Nie można bronić życia nienarodzonych przy jednoczesnym zasłananiu oczu na to, jak obchodzimy się z uchodźcami
Kiedy wyjeżdżałem do Rzymu, jeden z poznańskich biskupów powiedział mi: jedziesz tam nie tylko uczyć się teologii, twoim obowiązkiem jest poznać zsekularyzowany świat i zrozumieć, jak my w Polsce możemy tego, co obecnie widać na Zachodzie, uniknąć.
Ta rozmowa miała miejsce w 2003 roku. Z Rzymu wróciłem po pięciu latach. Zdążyłem w tym czasie przejść dwa etapy, które skutkowały dwoma odmiennymi sposobami odpowiadania na pytanie o zachodnią sekularyzację. Pierwszy etap był chyba dla polskiego księdza dość typowy: gdyby włoscy księża robili tak jak nasi, byłoby znacznie lepiej, a może tak dobrze jak u nas. Mówiąc inaczej, byłem przekonany, że problem w odchodzeniu ludzi od Kościoła tkwi w samym Kościele, a dokładnie w podejściu księży do duszpasterstwa. Wyjechałem na Zachód nakarmiony w Polsce opowiadaniami o tym, jak to zamiast konfesjonałów zobaczę szafy na miotły, a zamiast księdza ubranego w koloratkę spotkam duchownych niczym nieróżniących się od ludzi świeckich. Co miało znaczyć, że ich świecki strój będzie dla mnie jasnym przykładem dostosowania się Kościoła do świata, rozmycia się chrześcijaństwa we współczesnym ateistycznym społeczeństwie.
Ten pierwszy etap był mimo wszystko bardzo ważny. Na kurs językowy w pełni lata, gdy temperatury sięgały nawet 45 stopni w cieniu, ja dzielnie chodziłem zawsze w czarnej koszuli i pełnych butach. Pamiętam też, jak z niedowierzaniem patrzyłem na niektórych wykładowców, którzy na zajęcia przychodzili bez koloratek. Kiedy z czasem zacząłem również odwiedzać włoskie parafie, równie dzielnie stawałem po stronie lepszości polskiego duszpasterstwa. I muszę przyznać, że w niektórych przypadkach miało to swoje bardzo dobre skutki. Na przykład w jednej z nich, w której byłem podczas pierwszych studenckich wakacji, wprowadziłem całodzienną spowiedź — byłem do dyspozycji pod telefonem albo w kościele — oraz wieczorną adorację. Trafiłem do kościoła opuszczonego, więc mogłem właściwe robić to, co uznam za dobre dla przebywających tam głównie turystów. Jeden z miejscowych Włochów, świecki mężczyzna, przestrzegał mnie przed takimi działaniami. Mówił, że współczesny Kościół nie musi się już spowiadać, ale powinien zająć się sprawami społecznymi. Był też przeciwnikiem adoracji. Ukrytej gdzieś monstrancji szukaliśmy całe dwa dni. Byłem dość uparty i zaproponowałem, aby mimo wszystko spowiedź ogłosić, a monstrancję wieczorem wystawić. Efekt: spowiadałem każdego dnia wiele godzin, i to przez cały miesiąc. Na wieczornej modlitwie, prawie każdego wieczoru, było blisko sto osób.
Potem nastąpił jednak drugi etap. Zacząłem odwiedzać parafie, w których są księża. W jednej z nich zobaczyłem stuosobowy chór śpiewający co niedziela. W każdej właściwie parafii spotykałem księży bardzo zaangażowanych, rozmodlonych. Może miałem szczęście. Pamiętam, jak jeden z nich z ogromną czułością rozmawiał z dziećmi przygotowującymi się do pierwszej spowiedzi. Widziałem przyjaźń księży z ludźmi, ich codzienną serdeczność, oddanie. Widziałem księży i ich biskupa, którzy spędzali ze sobą nawet jeden dzień tygodniowo. Widziałem zsekularyzowane parafie na północy. Widziałem też tętniące życiem parafie na południu. I wtedy odkryłem, że odpowiedź na pytanie o przyczyny sekularyzacji nie jest taka prosta.
Księża we Włoszech są i lepsi, i gorsi, jak w Polsce. Oni już jednak zrozumieli: zmiany kulturowe są tak głębokie, że nie możemy się ciągle obwiniać. I nie musimy ciągle szukać zewnętrznego wroga, żeby pogarszającą się sytuację jakoś sobie prosto wytłumaczyć. Możemy natomiast zrobić to wszystko, co robił Chrystus ze swoimi uczniami: być głęboko wierni swojemu powołaniu, a jednocześnie bardzo wrażliwi na ludzi. My wszyscy: katecheci, rodzice, księża... Tej cierpliwej miłości nauczyli mnie włoscy księża. Nauczyli mnie cierpliwie szukać odpowiedzi na pytanie o to, czego chce nas ta nowa sytuacja nauczyć. Przypuszczam, że idąc za ich radą, podobnie jak oni — którzy już powoli zaczynają to widzieć u siebie — będziemy zaskoczeni, gdy nasza pokorniejsza niż wcześniej miłość i wierność nagle zaczną owocować. W całkowicie nowy, zaskakujący sposób.
Ks. Mirosław Tykfer, redaktor naczelny Przewodnika Katolickiego
opr. mg/mg