Kolejny odcinek podróży ks. Jerzego Szymika po USA: Kalifornia
Jedziemy do Los Angeles. Skrajem pustyni Mojave. Niedaleko stąd słynna Dolina Śmierci, z największą depresją półkuli zachodniej (w Badwater, 86 m poniżej poziomu morza), z upałem niewyobrażalnym, z piaszczystymi wydmami, słonymi polami, martwymi górami bez roślinności. Indianie nazwali te tereny „płonącą ziemią”. „Na niebie ni orła ani jastrzębia” — pisał o tych okolicach Miłosz w „Mieście bez imienia”.
Dolina Śmierci zyskała swą ponurą nazwę w połowie XIX wieku, kiedy masowo ginęli w jej bezwodnych czeluściach tzw. Forty-Niners, poszukiwacze złota z 1849 r., usiłujący dotrzeć do Kalifornii.
Zatrzymujemy się w Barstow na popas. A potem ciągle na południowy zachód. Wjeżdżamy do Los Angeles przez San Bernardino, Rosemead, obrzeżami Passadeny. Ciepły wieczór w Long Beach.
* * *
Niedziela w Los Angeles, mieście magicznym i anielskim. Też maryjnym — jak się okazuje. W 1781 roku hiszpański governor Felipe de Neve i 11 rodzin osadników założyli El Pueblo de Nuestra Seńora la Reina de Los Angeles — Osadę Naszej Pani Królowej Aniołów. Miasteczko jest najpierw hiszpańskie, potem meksykańskie, a od 1847 r., w wyniku wojny z Meksykiem, Los Angeles staje się częścią USA.
Niedzielną Eucharystię sprawujemy w St. Marys Clinic. W kaplicy jest kilkudziesięciu chorych, przeważnie filipińskiego pochodzenia. Kapelan też stamtąd. Szpital jest własnością Sióstr Wcielonego Słowa (dokładniej: Sisters of Charity of Incarnated Word). Poznajemy wszystkie pięć pracujących w Long Beach. Trzy imiona zapamiętałem: Pauline, Sabina, Geralda. Co zaskakujące dla nas, noszą trzy typy strojów — sprzed reformy, tradycyjne, czyli długie, „przedsoborowe”; po reformie, krótkie; świeckie — jak która chce i woli. Zgromadzenie zajmuje się ewangelizacją Ameryki. Dom generalny w Houston, w Teksasie. Nowicjat — w Gwatemali. Mają 28 szpitali w USA. Pracują na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu, a też w Salwadorze, również w Kenii i Mali. Są bardzo gościnne, proste, pogodne. Długo rozmawiamy.
Niedzielnym popołudniem odwiedzamy Universal Studio w Hollywood. Dyrektorem jest Steven Spielberg. Pomysł polega na tym, by — na olbrzymim i cudownym krajobrazowo terenie kalifornijskich wzgórz — pokazać kulisy robienia kina i by zrobić to atrakcyjnie. Więc na posiadacza biletu czeka kilkadziesiąt spektakli, których może być uczestnikiem: wpada on do jeziora w Jurajskim Parku, przenosi się na Dziki Zachód w okolice roku 1860, wskakuje w sam środek filmu „Terminator 2” itp., itd. Na kilka godzin relaksu — jest co robić i z czego się śmiać. Ale ogólna refleksja jednak gorzkawa: wszystkie proponowane, coraz mocniejsze zresztą, wrażenia dotyczą zmysłów — wzroku, słuchu, dotyku, smaku. Żadnej tu propozycji dla ducha. Wyłącznie ciało jest hołubione.
Oczywiście, na makroskalę całych USA rzecz jest bardziej złożona. Kraj jest tak wielki i o takim potencjale, że znajduje w sobie wystarczająco dużo sił, by z protestu wobec „zmysłowo-masowej” propozycji Hollywood tworzyć dzieła o niebywale potężnym duchowym potencjale (choćby w dziedzinie poezji czy też literatury w ogóle), dzieła, które mieszczą się w światowej ekstraklasie.
A wieczorem wracamy mostem „nad Pacyfikiem”. Widok śródmieścia Los Angeles wygwieżdżoną, lipcową nocą każe zamilknąć. Ach, to życie...
* * *
No właśnie. Bywa, że życie czasem (na błysk...) odsłania słodszy wariant swojej twarzy. Piszę na plaży w Long Beach, dzielnicy Los Angeles. Okrzyki dzieci, skrzek mew, odgłosy oceanu. Wszystko jak zza ściany i bez jakichkolwiek wrażeń wzrokowych, w stanie ciężkiej drzemki.
Z siostrą Pauline kręciliśmy się trochę przed południem po Long Beach. Byliśmy w oceanarium (Aquarium of Pacific), a teraz leniuchujemy. Jakżeż już tego potrzebowałem: słońca, krótkich spodenek (czyli powrotu do dzieciństwa), powietrza, szaleństwa i odrobiny egzotyki, zmęczenia innego niż męka mózgu.
„Długa Plaża” jest piękna. Wzgórza, na których rozłożyło się Los Angeles i które je otaczają — stale za woalką lekkiej mgły. Kalifornia wabi — pozorną lekkością i łatwością życia. A za tym wszystkim, za całym tym cudem technologicznym kryje się ciężka praca. Wiem o tym.
