Kolejny etap podróży ks. Jerzego Szymika po USA: Alaska
Widziałem ich obu razem na jednym zdjęciu. Biskupa Michaela Kaniecky'ego i potężnego grizzly, martwego od paru chwil, którego czcigodny pasterz właśnie przed paroma chwilami ustrzelić raczył. Biskup mawia z właściwym sobie traperskim poczuciem humoru: jeśli spotykasz niedźwiedzia grizzly i masz załadowaną sześciostrzałową strzelbę, wpakuj w niego pięć kul, a szóstą zostaw na wszelki wypadek dla siebie... I uśmiecha się pogodnie. Biskup od wielu już lat urlop bierze we wrześniu i zaszywa się w dziczy: łowi ryby, poluje.
Jest biskupem misyjnej diecezji Fairbanks. Mieszka sam. Sam gotuje, pierze, sprząta, odśnieża. Byliśmy z Zenkiem i Andrzejem w jego domu, także w jego garażu. Była tam niezwykła ilość i różnorodność nart, rakiet śnieżnych, wędek, niewodów, łopat, a także auto i łódź. Biskup ma od przeszło dwudziestu lat licencję pilota. Jest jezuitą. Rozmawialiśmy przy obiedzie nad rzeką Chena w stylowym Pump House. Restaurant and Saloon, z dużym smakiem urządzonej restauracji w budynku starej pompowni z czasów alaskańskiej gorączki złota. Pamiętam tę chwilę i rozmowę bardzo dobrze — nieczęsto zdarza się mieć na talerzu mięsko jelenia caribou. Biskup mówił o konieczności rozwijania posoborowej teologii, o renesansie postaw konserwatywnych w Kościele, o swoim współbracie, Pierre Teilhardzie de Chardin, o tym, że bardzo potrzebuje księży. Zrobił na nas znakomite wrażenie: prosty, przejrzysty, skromny.
Po kilku dniach Andrzej pokazał mi fotografię z bierzmowania. Na niej biskup Michał i niemłoda już Indianka. Dla niej przeleciał wiele setek mil nad tundrą i poświęcił kilka dni, by udzielić jej sakramentu bierzmowania. Patrzę na to wszystko z perspektywy polskiej i cichnę z szacunku. Zamiast własnego komentarza przepisuję wiersz (tłumaczyliśmy go wspólnie z Andrzejem) ks. Williama T. Burke'a, też jezuity. Tak to chyba jest na najgłębszym poziomie: dopiero i tylko miłość sprawia, że ziemia i ludzie stają się bliscy, że nawet tundra nabiera drogich sercu kształtów, barw, że nie liczy się czasu ani sił danych sprawie Chrystusa i bezzębnej, przygniecionej reumatyzmem do ziemi Indiance.
Tundra Latam nad tundrą, tysiące mil niczego. Czuję niepokój, nie chcę tu lądować. Zatrzymuję się w pobliżu wiosek, latam z wioski do wioski najkrótszą drogą. Pewien Eskimos z Fairbanks leci ze mną. Spogląda w dół, na tundrę, widzi życie, nie śmierć, spogląda z miłością, jego spojrzenie wydłuża się, dotyka, obejmuje.
* * *
Do Fairbanks lecimy z Salt Lake City. Nad Seattle, wulkanem Mt. Rainier, Vancouver. Lądujemy w Anchorage, gdzie obfotografowujemy wszystkie wypchane polarne misie, wystawione przez Alaskańczyków ku naszej greenhornowej uciesze. I potem jeszcze jeden skok obok Mc Kinleya, do Fairbanks. Wita nas Andrzej, rozpromieniony i w świetnej formie. Wita nas też stężona dawka świetnych zapachów: nagrzanych sosen, jakichś eterycznych, nieznanych naszym europejskim nozdrzom ziół, parującej alaskańskiej zieleni.
