Utah: zdążyć przed tornadem

Podróż do Utah w USA i tamtejszego Kościoła

Od dziesięciu lat w diecezji Utah pracuje ks. Andrzej Skrzypiec. W ostatnim czasie jako proboszcz w parafii Magna, na przedmieściach Salt Lake City. Również od dziesięciu lat na Wschodnim Wybrzeżu duszpasterzuje ks. Józef Piesiur. Początkowo w Pensylwanii, od roku w nowojorskiej diecezji Brooklyn-Queens (parafia Świętego Krzyża w Maspeth). Od dwóch lat w misyjnej diecezji Fairbanks na Alasce pracuje ks. Andrzej Maślanka. Zaczynał wśród Eskimosów w Nome, a od ubiegłej jesieni jest proboszczem w parafii Galena, w alaskańskim interiorze wśród Indian z plemienia Athabascan. Wszyscy oni wywodzą się z archidiecezji katowickiej, wszyscy są moimi przyjaciółmi. Latem 1999 roku odwiedziliśmy ich (ks. Zenon Drożdż i ja), korzystając obficie z ich gościnności i znajomości amerykańskich realiów. Fascynujący był to czas. Arcyciekawie było podpatrywać, w jaki sposób Ameryka spędza ostatnie lato kończącego się tysiąclecia. Okazji było co niemiara. Wystarczy zerknąć na mapę, by się przekonać, że trójkąt Utah—Alaska-Nowy Jork to potężny kawał naszego świata. A była jeszcze Arizona, Nevada, Kalifornia...
Chcę więc — ze skromnością i świadomością ułomności tego, co opiszę — podzielić się pewnym sposobem przeżywania świata — na pewno nie jedynym, ale akurat dostępnym mojemu oku, sercu, pióru. Chcę powiedzieć w ten sposób „dziękuję” za dar amerykańskiej podróży: Bogu, przyjaciołom, tamtym ludziom za oceanem, tamtej ziemi. Piszę, by nie zagarniać tego daru wyłącznie dla siebie.
A że życie bywa niewyobrażalne, zaskakujące, nieoczekiwanie piękne, że nie jest tylko pasmem ciężkiej pracy, monotonii i utrapień... Bogu dzięki. Również za jego sensualną barwność.

11 sierpnia nad Salt Lake City, po raz pierwszy od osiemdziesięciu lat, zaszalało tornado. Powstało nagle i nieoczekiwanie w niecce pomiędzy wysokimi górami otaczającymi stolicę stanu Utah. Powstało aż tak nagle, że nie zdążono nadać mu nazwy. Wykonało swój niszczący taniec krótko, ale skutecznie. Zabiło kilka osób. Pastwiło się nad Delta Center (gdzie grają swoje mecze w NBA koszykarze Utah Jazz) i nad powstającym nowym światowym centrum Kościoła mormonów. Zdewastowało wiele robót związanych z przygotowaniem zimowej olimpiady w 2002 r. Zaatakowało z furią park i restaurację-pałacyk im. Mrs Howard, miejsca, gdzie przed kilkunastoma dniami braliśmy udział w weselnym przyjęciu. Zniszczyło wiele domów.

Ale nas już wtedy nie było w ogarniętym paniką mieście. Opuściliśmy Salt Lake City kilka dni wcześniej. Dzisiaj wiem, dlaczego: aby zdążyć przed tornadem.

* * *

Spadamy na Amerykę jak nóż na tort. Od Labradoru, z powietrza, gwałtownie. Wśród turbulencji. Spadamy w wielość rozsłonecznionych kolorów. Jesteśmy w środku wieży Babel, osaczeni wielością języków, ras, kultur. Lecą wraz z nami zakwefione muzułmanki, dziewczyny z kalifornijskich high schools (w USA trwają akurat trzymiesięczne wakacje, więc poznawały Wiedeń), austriaccy ludzie interesu, belgijscy naukowcy. Znużenie na wielu twarzach.

Pożegnanie z bliskimi jakoś wyjątkowo trudne. Czułem się w całej tej sytuacji i scenie źle, niesprawiedliwie wyniesiony. W krótkich przebłyskach świadomości, kiedy na moment rzeczy i relacje ukazują się nam właśnie takimi, jakimi najprawdopodobniej są, dostrzegłem swoją inność, też miejsce, do którego zawędrowałem (w życiu). I nie było mi z tym dobrze. Było mi żal wszystkich i wszystkiego, a nieokreśloność tego uczucia można chyba położyć na karb nagłego nagromadzenia sentymentów. Cóż, pożegnania mają prawo ulegać takim nastrojom...

W każdym razie lecimy do Ameryki. Jak będzie? Przede wszystkim trzeba wypocząć. Moje ciało każdym włóknem żebrze już o litość. Końcówka roku akademickiego była skrajnie wyczerpująca.

