Kolejny etap podróży ks. Jerzego Szymika po USA: Nowy Jork
Lecimy Boeingiem 757 z Fairbanks do Nowego Jorku. Drogą żmudnie okrężną, z międzylądowaniami w Anchorage i Salt Lake City. Przesuwają się pod nami olbrzymie połacie Ameryki. Gdzieś w Wyoming, nad Sun Valley, świeci, zgodnie z nazwą, cudownie ostre, już niealaskańskie słońce. Na wielkich równinach wije się błękitna wstążka. To Missouri. Połykamy świat zbyt szybko, żeby go przetrawić. Widać w tym tempie i z tej wysokości, że sposób podróżowania wpływa na sposób rozumienia świata.
Jest 22.08. Pierwsza nasza czarna noc tego sierpnia. Wszystkie dotychczasowe, alaskańskie, były białawoszare. A teraz kołujemy w atramentowej ciemności nad Nowym Jorkiem. Miliony świateł pod nami. Opadamy nagle, jak zestrzelony ptak, w łuny bijące od ziemi. Z mroku w ogień. Głuchnę na najbliższe parę godzin.
W terminalu Delty na lotnisku Kennedy'ego czeka na nas Józek. A potem łóżka na gościnnym probostwie parafii pod wezwaniem Świętego Krzyża w Queens.
* * *
„Jeśli uważasz, że twój język bądź kultura są lepsze od innych, Nowy Jork nie jest dla Ciebie. Jeśli masz umysł otwarty na wszelkie pomysły, to Nowy Jork będzie dla Ciebie najbardziej ekscytującym miastem na świecie” (Richard Fremantle). Czytamy te słowa po rannej Mszy św. i śniadaniu. Brzmią zachęcająco i groźnie zarazem. Więc dajemy nura w miasto.
Przez Queensboro Bridge przedzieramy się z Queens na Manhattan. Idzie nam średnio. Jest mglisto, wilgotno, ciepło. Stoimy na tysiącach świateł ramię w ramię z tysiącami żółtych taksówek. W końcu parkujemy na Murray Street, w głębokim cieniu rzucanym przez drapacze chmur. Cały dzień kręcimy się po miejscach tak słynnych, że aż boimy się konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością: World Trade Center, Wall Street, Broadway, Times Square, Chinatown, Central Park. Widzimy kamienice z przełomu XIX i XX w., owe charakterystyczne walk-ups (lub brownstones), czyli domy czynszowe z zewnętrznymi schodami, których istnienia domagały się ówczesne przepisy przeciwpożarowe. Jesteśmy na Wall Street w godzinie lanczu, czyli widzimy, jak 50 tysięcy białych kołnierzyków wyskakuje z wieżowców, siada na ławkach, trawie, krawężnikach, pomnikach, grobach, jak rozluźniają krawaty i wgryzają się w pierwszego w tym dniu hamburgera. Widzimy ludzi, którzy, jak zawsze, są ciekawsi niż kamienie, stal i szkło. Tak różnorodnej mieszaniny ludzkich typów jeszcze w życiu nie widziałem: wszystkie bez wyjątku rasy, piękni i brzydcy, sprężyści i kalecy, bogaci i biedni, Murzynki o obfitych kształtach i dziadkowie z laskami, nowobogaccy i mężczyźni o szczękach z reklam kremów do golenia.
Wiele rozmawiamy o Ameryce i Amerykanach. Jeśli tłem takich rozmów bywa Nowy Jork, emocje sięgają zenitu. Denerwują nas: są jacyś trywialni, plastykowi, nabłyszczeni, lekcy lekkością plewy albo (lepiej) popcornu. Ale z drugiej strony: ta organizacja, ta pracowitość, ta technologia (cały Manhattan jest remontowany i „wymieniany” z okazji roku 2000, i to w żaden sposób nie przeszkadza i nie przerywa funkcjonowania miasta). Więc dyskutujemy krewko z całym amerykańskim kompleksem Europy, bo widzimy, że im gorsi jesteśmy, tym lepsi (na przykład: im ostrzej dostrzegamy nasze „techniczne” zapóźnienie, tym donośniej akcentujemy nasze głębokie zakotwiczenie w tradycji itp.). Na czym polega potęga tego imperium? — pytam Józka. „Na pieniądzu” — odpowiada bezlitośnie. Kto wie... Ale może jednak to wszystko jest bardziej skomplikowane.
Siedziba Narodów Zjednoczonych, Rockefeller Center, katedra św. Patryka. Ta ostatnia, mimo że potężna, w lesie niebotycznych wieżowców wygląda jak skromna paprotka. Neogotycka, powstała w latach 1858—1908. Związana u źródeł z dwiema postaciami: Johnem Hughesem, pierwszym arcybiskupem Nowego Jorku, inicjatorem budowy, oraz z Jamesem Renwickiem, wybitnym architektem, właściwym twórcą budowli. Jest przepiękna, majestatyczna, również rozmodlona. Ale jest w niej jednak wyraźnie coś wtórnego w stosunku do Reims, Amiens i Kolonii, coś amerykańskiego właśnie.
Zatrzymujemy się przy kaplicach wielkich amerykańskich świętych: Elizabeth Ann Seton i Johna Neumanna. Kiedy wychodzimy z mrocznego wnętrza kościoła, zalewa nas światło. Wysoko w górze ocalały skrawki błękitu, jego wąziutkie pasemka. Tylko one nie są tu dziełem człowieka.