Klondike. To słowo, które wraca teraz do mnie jak echo czytanych w dzieciństwie książek, napiera na nas zewsząd, wykorzystywane jako magnes dla turystów. „Oh, by Godda, I gotta de gold!” — mieli wykrzykiwać w slangowej angielszczyźnie prości górnicy wypłukujący szlachetny kruszec z alaskańskich strumieni. Co się przekłada mniej więcej: „Na Boga, znalazłem złoto!”.
Mam wrażenie, że te właśnie słowa dobywają się z ust Andrzeja, że znalazł tu złoto — co się wiąże z niedosiężną tajemnicą Bożych dróg i wezwań. Tyle w nim jakiejś neoprezbiterskiej pasji, ciekawości świata, akceptacji tutejszych realiów i ludzi. Takie jest moje pierwsze wrażenie, ale potem wielokrotnie je potwierdzą różne fakty i obserwacje. Nurkujemy więc w alaskańską rzeczywistość z entuzjazmem, którym zaraża nas Andrzej.
* * *
Park Narodowy Denali zawdzięcza swą nazwę indiańskiemu słowu, którym Athabaskowie, rdzenni mieszkańcy tych ziem, określali od wieków Górę Mc Kinleya, najwyższy szczyt Ameryki Północnej — Denali, co oznacza „Najpotężniejszy”. Dzikie, górzyste i tundryjskie tereny wokół owej góry tworzą jeden z najsłynniejszych parków narodowych świata. Jest słonecznie, wieje porywisty wiatr. Jedziemy do Denali z Fairbanks, mijamy rzeki Tenana i Nenana, łosie pary (matka plus dziecko), rozjechane na drodze rosomaki (amerykańskie borsuki, wolverins).
Wyprawa w głąb parku trwa 9 godzin. Odbywamy ją w klekoczącym autobusie (czy pamiętacie z filmów żółte amerykańskie autobusy szkolne? To było coś takiego). Jest przepięknie i egzotycznie. Coś jak połączenie wizyty w zoo, afrykańskiego safari i wejścia w sam środek książek Londona, Coopera i Maya. Widzimy stada jeleni caribou, łosie po pas zanurzone w ciemnogranatowych jeziorach, dollsheeps (muflony?), sokoły, pardwy, dziewięć (w sumie) niedźwiedzi grizzly... Obserwujemy szczególnie uważnie jednego z nich. Porusza się pozornie chaotycznie, ale cały czas żre. Potrzebuje 40 000 kalorii dziennie. 20 godzin na dobę poświęca na jedzenie. 85% jego menu to jagody i inne owoce leśne bądź trawy. Ale od czasu do czasu lubi urozmaicić posiłek mięskiem. Przełykam, odrętwiały, ślinę... Przypomina mi się cierpka dawka czarnego humoru biskupa Michaela.
Teraz Mc Kinley w pełnej krasie, jak na dłoni. Mamy wyjątkowe szczęście. W ubiegłym roku w czasie czterech letnich miesięcy był całkowicie widoczny tylko cztery razy. Strasznie to wysoka góra: 6194 metry, najwyższa na świecie, jeśli chodzi o tzw. wysokość bezwzględną, od podstawy do szczytu. Kupuję Marysi małego łosia i białego misia. Marysia to moja półtoraroczna siostrzenica. Teraz, kiedy piszę te słowa, rzuca łosiem i przytula misia, mrucząc coś w języku zrozumiałym tylko przez dzieci i zabawki. Może więc jest to dobry moment, żeby przepisać tekst małego Indianina z Huslia (osada należąca do parafii Andrzeja), tekst, na który trafiam przypadkowo, grzebiąc z zawodowego nawyku po półkach z książkami (jeśli na takowe trafiam w alaskańskich domach). Marysia i kilkuletni Athabascan są bardzo podobni. W ogóle Ziemia jest najgłębiej o wiele bardzie wspólna niż różna:
Każdy tutaj żyje w domach z drewnianych bali Na całej Alasce ludzie tak robią Dom z drewnianych bali może być duży, jakiejkolwiek wielkości. Dom Wetersa jest największy, dom zamrażarka. Domy z drewnianych bali mogą być jakiegokolwiek kształtu: prostokątne, ośmioboczne, sześcioboczne, czteroboczne Ralfa ma sześć boków, Sala Gminna ma osiem boków. Domy z drewnianych bali mogą cię ochronić przed wiatrem, deszczem, zwierzętami, padającymi drzewami Trzymają na zewnątrz śnieg, zimno, wiatr i złych ludzi.