Lecimy. Z Warszawy do Wiednia. Stamtąd do Nowego Jorku. Stamtąd do Salt Lake City. Doba nie chce się skończyć: trwa 32 godziny. Możemy obserwować swoją zależność od fizyczności. Po 30 godzinach międzykontynentalnego fruwania jesteśmy głodni, zarośnięci, przepoceni, odparzeni, niewyspani. Rozdrażnieni. Daleko od nas są myśli anielskie. Przynajmniej od mojej głowy, nie wiem, co się dzieje w głowie Zenka. Trudno o cierpliwość, nie mówiąc już o zachwycie. A przecież przebywamy w komfortowych warunkach. Co więc dzieje się z człowiekiem, który głoduje i pragnie, a wszystko to długo, nieraz całe życie?

* * *

Siąpi drobny deszcz. Niebo zasłane ciemnymi, stalowoszarymi chmurami. Ale bardzo ciepło. Od wczesnego rana słychać piejące koguty. Andrzej twierdzi, że to ptaki hodowane po kryjomu, przygotowywane do nielegalnych, hazardowych walk kogutów, popularnych wśród Meksykanów.

Jesteśmy na plebanii w Magna, na przedmieściach Salt Lake City. Podziwiamy dostatek tego świata, oglądanego w deszczowe letnie popołudnie. Jego skupioną na funkcjonalności nowoczesność. Niewymuszony błysk wszystkiego, dopieszczenie wykończeniowych detali, ale też pewną płynność, finezyjność — w architekturze, w sposobie prowadzenia samochodu, w rozkładzie stoisk w sklepie odzieżowym. Wszędzie to widoczne, stale odczuwane.

Włóczymy się po mieście. Tu robi się to samochodem: zdecydowana większość dróg jest pozbawiona chodników. Zjeżdżamy więc szerokimi drogami obok University of Utah, wśród campusów uczelnianych i rezydencji dzielnicy Foothill. Drogowskazy pokazują drogę do Cheyenne i nazwa ta uruchamia we mnie kaskady wspomnień, czytane i oglądane w dzieciństwie westerny, zabawy w Indian. Zwiedzamy perfekcyjnie wyremontowaną rzymskokatolicką katedrę pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Widzimy dziesiątki mormońskich kościołów. Zamiast krzyży na wieżyczkach strzeliste iglice.

Ponieważ nasz gospodarz pracuje normalnie, więc parafia tętni życiem. Wspólnie sprawujemy Eucharystię, podczas której zawierany jest sakrament małżeństwa. Ona, śliczna, ze starej katolickiej rodziny. On, konwertyta ze wspólnoty mormonów, świeżo ochrzczony, futbolista o byczym karku i niedźwiedzich barach. Wszystko niby tak samo — przez ukwiecony kościół płyną łagodnie wersety Pieśni nad Pieśniami, łacińskie słowa Ave Maria. Jednak drużba nie wyjmuje ręki z kieszeni, jeden z gości całą Mszę spędza w czapce bejsbolowej na głowie, kościołem raz po raz wstrząsają gromkie śmiechy i oklaski: podczas kazania, podczas przysięgi małżeńskiej, podczas powitania księży z Polski. Jak na zaradnych duszpasterzy przystało — „łapiemy” się też na weselne przyjęcie. Na stole smacznie, choć bez przesady i rewelacji: sałatki, kurczaki, truskawki oblane czymś znakomitym, różowiutkie i karmelkowe niskoprocentowe ni to poncze, ni to kompoty. Zieleń, przestronność (ogromna sala, ośmioosobowe okrągłe stoły), dyskretna elegancja. Nic z obrzydliwej atmosfery seriali z tzw. życia wyższych sfer. Może dlatego, że to nie były wyższe sfery. Rozmowy raczej konwencjonalne, widoczna dbałość o to, by wszystkim było miło.

To charakterystyczne dla Amerykanów. Jeśli idąc ulicą zatrzymasz na kimś wzrok dłużej niż dwie sekundy, możesz być prawie pewien, że niezależnie od płci i wieku ta nieznana osoba powie ci „cześć” z grzecznym uśmiechem. Oczywiście te grzecznościowe uśmiechy i zdawkowe hi nie znaczą wiele, ale jednak czynią życie odrobinę bardziej ludzkim, a przynajmniej lżejszym. Jeśli stopień ucywilizowania mierzyć ilością wymienianych uśmiechów i wysiłkiem włożonym w powściąganie powszedniej agresji — Amerykanie są w światowej czołówce.

My też uśmiechamy się do siebie, do wszystkich. Na znak akceptacji życia, otaczającej nas egzotyki, tej chwili, tego kawałka świata. Młoda panna rozszczebiotana, radosna. A jednak nie pozwalam się zwieść wizji raju na ziemi. Matka pana młodego jest nieuleczalnie chora na raka, ktoś się właśnie rozwiódł, w parku na trawnikach idealnie przystrzyżonych walają się strzykawki. Za kilkanaście dni dom, w którym odbywa się wesele, zostanie zmieciony przez tornado.

* * *

Lipcowa sobota. Jesteśmy w górach Wasatch. Wyjeżdżamy kolejką linową na szczyt Snowbird, spacerujemy alejkami w Little Cottonwood Canyon (Mały Topolowy Wąwóz). Byłem w tym miejscu przed siedmioma laty. Niby wszystko jest takie samo, ale to tylko częściowo prawda.