* * *
By tutejsze klimaty zaczęły nam krążyć we krwi, wybieramy się wieczorem na „Upiora w operze”, a następnego dnia — idąc za ciosem — na „Chicago”. Niby to typowo broadwayowskie, znamy wszystkie zastrzeżenia, ale oglądamy i słuchamy ze ściśniętym gardłem i z dużą dawką estetycznych wrażeń. Krystalizuje się we mnie to, o czym myślę od wielu dni. Jakieś trudne do ostatecznego sformułowania poczucie solidarności z ludźmi mojego czasu. Mogą mnie oni śmieszyć lub martwić, mogę na nich wybrzydzać bądź nad nimi płakać. Ale są moi. O wiele więcej mnie z nimi łączy, niż dzieli. Mimowie na Time Square, wymalowane czarne nastolatki, ludzie płaczący ze wzruszenia na musicalu. Z nimi wszystkimi jestem razem na ziemi. A jest tu przecież parę rzeczy do zrobienia wspólnie.
Obrazy. Teraz, po miesiącu, znajdują się na samym wierzchu zbiornika pamięci, lecz wywołuję je bez trudu, podszyte emocjami. Na przykład Ellis Island, wyspa płaczu i migrantów. Tu w ostatnich dziesiątkach lat XIX w. i początkach XX wyładowywano statki pełne włoskiej, irlandzkiej, żydowskiej, polskiej biedoty. Ktokolwiek nie znalazł wsparcia w kimś już w USA zakorzenionym — wracał upokorzony do Starego Świata. Ktokolwiek się załapał — doznawał upokorzenia (i wyzysku) na miejscu. Proporcje: 1 do 1. Ale jednak Ameryka okazywała się obietnicą nie bez pokrycia. Wielonarodowy tygiel nacji i kultur zaszczepiony na ideach Washingtona i Lincolna tworzył państwo, w którym mimo wszystko w XX wieku dało się żyć o wiele znośniej niż w rujnowanej wojnami i totalitaryzmami Europie. W usta Statui Wolności Emma Lazarus wkłada słowa, które, owszem, są nadmiernie patetyczne, ale ich treść dla wielu nie minęła się z prawdą, jakkolwiek drzwi niekoniecznie okazywały się złote:
Daj mi twoje zmęczenie i biedę, I twoich westchnień do wolności bezład, Wszystkie odrzucenia, nędze, całą życia schedę, Wyślij je, bezdomny, i rzuć je na wiatr: Podniosę mą lampę obok złotych drzwi. Jak wieniec na metę. (Nowy Kolos, 1883)
Albo inne obrazy: Nowy Jork oglądany ze 107. piętra World Trade Center. Albo Brookliński Most i wspomnienie Walta Whitmana, Stachury...
* * *
Łazimy po smutnym skrawku Brooklynu: Greenpoint. Jest to kawałek sympatycznie polski (sklepy spożywcze, księgarnie, biura), ale też z wyraźnym śladem biedy i pijaństwa. Właśnie tu, po polsku, dopada mnie tęsknota... Te liście suche, złoto-brunatne, rozwiane po drogach pod koniec polskiego sierpnia, ta słynna ciemna krwistość dojrzałych kiści jarzębiny, te mgiełki znad wąwozów w okolicach Pszowa, ten łomot serca szczęśliwego, że żyje i że żyje tam.
* * *
No więc wyprawa się kończy. Już czuję coraz silniejsze pchnięcia znużenia i tęsknoty. Przyczynia się do tego dość skutecznie religijny tygiel, który mnie otacza. Na długości tysiąca metrów jednej z ulic dzielnicy Queens notuję neony kościołów: Apostolat Irlandzki, Instytut Irlandzki w Nowym Jorku, Dom Purytański (napisy po japońsku i chińsku), Reformowany Kościół Nakwon... Niby ładnie, bo ekumenicznie, ale jakoś to wszystko tak rozdrobnione, że zdewaluowane. Takie mam wrażenie.
Zachwyca mnie cierpliwość nowojorskich kierowców. W tych nieprawdopodobnych labiryntach, slalomach i korkach. Gdyby tak na przestronnych drogach nadwiślańskich... Pomarzyć wolno.
* * *
Ulewą nas żegna Nowy Jork i Ameryka. Po lanczu na plebanii w Maspeth, otoczeni życzliwością i gestami przyjaźni, jedziemy na lotnisko. Fontanny spod kół, ołowiane niebo. Nie próbuję tego wszystkiego jeszcze ogarniać. Trochę ze zmęczenia pakowaniem w dzikim popłochu.
* * *
Nad Normandią wstaje nowy dzień. Całą jumbojetową noc nie potrafiłem zasnąć. Wierciłem się, prawdopodobnie od nadmiaru wrażeń. W końcu, pogodzony, otwarłem brewiarz, potem notatnik.
Podróżować jest dobrze — zapisuję na początek mało odkrywczo. Zasadniczą lekcją tej podróży było chyba ukazanie względności mojego świata. To znaczy tego świata, którego znajome granice zakreślają horyzont, w którym toczy się mój los. To jest niebezpieczne i lecznicze zarazem. Więc była to lekcja gorzka. Ale też z niezwykłą intensywnością ukazywała wartość mojego świata. Czyli nic nowego, samo życie: bywamy wrzucani w światy różne, większe niż nasza wyobraźnia, inne, wyzywające. I nasz świat jest poddawany próbom i presjom. Jeśli nie są one złe, niszczące, wówczas powodują, że nasz świat oczyszcza się, uwzniośla.
Kołujemy nad Mazowszem.
opr. mg/mg