* * *
Rano arcyciekawe spotkanie z proboszczem katedry pw. Najświętszego Serca, Edem Hartmanem. Pochodzi z nowojorskiej dzielnicy Queens, na oko 50-latek. Stale w T-shircie, z wapnem, cementem, deskami, jeepem. Jesteśmy w Fairbanks jego gośćmi, mieszkamy na katedralnym probostwie, domu, którego Ed nigdy nie zamyka, wyjeżdżając nawet na kilka dni. Jego powołanie zrodziło się w Wietnamie. Był tam jako młody chłopak w szeregach marines. Potem, już jako kapelan wojskowy, pracował w US Army w Niemczech, Somali, Panamie. Od kilku lat w diecezji Fairbanks.
Naciągam Eda na rozmowę o wojnie wietnamskiej. Tyle się nasłuchałem i naoglądałem z drugiej ręki („Pluton”, „Łowca jeleni”, „Czas apokalipsy”, dziesiątki książek), a tu przede mną świadek, i to jaki. Dużo maluje, opowiadając. Patrzę w tej chwili na trzy namalowane przez niego mocną kreską plansze. Na agresywne strzałki jak na mapach sztabowych, na nazwy — communism, Saigon, domino effect, China, National Vietnam Army, French Robbers... Mówi, że jeszcze wiele lat po powrocie, kiedy zaryczała krowa, padał natychmiast na ziemię i przywierał do niej płasko. Opowiada, jak Ameryka wikłała się w wojnę i nie miała szans w walce z partyzantami, dysponując ówczesną technologią wojenną. Ed nie wierzy ani politykom, ani ekonomistom. Jest prostym wewnętrznie człowiekiem, który się gorzko zawiódł na polityce — jak całe pokolenie, podkreśla. Wtedy myślał, że Stany Zjednoczone powinny walczyć w Wietnamie. Dziś już tak nie myśli.
* * *
Wieczór w hoteliku Sophie Station. Sierpień wchodzi w fazę schyłkową. Rozmawiamy: Zenek, Andrzej i ja. Patrzymy z balkonu w szeroko rozwarte ślepia jasnej alaskańskiej nocy. Boimy się, a jakże. Ale też widzimy sporo oznak nadziei. Lato się kończy, i tu, i w Polsce coraz chłodniej. A my brniemy coraz dalej i głębiej w noc sierpniową i coraz mocniej, nieodwołalniej zanurzamy się we własne życie.
* * *
Galena to osada, która stanowi centrum duszpasterskich działań ks. Andrzeja Maślanki. Tu zasadniczo mieszka (jeśli nie jest w drodze bądź w którejś z misyjnych stacji) wraz z franciszkańskim bratem Bobem Ruziăką — sympatycznym 50-latkiem o ewidentnie czeskim nazwisku, ale amerykańskim już od kilku pokoleń rodowodzie. Bob pochodzi z St. Louis w stanie Missouri. Tak Galena, jak pozostałe stacje misyjne (Huslia, Nulato, Koyukok) leżą nad potężną rzeką Yukon bądź w jej dorzeczu.
I właśnie tu — nie w Klondike — Andrzej szuka złota... Oczywiście w sensie metaforycznym, głębokim, bo po dawnej gorączce złota sprzed niespełna wieku zostały na Alasce jedynie zardzewiałe muzealne koparki, tzw. gold dredges. I fotografie wąsatych, obszarpanych prospectors, fotografie w kolorze sepii i w romantycznych obramowaniach. Więc złotem są tu dla Andrzeja Athabaskowie, indiański lud żyjący w dorzeczu Yukonu, w alaskańskim interiorze. I wielka Sprawa zakorzeniania ich w Kościele, w życiodajnej glebie Jezusowej Ewangelii. A jest o co walczyć i co robić w tej Sprawie. Athabaskowie posiadają wiele — czyste powietrze, wielkie rzeki i lasy, pełne ryb i zwierzyny. Ale cierpią na brak nadziei i poczucia sensu. Czyż nie o tym właśnie świadczy plaga alkoholizmu i zatrważająco wysoki procent samobójstw?