Wracamy któregoś wieczoru z okolic gór Wasatch do miasta. Ta chwila: kiedy z dużej wysokości opada się w Salt Lake City, całe w zorzach. Magiczna połówka księżyca nad nami. Tuż pod jego brzuchem ciemny zarys szczytów, niebo i miasto zlane w jedną łunę: miliony gwiazd, miliony świateł. Radość tej chwili, a jednocześnie żal, że jest tak krótka i ulotna, rozpięta dramatycznie między Mijaniem i Trwaniem.

* * *

Jedziemy do Scofield. W ogóle dużo jeździmy, przedrzeźniając na słowiański sposób amerykański mit drogi: życie jako podróż... Ale rzecz jest być może starsza niż Ameryka i sięga biblijnego myślenia o człowieku, czyli arcyludzkiej kondycji pielgrzyma.

Jakkolwiek by było — jedziemy do Scofield. Mijamy Provo i słynny Brigham Young University (druga po Krzemowej Dolinie lokomotywa światowej informatyki). Przepiękne miasteczko Spanish Fork (Ameryka przeżywa boom budowlany — parę lat temu były tam pastwiska dla koni). Mijamy tereny, które w XVII wieku ewangelizowali Escalante i Dominguez, hiszpańscy franciszkanie. Jedziemy serpentynami wśród czerwonego piaskowca. Pada deszcz. Wyprzedzają nas pikapy rzadko spotykanych w Polsce marek: Dodge, Suburban. W głośnikach Gloria Estevan. Pada coraz mocniejszy deszcz. Odmawiamy Różaniec.

Wieczór nad jeziorem w Scofield. Najpierw gorączkowo szukamy środków przeciw komarom. Objeżdżamy okoliczne wiejskie sklepy. Ich prowincjonalny koloryt uderza nas egzotyką. W jednym z nich czarno-białe fotografie z roku 1900. W okolicy (Carbon County) było wówczas sporo kopalń węgla kamiennego. Górnicy byli emigrantami z Finlandii. Na początku wieku zginęło ich 450 jednego dnia w podziemnej katastrofie spowodowanej wybuchem metanu. Widzimy na zboczu góry duży cmentarz sprzed prawie stu lat. Protestanccy Finowie chętnie w Utah przechodzili na religię mormonów.

Spędzamy wieczór z potomkami Włochów, katolikami, byłymi parafianami Andrzeja z Helper. Leciwi, gościnni, prości, przesympatyczni. Dołącza do nich siostra Michelle, Irlandka ze Zgromadzenia Sióstr Wcielonego Słowa. Jest chłodno, przejrzyście.

* * *

Inni potomkowie Włochów, państwo Colosimo, obchodzą złote gody. Mają siedmioro dzieci. Msza św. cudna. Liturgia i oprawa perfekcyjnie przygotowane (choć urządzenia klimatyzacyjne wieją tak silnie, że nikomu — z proboszczem włącznie — nie udaje się zapalić głównej świecy dziękczynnej w kulminacyjnym momencie odnawiania małżeńskiej przysięgi). Prezbiterium pełne księży pracujących w parafii, a co postać, to oryginał. Na przykład prałat Robert Bussen ma około 190 cm wzrostu i 60 kg wagi, 50 lat, maratończyk. Co roku bierze udział w Maratonie Nowojorskim. W Park City, gdzie proboszczuje, za trzy lata będzie centrum narciarskich konkurencji zimowej olimpiady. Albo Francis Pellegrino: starszy, łysy, nieznośnie gadatliwy...

Impreza potem na 200 osób w Country Club Willow Creek. Jest pięknie, ale scenariusz sprzed paru dni się powtarza. Rozmawiamy przy stole z Victorem Marquezem. Victor jest rozwiedziony. Bardzo kocha dwoje swoich dzieci. Ubiegłej nocy jego brat usiłował popełnić samobójstwo. Victor właśnie wrócił ze szpitala. Przedstawia siostry i matkę, smagłe Latynoski. Starsza pani z rurkami w nozdrzach ma problemy z niedotlenieniem organizmu. Victor kruchy, trochę bezradny, wyciszony. Cierpiący.

* * *

Wielkie przeżycie dla mnie: homilia na niedzielnych Mszach św. w Magna. Słuchacze wdzięczni, skupieni, niepretensjonalni, reagujący natychmiast uśmiechem, oklaskami, jękami zawodu. Piękna sprawa, wielki stres.

A teraz już sierpniowy poranek. Budzę się. Najpierw dostrzegam błękit nieba. Potem słyszę pianie kogutów. A chwilę później pierwsza myśl: dzisiaj opuszczamy Utah. Być może na zawsze.

Ks. Jerzy Szymik


Dalsza podróż: Arizona

Kolejny odcinek podróży: Nevada

Kolejny odcinek podróży: Kalifornia

Kolejny odcinek podróży: Alaska

Kolejny odcinek podróży: Nowy Jork


« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama