Mówiąc homilię, kapłan nie przedstawia swej własnej mądrości, ale mądrość Kościoła. Nieraz ignorujemy tę mądrość, a skutki nie każą na siebie długo czekać
We wprowadzeniu napiszę najkrócej, jak mogę: Homilii trzeba słuchać, bo — mimo naszych kapłańskich, czyli ludzkich, ograniczeń — zawierają Bożą mądrość
Homilie powinny być krótkie i dobrze przygotowane. Tak stanowi opublikowane niedawno Dyrektorium homiletyczne, przygotowane przez Kongregację ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. Dokument nie określa co prawda, co to znaczy „krótkie”, ale jakiś czas temu w diecezji opolskiej dyskutowano nad tą sprawą i dokładniejsze określenie znalazło się w dokumentach synodalnych tego Kościoła partykularnego. Czytamy w nich, iż „jednym z poważniejszych mankamentów homilii są ich nadmierne rozmiary czasowe, dlatego usilnie zaleca się, aby niedzielne homilie mszalne w zasadzie trwały od 10 do 15 minut”.
Pisząc o tym, chcę wprowadzić do zasadniczego tematu mojego dzisiejszego tekstu. Ksiądz w kazaniu czy homilii nie przedstawia swoich własnych mądrości. Przedstawia mądrość Kościoła, która wynika z Bożego Objawienia w pierwszym rzędzie i z dwutysięcznego intelektualnego dorobku tej wyjątkowej, mającej bosko-ludzki charakter, instytucji. Wielkość ludzkich umysłów pod nadzorem Ducha Świętego — mówiąc tak na okrągło, sprawia, że w wypowiedziach ludzi Kościoła znajdują się lepiej lub gorzej przekazane, ale autentyczne słowa Bożej mądrości, zawsze korzystnej dla człowieka. Z tego powodu warto więc kazań słuchać i według nich w życiu postępować, tym bardziej że w szumie informacyjnym, który nas otacza, jest to przekaz unikalny, do którego warto się odnosić. Dlaczego? Dowód mieliśmy niedawno podany na tacy.
Cała Polska poznała to, czym odrzucenie tych wskazań się kończy, czytając o wydarzeniu na Pomorzu Zachodnim, gdzie okazało się, że kobieta, która poddała się procedurze in vitro, urodziła chore dziecko, a na dodatek, jak się okazało po badaniach, to maleństwo nie jest jej biologicznym dzieckiem. Pomylono po prostu ludzkie materiały.
Z polskich ambon wielokrotnie padały przestrogi przed „majstrowaniem” w procesie powoływania do życia. Wyliczane były logiczne argumenty, które powinny przekonać ludzi rozsądnych. Niestety, nie przekonały, nawet jeśli dotarły do tych osób, które postanowiły na tym zarobić, i tych rodziców, którzy zapragnęli za wszelką cenę zaspokoić swoje wielkie i godne pragnienie tą niebezpieczną, jak się teraz okazało czarno na białym, metodą. Kto w tym przypadku jest ofiarą? Oczywiście, nie technicy, którzy popełnili „ludzki błąd”, choć pewnie poniosą karę, chyba tylko finansową. Trudno też nazwać ofiarą kobietę, która urodziła nie swoje i chore dziecko. Ofiarą jest ta ostatnia osoba — dziecko. Dlatego że nie było od początku traktowane jako osoba.
opr. mg/mg