Ponoć główną przyczyną tego stanu rzeczy są depresje spowodowane długimi miesiącami zimowych ciemności. Także rozziew, jaki w świadomości Indianina powstaje między jego prostym życiem, prowadzonym w surowych warunkach północy, a mirażami luksusu, jakie docierają do niego przez telewizyjny ekran. A może jest jeszcze wiele innych, plemiennych bolesnych zaszłości, nieznanych nam już, ukrytych dla nas za ciemną zasłoną, nieznanej białym, indiańskiej historii.
W każdym razie Galena wita nas drobnym deszczem. Jest chłodno. Z Fairbanks lecieliśmy prawie cały czas w wilgotnej wacie sinych chmur. Z rzadka tylko przebijały się przez nie niezliczone oczka jezior, fiolet gór na horyzoncie, ciemność lasu. W Galena deszcz dudni o rynny, szyby, beczki z ropą, blaszane dachy. Objeżdżamy wieś: utwardzone nieasfaltowe drogi, rozrzucone domy na palach (nie da się kopać fundamentów — ziemia jest zamarznięta na stałe), cienkie drzewka. Jakoś biednie, a dla mnie trochę ponuro.
A Yukon majestatyczny i potężny. Rzeka ma tu prawie kilometr szerokości. Samochodów niewiele, ale wszyscy kierowcy pozdrawiają się uniesieniem dłoni bądź kciuka i drogową wersją cierpkiego, ale sympatycznego alaskańskiego uśmiechu.
* * *
W niedzielę odprawiamy Mszę św. w Nulato, w kościele Our Lady of the Snows (Matki Boskiej Śnieżnej). Jest to najstarsza parafia diecezji Fairbanks, powstała w 1887 r. W tej chwili rektorat Galeny. Na miejscu mieszka i duszpasterzuje od roku Ward, ksaweriański brat zakonny. Szczupły sześćdziesięciolatek o gaelickich rysach i irlandzkim pochodzeniu. Jemy razem kolację, rozmawiamy o Alasce i Irlandii. Kiedy go słucham i obserwuję, widzę, jak nam, Irlandczykom i Polakom, rzeczywiście blisko do siebie. Z wielu, bardzo wielu względów. Myślę o tym, co wypowiedział swego czasu Paweł Huelle: „Na pewno swoją rolę odegrało poczucie historycznej wspólnoty. Irlandczycy wiedzą, że »istnieć to znaczy wiedzieć, że można nie istnieć«”. My też to wiemy. Niestety i na szczęście.
Do Nulato płynęliśmy 4 godziny łodzią. Zimą Andrzej pokonuje tę trasę śnieżnym skuterem. Dwukrotnie przybijaliśmy do brzegu. Pierwszy raz w Bishop Mountain, miejscu męczeńskiej śmierci pierwszego katolickiego biskupa tych okolic. Znajduje się tu tzw. Fish Camp, czyli kilkanaście cabins, drewniano-blaszanych chat, które służą mieszkańcom najbliższych wiosek do zamieszkania w czasie sierpniowego połowu ryb. A nie pływa w Yukonie i jego rozlewiskach byle co: łosoś królewski, przednie szczupaki i shee fish (nie wiem, jak by to było po polsku, ale jest bardzo, bardzo smaczne...). Drugi raz przybijamy do brzegu w Last Chance, by uzupełnić zaopatrzenie w nadbrzeżnym sklepie. W obu przypadkach zmagamy się z prawdziwą plagą tej obfitującej w wodę ziemi — z komarami. Jakoś uchodzimy z życiem, a komary sprawiają, że jest to życie wyjątkowo ruchliwe.
