Afryka w centrum uwagi Kościoła

Świat i Kościół interesuje się Afryką, czy jednak zmieni to coś w samej Afryce?

Włodzimierz Rędzioch: — Dlaczego w 2009 r. Afryka stała się przedmiotem szczególnego zainteresowania zarówno Kościoła, jak i światowych potęg?

Ks. Giulio Albanese: — Zwycięstwo Baracka Husseina Obamy juniora w wyścigu do Białego Domu przejdzie do historii jako rehabilitacja dumy afroamerykańskiej. To zrealizowanie się snu, który przywołuje na myśl słowa (I have a dream...) Martina Luthera Kinga, pastora baptystów, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, zamordowanego w 1968 r., dlatego że domagał się równości między białymi i czarnymi obywatelami Ameryki. Nadzieje, które ludzie pokładają w nowym prezydencie, są wielkie, przede wszystkim w Afryce, bo w żyłach Obamy płynie krew plemienia Luo — grupy zamieszkującej kenijski brzeg Jeziora Wiktorii, do którego przynależał jego ojciec. Obecny prezydent jest jednak Mulatem — urodził się w Honolulu na Hawajach z relacji między Amerykanką Ann Dunham i Kenijczykiem Barackiem Husseinem Obamą seniorem — dlatego jego wybór stanowi niejako obalenie uprzedzenia rasowego, które przez wieki stało na przeszkodzie w relacjach między Północą i Południem świata. To tłumaczy, dlaczego właśnie w Afryce najbardziej świętowano wybór Obamy (byłem tego świadkiem w Etiopii i w Kenii).

Z punktu widzenia kościelnego, rok 2009 jest prawdziwym rokiem Afryki — najpierw Benedykt XVI odwiedził Kamerun i Angolę, a obecnie w Watykanie trwa Synod Biskupów poświęcony Afryce. Dla Benedykta XVI była to piewsza podróż apostolska na ten kontynent, co pozwoliło mu lepiej poznać afrykańską rzeczywistość. Poprzednia wizyta Papieża na kontynencie afrykańskim miała miejsce prawie 15 lat temu (w 1995 r. Jan Paweł II odwiedził Kamerun, Południową Afrykę i Kenię).

Świat interesuje się więc Afryką, chociaż zbyt często wiadomości w mediach na jej temat pozostawiają dużo do życzenia — nierzadko próbuje się banalizować argumenty dotyczące tego kontynentu.

Warto dodać, że kryzys finansowy, który dotkął Zachód, ma szczególne reperkusje w Afryce — jest ona jego największą ofiarą: obniżyły się ceny surowców, nastąpił gwałtowny spadek inwestycji zagranicznych i pomocy na rzecz rozwoju (w Afryce niektóre państwa w swym budżecie biorą pod uwagę pomoc międzynarodową, która może stanowić aż 30 proc. budżetu). Z tego powodu Afryka zaczęła się znowu zadłużać.

— Dlaczego prezydent Obama nie wybrał na cel swojej wizyty kraju ojca — Kenii, która była kiedyś uznawana za przykład demokracji i dobrego zarządzania, lecz Ghanę?

— Dzisiaj, patrząc z punktu dobrego zarządzania, Ghana jest bez wątpienia państwem najbardziej rozwiniętym. Demokracja umocniła się szczególnie za prezydentury Johna Kufuora. Poza tym Ghana jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Chociaż należy wyjaśnić, że przemówienie wygłoszone w tamtejszym parlamencie było skierowane do całego kontynentu. Obama chce nadać nowy impuls polityce amerykańskiej w Afryce po latach nieobecności tam USA za prezydentury Busha.

— Mówi Ksiądz o nieobecności Ameryki w Afryce za poprzedniej prezydentury, a przecież Bush wiele podróżował po Afryce...

— To prawda, że Bush odbył wiele podróży do Afryki i obiecywał pomoc, ale nie udało mu się powstrzymać ekspansji Chińczyków. Można nawet powiedzieć, że za jego prezydentury Afryka stała się żółta.

— Wróćmy jednak do Obamy. Nowy prezydent amerykański w sposób nieco patetyczny mówił o swoich związkach z Afryką („w moich żyłach płynie afrykańska krew”), lecz co w praktyce będzie mógł zrobić dla niej ten „afrykański” prezydent USA?