* * *
To było (będzie) trochę jak z przekolorowanych widokówek. Ale zdarzyło (zdarza) się naprawdę, więc zasługuje na obrysowanie słowem. Wybieramy się bowiem z Los Angeles na Pacific Coast Highway 1, czyli na jedną z najpiękniejszych dróg świata. Jedziemy przez Góry Świętej Moniki — Santa Monica Mountains. Wcześniej miejsca o nazwach tak znanych i tak zdewaluowanych, że samo ich brzmienie powoduje we mnie odruchy lęku przed tymi symbolami wszechświatowej tandety: Beverly Hills, Malibu, Sunset Boulevard, Santa Barbara. Ale rzeczywistość, nawet ta turystyczna — lekkostrawna dla klasy średniej, ma niewiele wspólnego z obrzydliwą estetyką tasiemcowych seriali i mydlanych oper. Owszem, bywa, że futurystyczna architektura, że luksus bije po oczach (a ma bić ostatecznie po kieszeni), tak jak w kinie. Owszem: tu mieszka Madonna, a tu Clint Eastwood. Ale ogólnie krajobraz jest przepyszny, a spotykani ludzie zapracowani, uprzejmi, uśmiechnięci. Poza tym: słońce, eukaliptusy, jastrzębie. Nie można mieć wszystkiego.
Jeśli Kalifornia jest „Ameryką Ameryki”, to jest tak również w dziedzinie religii. Tak tu, jak szczególnie w Long Beach, obserwowaliśmy perfekcję funkcjonowania religijnej Wieży Babel. W Long Beach na rogu każdej nowej przecznicy (dosłownie!) stał kościół innej religii lub innego wyznania chrześcijańskiego. Teraz mijamy Kościół Żywej Wody, za nim Kościół Boga, Kościół Jezusa, Zjednoczony Kościół Wysp Samoa, Pierwszy Prezbiteriański, Rytu Szkockiego... Setki następnych. Niepojęte dla Europejczyków, ale prawdziwe.
W okolicy Morro Bay i Cayucos wjeżdżamy na Autostradę Pacyfiku. Powstała w roku 1937. Nad zatokami przerzucono mosty i cały, prawie 150-kilometrowy odcinek pomiędzy San Simeon a Monterey, u podnóża gór Santa Lucia, stał się dostępny dla zmotoryzowanych. Wcześniej, w Big Sur i w Carmel, Robinson Jeffers i jemu podobni upajali się własną samotnością, a także potęgą, grozą i goryczą świata.
A przyroda również w nas wzbudziła zdumienie i zachwyt. Zwłaszcza kiedy pojawiły się chmury i wszystko wokół przybrało barwy ołowiu i ciemnej stali: niebo, ocean, góry. Ale też było to piękno jakoś straszne, jakby zbyt wielkie dla kruchości człowieka, nie na naszą miarę. Być może są to ciągle resentymenty pariasa z Europy Środkowej, który w wielu dziedzinach nie nadąża i niepotrzebnie porównuje. A jednak tęsknię w takich „nieludzkich” miejscach za „rodzinną Europą”, za jej specyficzną tożsamością, za jej twardym jądrem. Choć nie jestem pewien, czy ono istnieje, a jeśli tak, to czy ciągle jest twarde.
* * *
„To najpiękniejszy widok, na jaki zdobyła się natura”. To słowa Marka Twaina o Lake Tahoe. Docieramy tu pod wieczór jednego z tych lipcowych dni, co do których chcielibyśmy, by trwały o wiele dłużej, niż trwać mogą. Nazwa pochodzi z języka Indian Washoe, dla których jezioro (35,2 km długości, 12,8 km szerokości, głębokość w niektórych miejscach powyżej 500 m) o kryształowo czystej wodzie stanowiło centrum duchowego i materialnego świata. Z niego i nim żyli — w wielu sensach tego słowa — a nazywali je Da ow a ga, co się przekłada „wielka woda” albo „błękitne jezioro”. Biali anglojęzyczni traperzy przerobili tę nazwę na Tahoe (czyt. táho).
Nocujemy w Viking Motor Lodge, miejscu poleconym przez siostrę Michelle. Zbieramy ogromne szyszki z gatunku sosen rosnących tu, w Sierra Nevada. Modlę się nocą, by mnie Bóg zachował od ślepoty na cuda i piękno.
* * *
Na jarmarku w Lake Tahoe od handlarza z plemienia Szoszonów kupuję (błękitny, jakżeby inaczej) circle of friends — krąg przyjaciół. Jest to — wypalonych z lekkiej glinki — siedem niewielkich postaci, splecionych razem serdecznym wieńcem ramion i rąk. W środku miejsce na świecę. Dołączona na karteczce legenda, że przed wiekami, w cieniu świecy... Symbol czytelny: ludzka bliskość rodzi siłę i światło.
To będzie prezent dla najbliższych. Mieszkam na Śląsku w domu, gdzie jest nas właśnie siedmioro. Po powrocie do Polski okazuje się, że osiłki przerzucające bagaże na lotniskach zrobiły swoje: „krąg Szoszonów” przywożę w stu kawałkach. Ale szwagier i siostrzeńcy w parę godzin przywracają życie magicznym figurom. Spełnia się indiańska legenda: ludzka współpraca i wspólnota przywraca życie i moc temu, co rozbite.
Stoją teraz przede mną. Siedem duszków, obejmujących się, odbijających tajemniczo płomień świecy, modrych jak wody Lake Tahoe.