W Nulato bladoróżowe chmury nad rojami owadów. Zawody softballa we wsi (to odmiana baseballa). Oglądamy trening o północy. Jest widno, stosunkowo ciepło. Idziemy na stary cmentarz. Wokół grobów pobudowane płoty, blaszane domki, na krzyżach niezdarne słowa o miłości, wdzięczności i pamięci. Rzeźbione w drewnie serca, gitary, kwiaty. Śmierć bliskich, jak zawsze, zastaje nas bezradnych, choć zwykła odsłaniać naszą lepszą połówkę.
Śpię w zakrystii, w śpiworze. Budzę się wielokrotnie i słyszę, jak z olbrzymiej rzecznej barki wypompowują hektolitry ropy na zimę dla całej wioski. Śnią mi się nieprawdopodobnie trudne nazwiska Athabasków. Wieczorem przeglądałem parafialną księgę chrztów. Do 1930 r. pojawiają się rdzenne imiona i nazwiska. Potem język Athabascan znika z księgi, wszystko jest już anglojęzyczne. Od czasu do czasu trafia się polski (!) bądź rosyjski (!!) ślad. Nulato założyli Rosjanie w czasach, kiedy Alaska była jeszcze własnością moskiewskiego cara... Więc jak tu porządnie zasnąć, kiedy przez głowę przelatują mi takie na przykład indiańskie imiona, nazwiska — wypisuję kilka na chybił trafił z księgi chrztów: Abluraluk, Atenoyidadleno, Kakodatodidar, Ketarabadadiko, Makatletedleyo, Meyiltokedivard, Niltsedonyatatno, Yinorundewaltlela.
* * *
We wnętrzu superskromnej plebanii w Koyukuk (brak bieżącej wody!) po odmówieniu brewiarza grzebię w równie skromnym księgozbiorze. Znajduję kilka perełek. Na przykład biografię Medeline Salomon z Koyu-kuk, barwną opowieść o grozie i wspaniałościach życia Indianki urodzonej w 1905 roku. Jest to historia świetnie opowiedziana, niewyobrażalnie egzotyczna — dla mnie. Życie wśród ryb, łosi, karibu, śnieżnych rakiet, bagnisk, niedźwiedzi. Życie surowe i proste, w pełni ludzkie: miłość i gniew, ojczyzna i śmierć. Wszystko. Próbuję to oswoić słowem, a przez to zrozumieć choć w części, z pokorą czegoś się nauczyć. Pisanie jako sposób na życie czy też: na naukę życia.
Na półce z książkami znajduję też poruszający wiersz dziecka, wiersz, który ilustruje to, co widzę wokół, a mianowicie miłość i szacunek wobec ludzi starych. Staruszkowie mają tu najpełniejsze zamrażarki z jedzeniem, najlepsze miejsca na plemiennych uroczystościach, najlepsze mięso z polowań, najsmaczniejsze ryby...
* * *
Właśnie dla trzech staruszków odprawiamy Mszę św. w Bishop Mountain (indiańska stara nazwa: Yistleta). Dwie kobiety, Anne i Virginia, oraz Roger, mąż tej pierwszej. Stary, schorowany. Młodzi łowią ryby. Rozmawiają niewiele, wyciszeni, jakby się zapadli w siebie na skutek długiego życia. Częstują nas kawą-lurą. We wnętrzu chaty brudno, głównie od wnoszenia nadrzecznego błota na butach.
