Nie mamy szczęścia do reform edukacji...
Od początku ustrojowej transformacji nie mamy szczęścia do reform. Fatalnie wdrażano reformę zdrowotną i emerytalną. Teraz trzęsienie ziemi przeżywa oświata. Problem w tym, że jej ofiarami stały się najmłodsze dzieci: sześcio- i siedmiolatki
Reforma, której od początku towarzyszyły znaki zapytania, kontestacje intelektualistów i zorganizowany opór rodziców, jest źle przygotowana, wprowadzana na siłę i za szybko. Do wielu nieprzygotowanych podstawówek wysyła się do „zerówek” lub pierwszych klas sześciolatki, którym nie zapewniono odpowiedniego bezpieczeństwa i warunków do zdobywania wiedzy. Rok szkolny dopiero się rozpoczął, ale to, co się w wielu szkołach dzieje — zdaniem rodziców — woła o pomstę do nieba.
Zadowolona jest chyba jedynie kierująca Ministerstwem Edukacji Narodowej Katarzyna Hall, bo już jej zastępca od przygotowania podstawy programowej prof. Zbigniew Marciniak w lipcu podał się do dymisji. Swoją rezygnację oficjalnie tłumaczył faktem, że wykonał już wszystkie powierzone zadania, ale dziennikarze zajmujący się oświatą i politycy opozycji mocno w to wątpią. — Podstawę programową po prostu sknocił — dodają. Nie wiadomo, czy sknocił, ulegając naciskom głównodowodzącej minister, czy wierny własnym pomysłom, ale ta kwestia rodziców nie obchodzi.
Sześciolatki — kozły ofiarne
Dla sześciolatków miał być w szkołach raj. Dla bezpieczeństwa — osobne wejścia, dostosowane do ich niższego wzrostu toalety, a w pomieszczeniach klasowych — kąciki do zabawy. Zapewniano, że do września szkoły na sto procent zdążą się przygotować na przyjęcie maluchów.
Urzędnicy MEN pozostali głusi na apel Związku Gmin Wiejskich, którego sygnatariusze bili na alarm, że gminy nie będą miały środków, by stworzyć najmłodszym uczniom warunki do ich przyjęcia. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że sytuację gmin pogorszyło oddanie przez MEN do budżetu państwa z powodu kryzysu 300 mln zł i pozostawienie na sfinansowanie dostosowania szkół dla najmłodszych tylko... 40 mln, skalę problemów można sobie wyobrazić.
Rodzice nie posłuchali namów i uspokajających zapewnień min. Hall, by posłać do szkół sześciolatki. Według wstępnych szacunków (dokładne dane będą w październiku), do szkół trafiło zaledwie 3-5 proc. sześciolatków i nie ma im czego zazdrościć.
Problemów jest sporo. Pod koniec ubiegłego roku szkolnego, w okolicach maja i czerwca, zaczęto usuwać sześciolatki z przedszkoli i na siłę lokować „zerówki” w szkołach, by w przedszkolach zwolnić miejsca dla pięciolatków, które — według nowego programu — mają być już od 2011 r. objęte obowiązkowym wychowaniem przedszkolnym, ale już od tego roku wszystkim pięcioletnim dzieciom, których rodzice będą tego chcieli, samorządy muszą zapewnić miejsce. Rugowanie z przedszkoli sześciolatków odbywało się np. w Warszawie, gdzie w tym roku nie wybudowano żadnego przedszkola, dlatego jedynym rozwiązaniem dla samorządu była decyzja o ulokowaniu części sześciolatków w szkolnych budynkach. Zbuntowani rodzice protestowali pod warszawskim ratuszem — bezskutecznie.
Eksperyment na żywym organizmie
Nie na tym koniec niespodzianek. We wrześniu rodzice sześciolatków — zarówno z przedszkolnych, jak i ze szkolnych „zerówek” — dowiedzieli się, że zgodnie z nową podstawą programową, wymyśloną przez min. Marciniaka, ich dzieci nie poznają, jak to było dotąd w „zerówkach”, podstaw pisania i czytania. Wielu przeżyło szok, uwstecznienie.
Szok przeżyli również rodzice siedmiolatków, bo nagle okazało się, że według nowej podstawy programowej siedmiolatki będą powtarzać w pierwszej klasie program ubiegłorocznej przedszkolnej „zerówki”, w której miały podstawy pisania i czytania. Również dla nich to uwstecznienie, bo skoro do pierwszych klas rodzice posłali też bardziej dojrzałe sześciolatki, będą się one uczyć nowych rzeczy, podczas gdy starsi o rok koledzy po prostu będą się nudzić.
Wiedział min. Marciniak co robi, podając się do dymisji, bo rodzice pomstując, zaczynają w panice przepisywać nawet niedojrzałe emocjonalnie sześciolatki do pierwszych klas, by nie straciły roku. Danych na ten temat jeszcze nie ma, ale dochodzą wieści, że część rodziców siedmiolatków przepisuje je do drugiej klasy z tego samego powodu. Mówiło się, że zgodnie z reformą, posłanie do szkoły sześciolatków to wolny wybór rodziców, gdyż reforma dla tej grupy wiekowej przewiduje obowiązek nauczania dopiero za trzy lata. Jaki to wybór dla rodziców, skoro w co trzeciej gminie w Polsce nie ma przedszkola, a „zerówka” jest obowiązkowa? Wyboru nie było i nie ma. W takich gminach władze samorządowe są zmuszone zorganizować „zerówkę” w szkole, bo gdzieś dzieci umieścić trzeba.