Msza prosta. Przeżywam ją z ogromnym wzruszeniem, którego korzenie sięgają daleko poza Alaskę. To, co widzę, jest mi drogie i bliskie. Rozpiera mnie duma, że jestem chrześcijaninem, że współtworzę Kościół, który zawsze w swym najgłębszym i najwartościowszym nurcie był wspólnotą niewolników, ludzi wydziedziczonych i słabych. Że tu, w tym zapyziałym zakątku świata, w tej Ameryce klasy C, Chrystus umiera i zmartwychwstaje dla tych starych, nieciekawych (po ludzku), z których nikt już „nic nie ma”. Że Andrzej, katolicki kapłan, przypływa tu do nich i dla takich Mszy podejmuje kolosalny wysiłek nieproporcjonalny do „skutku” — to się nie opłaca pod żadnym względem. Poza względem Boskim. Znam ten sposób chodzenia, którym porusza się Virginia. Tak chodzą „na ofiarę”, wokół śląskich ołtarzy, nasze babcie o artretycznie opuchniętych kolanach. Tak chodziła moja babcia Matylda w ostatnich latach życia, pod górkę, na Msze do pszowskiego kościoła. Z wyczerpania przystając co chwilę, dla niepoznaki, przed oknami wystawowymi, kolebiąc swoje zużyte ciało pięknej kiedyś dziewczyny — ku Bogu. Takich babć widziałem wiele w Sevilli, w Wielki Czwartek, w parafialnym kościele w dzielnicy Los Pajaritos, gdzie pracuje mój przyjaciel Witek Wolny. Widziałem te nabrzmiałe starocią nogi kobiet z andaluzyjskiej biedoty, z dołów społecznych — proboszcz Paco umywał im stopy na wzór Mistrza. Takie kobiety widuję okutane chustami w lubelskich kościołach. Z nimi, pozbawionymi już blasku i użyteczności, Kościół jest sobą, a chrześcijaństwo ukazuje swoją najpiękniejszą twarz.
* * *
W nocy ulewa w Koyukuk. Yukon się marszczy. Rzeka jest tak szeroka, że w czasie wiatru powstają na niej duże fale. Yukon nieustannie podmywa brzegi, zabiera do oceanu całe połacie świerkowych lasów, tworzy silne wiry. Jest mętny, pełen na przemian przepastnych głębi i zdradliwych, nieoczekiwanych mielizn.
Usiłuję wykąpać się w łaźni miejskiej, co zajmuje mi sporo czasu i energii. Athabaskowie mają specyficzny stosunek do czasu, porządku, wcześniejszych ustaleń. Nie wolno tego oceniać miarą przywiezioną z zewnątrz. Wiem o tym, ale cierpliwość nie jest najmocniejszą stroną ludzi wychowanych na ładzie wywiedzionym z „Summy teologicznej”. To nas, choć trochę, usprawiedliwia — ufam.
Kościółek św. Patryka w Koyukuk jest niewielki, prosty, przytulny. Przeżywamy w nim chwile ciche i dobre.
* * *
Spędzamy leniwy dzień w Galena. Życie tu wydaje się polegać na wymianie informacji dotyczących łosi i niedźwiedzi. I pytań o to, „czy ryba idzie” tego roku. Ale wiadomo, że to tylko powierzchnia dostępna na początek niewprawionemu w tutejsze realia przybyszowi. Pod jej pozornie gładką powierzchnią — jak zwykle — dramaty, napięcia, krwistość bycia człowiekiem. Panuje grzech i świętość, pytania o sens.
Modlitwa w pustym kościółku w Galena. Na czym spoczywa tu oko? Na wielobarwnych naszyjnikach z koralików, które zdobią figurę Matki Boskiej, na ołtarzu pokrytym narzutą z wyprawionej, wyszywanej bogato i mięciutkiej skóry łosia (dotykam...). Na wątłych świerkach dalekiej północy, które zaglądają do kościoła przez okno. Wielbię i dziękuję.
* * *
Jest godzina 0.20. Wychodzę przed Andrzejową chatę. Chude świerki kołyszą się na tle jasnego nieba białej polarnej nocy. Krystaliczne ostre powietrze, a w nim zapach łososi, trzecią dobę z rzędu wędzonych w parafialnym smoke house (wędzarnia). Pogodnie. Dopiero nad ranem niebo ciemnieje, ropieje na obrzeżach, nawleka na siebie kir. Potem, załzawione, zlewa ziemię drobnym, długo trwającym deszczem.