Czy min. Hall zapewniając rodziców o wyborze, nie wiedziała, że Polska jest na szarym końcu Europy, jeśli chodzi o dostępność do przedszkoli, i że — cytując Mickiewicza — „duby smalone bredzi”? Wiedziała bardzo dobrze, bo opublikowany niedawno raport Europejskiej Sieci Informacji o Edukacji „Eurydyce”, który stwierdza, że podczas gdy w większości państw UE do przedszkoli chodzi prawie 80 proc. dzieci, u nas mniej niż połowa — nie jest żadną niespodzianką. Wystarczyło się uważnie wsłuchać w uwagi samorządów. Zatem sześciolatki na wsiach, gdzie nie ma przedszkolnych „zerówek”, jeśli nie przyjadą po nie gimbusy, będą wędrować do szkół wstęgą szos.
— Komu na dobre posłużyła ta źle przygotowana reforma i dlaczego premier nie wyciąga wobec winnych konsekwencji? — pytają u progu roku szkolnego zdenerwowani rodzice. Pytają słusznie, bo przecież jedynym winnym nie jest min. Marciniak, który już w lipcu rozstał się z resortem.
Nie tak miało być
Prezydent Lech Kaczyński wetując ustawę o systemie oświaty, nie podpisał jej nie dlatego, że miał wątpliwości co do konieczności obniżenia o rok wieku rozpoczęcia obowiązkowej nauki szkolnej. Stwierdził tylko, że ustawa powinna być lepiej przygotowana, a kryzys gospodarczy nie jest najlepszym okresem do przeprowadzenia tej reformy. Święta prawda. Nie wiedział jeszcze wtedy, że premier zabierze resortowi oświaty 300 mln z puli przeznaczonej na dostosowanie szkół do potrzeb sześciolatków.
Jednak zdaniem min. Hall, prezydent w ten sposób wybrał konfrontację. Jej zdaniem, polskiej edukacji zgoda jest potrzebna, bo edukacja zmienia się powoli. — Pan prezydent na własne życzenie z tej zgody się wypisał — dodała Hall. Nie zauważyła, że to ona wybrała drogę konfrontacji ze środowiskiem zdesperowanych rodziców, którzy poczuli się oszukani.
Weto prezydenckie pomogło Platformie odrzucić SLD, ale pod warunkiem rozciągnięcia procesu przyjmowania do szkół sześciolatków na trzy lata i wprowadzenia dla nich obowiązku szkolnego od 2012 r. Hall szermowała argumentem, że zadaniem tej reformy jest wyrównywanie szans. Po odebraniu MEN 300 mln zł reprezentująca lewicę poseł Krystyna Łybacka, b. minister oświaty, mówiła dziennikarzom: — Zaniknie ważny walor reformy, jakim miało być wyrównywanie szans. Do szkół pójdą dzieci rodziców świadomych znaczenia edukacji i z bogatszych gmin.
Dziś poseł Łybacka twierdzi, że lewica, która pomogła PO odrzucić prezydenckie weto, czuje się przez Platformę oszukana.
— Nie tak miało być — powiedziała „Niedzieli”. Obiecała podjąć próbę przeforsowania w Sejmie decyzji, by rząd przedstawił posłom informację o wdrażaniu reformy oświaty, a także o sytuacji, w jakiej znalazły się sześcio- i siedmiolatki. Posłowie PiS-u na konferencji prasowej nie kryli słów krytyki. Zwracali uwagę, że szkoły często nie mają wystarczających środków na dostosowanie sal lekcyjnych dla maluchów. Wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży Sławomir Kłosowski z PiS-u stwierdził, że łączenie w jednej klasie dzieci w wieku sześciu i siedmiu lat jest dla obu grup niekorzystne, ponieważ na ogół — zwłaszcza w szkołach miejskich — klasy są bardzo liczne, co uniemożliwi nauczycielowi zajęcie się w sposób indywidualny potrzebami dzieci młodszych i starszych.
Potwierdzają to uwagi nauczycieli. — W naszej szkole na trzy klasy pierwsze i siedemdziesięcioro w nich dzieci jest tylko trzech sześciolatków, a na lekcji po jednej nauczycielce. Ona nie zostawi reszty uczniów, by odprowadzić malucha do toalety, jak to obiecywano rodzicom. Jest bowiem odpowiedzialna za wszystkie dzieci — mówi Elwira Szaposiak, nauczycielka z 15-letnim stażem z jednej z gdańskich szkół. Mówi, że nauczyciele też przeżywają dramat, bo takiego bałaganu, jaki teraz panuje w szkołach, dotąd nie było.
— A jeśli chodzi o zarządzenie, by dzieci pozostawiały w szkołach książki i nie targały ich ze sobą w plecakach, to chyba MEN nie zna realiów. Dla pierwszaków nie ma osobnych książek do ćwiczeń, które odrabiają w domu. Jest jedna książka do teorii i ćwiczeń, jak więc tu mówić i trąbić o sukcesie pomysłu. One te książki muszą dźwigać do domu albo rodzice będą zmuszeni kupić im drugi komplet. Nie wszystkich na to stać — dodaje ze smutkiem. I ze zdenerwowaniem, bo nauczyciele jako pracownicy oświaty czują się przed rodzicami za cały ten galimatias w jakiś sposób odpowiedzialni. Poza tym ich też oszukano. Mieli dostać większe podwyżki, niż MEN im szykuje.
opr. mg/mg