Obecność Andrzeja wśród Athabasków ma z pewnością swoją cenę. Owszem, pisze i modli się, słucha muzyki i nie stroni od ludzi, przeczesuje Internet i wiele telefonuje. Ale jednak: jak to wszystko dźwigać na dłuższą (zimową —na przykład) metę? Jest to pytanie o kościec, stelaż — życie ma swój ciężar i na czymś musi się przecież bezpiecznie opierać. Ale to jest może mój problem. Też mój podziw wobec tego wszystkiego, czego doświadczam i widzę.
Dzieją się rzeczy ciekawe między naszą trójką; znamy się średnio mniej więcej 30 lat. Wracają stare gagi i klisze humoru z czasów seminaryjnych studiów. Męska ferajna z całą chropowatością międzyludzkich kontaktów, niełagodzonych obecnością kobiet i dzieci. Jak w seminarium duchownym, jak na wojnie, jak w Himalajach... ale jest nam świetnie razem. Zaśmiewamy się co chwila do łez, odkrywając swoje stare atuty i nabyte słabości. Ten śmiech działa jak wentyl odprowadzający zbyt zgęszczone powietrze wzruszenia, patosu, emocji.
Jemy śniadanie z Paulem Pernoultem, inżynierem, stałym diakonem. Pytam o Athabasków, o ich matriarchat, o problem alkoholizmu i samobójstw, o przyczyny braku powołań kapłańskich i zakonnych. Paul patrzy na to wszystko jak Andrzej: łagodnie, miłosiernie, ze zrozumieniem. Co robicie jako Kościół? — pytam. „Próbujemy świadczyć o tym, że da się żyć bez pijaństwa. Że warto się spotykać i rozmawiać. Że życie ma sens” — odpowiada.
* * *
Bierzemy udział w plemiennej uroczystości. Nazywa się to Memorial Potlatch i jest ześrodkowane na uczczeniu zmarłych przed kilkoma laty współplemieńców (Jessie i Hardy). Rzecz dzieje się w City Hall. Najpierw przemówienia wspominkowe „ku czci”. Potem uczta. Stopień egzotyczności potraw znacznie przewyższa stopień tolerancji mojego żołądka: wychodzę głodny. Dzikie gęsi, wieloryb, udźce z łosia, rybie lody, jakieś tłustości z morsa i fok. Ogromny szacunek dla starszych. Oni siedzą w centrum, oni otrzymują najsmaczniejsze kęsy. Potem tańce. Duży, prawie stuosobowy krąg. Kilku mężczyzn trzyma w rękach skóry wilcze i borsucze. Ze dwie godziny kręcimy się w kółko w rytm gardłowych athabaskich śpiewów. Śpiewa głównie trio starych kobiet. Wszyscy trzymamy w dłoniach płócienny sznur, który nas łączy w jedną wspólnotę. We włosach dziewcząt pióra, powietrze gęste od nostalgicznych emocji, żadnego alkoholu. Andrzej wykonuje z wdziękiem solowy taniec (połączenie krzesanego z kozaczokiem), podbijając serca parafian...
Wychodzimy głęboką nocą. W uszach jeszcze brzmi chóralne: ho hijahe, he haha hijo. Potlatch trwa nadal, będzie trwał jeszcze dwa dni. To najważniejsza ceremonia Athabasków. Szacunek dla zmarłych, dla korzeni, dla źródeł życia. Docieramy do plebanii, po drodze widzimy pod zdezelowanym pikapem chłopaka grzebiącego w skrzyni biegów. Na masce rozlatującego się auta duży napis: „I'm Athabascan Indian, and I'm proud of it”. O'kay. Po potlatchu rozumiem tę dumę odrobinę lepiej.
* * *
Lecimy z Galena do Fairbanks. Opuścimy za kilkanaście godzin Alaskę. Jest 15 sierpnia. Wciśnięty w fotel maleńkiego samolotu odmawiam Nieszpory z uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, kiedy trąca mnie Zenek i pokazuje śnieżną sylwetkę Mc Kinleya „na wyciągnięcie ręki”, wystawiającą twarz do słońca ponad taflą obłoków. Zamieram w zachwycie.
Dobrze jest myśleć o Wniebowzięciu, patrząc na górę, z której do nieba wydaje się być tak blisko...