— Odkładając na bok retorykę, uważam, że Obama będzie kontynuował politykę Billa Clintona — prezydenta, który jak żaden inny przywódca amerykański interesował się Afryką. Obama ponownie lansuje wypracowany przez Clintona plan współpracy bilateralnej z krajami afrykańskimi, zwany AGOA; potwierdził zasadę Clintona: „Handel, a nie pomoc” (trade, not aid) i chce — ze względów geopolitycznych — odzyskać przywództwo Stanów Zjednoczonych w Afryce (nie zapominajmy, że kontynent ten jest wielką kopalnią, która na dodatek „pływa” na ropie naftowej). Dlatego uważam, że na razie Obamy nie można uznać za dobroczyńcę Afryki, jak czasami ktoś myśli. Jest on raczej jej partnerem.

— Podkreślaliśmy szczególne związki Obamy — związki krwi — z Afryką. Dlatego ten prezydent mógł przemawiać do Afrykańczyków szczerze i bez dyplomatycznych eufemizmów (żaden z jego poprzedników nie odważył się na tak jawną krytykę elit rządzących Afryką). Dlatego — nie ukrywając problemów związanych z dziedzictwem kolonializmu — prezydent przypomniał Afrykańczykom, że „Zachód nie jest odpowiedzialny za zniszczenie gospodarki Zimbabwe, za dramat dzieci-żołnierzy, za szerzącą się wszędzie korupcję”. Te dobitne słowa dobrze odzwierciedlają sytuację na Czarnym Kontynencie. Tej Afryce, rządzonej przez nietykalną kastę starych przywódców (dla przykładu, Mugabe jest absolutnym władcą Zimbabwe od prawie 30 lat), Obama rzuca wyzwanie: Stwórzcie nowe rządy, które zapewnią ludności afrykańskiej rozwój społeczny i gospodarczy. To prawie wezwanie do afrykańskiej rewolucji...

— Nie lubię, gdy tego typu problemy są instrumentalizowane ideologicznie. Obama „wytargał za uszy” starych przywódców afrykańskich i dobrze zrobił, bo ciąży na nich wielka odpowiedzialność za obecną sytuację. Lecz nie był całkowicie obiektywny, gdyż należałoby także napiętnować winy Zachodu. Wyrażenie „Zachód” nie jest już wprawdzie na miejscu, gdyż powinien wziąć pod uwagę także wielkie państwa azjatyckie — mówiłbym raczej o odpowiedzialności wielkich potęg. Gdy natomiast chodzi o korupcję, należy mieć na uwadze fakt, że to zjawisko przewiduje istnienie dwóch podmiotów: tego, który bierze pieniądze, i tego, kto je oferuje. Jeżeli statystyki państw najbardziej skorumpowanych brałyby pod uwagę nie tylko skorumpowanych, którzy biorą pieniądze, ale także ludzi dających pieniądze, czyli korumpujących, wyglądałyby całkowicie inaczej niż obecnie — na pierwszych miejscach takiej statystyki znajdowałyby się państwa uznawane za bardzo demokratyczne. Powinniśmy skończyć z manichejską oceną sytuacji w Afryce (z jednej strony zło, z drugiej — dobro), ponieważ odpowiedzialność za tragedie Afryki ponoszą obydwie strony. Nie trzeba być ani bezkrytycznymi zwolennikami Trzeciego Świata, ani reakcjonistami — należy być realistami. Magisterium Benedykta XVI (a przedtem Jana Pawła II) jest przykładem prawdziwie realistycznego podejścia do problemów afrykańskich.

— Jak interpretuje Ksiądz apel Obamy o nowe rządy?

— Aby w Afryce nastały rządy mądre, sprawiedliwe i solidarne, potrzebna jest mobilizacja społeczeństwa obywatelskiego (przede wszystkim Kościoła), której celem powinna być zmiana sposobu podejścia do wielu problemów skażonych liberalizmem bez hamulców i uprzedzeniami ideologicznymi. Poza tym trudno jest mówić o nowych rządach, gdy w Afryce ciągle jest pełno najemnych żołnierzy — w czasie moich podróży spotkałem ich bardzo wielu...

— Co to za najemni żołnierze?

— To najemnicy koncernów zajmujących się wydobywaniem minerałów. Nie zapominajmy, że w zglobalizowanym świecie międzynarodowych koncernów rządy — również na Zachodzie — działają pod dyktando gospodarki. Polityka jest na usługach gospodarki. Dlatego trzeba potwierdzić prymat polityki nad ekonomią, nad biznesem. Mówił to Jan Paweł II, powtarza to Benedykt XVI (to jest ważne przesłanie najnowszej encykliki). Często politycy wygłaszają piękne przemówienia, lecz tak naprawdę decyzje podejmuje wielki biznes, wielkie koncerny międzynarodowe. Ja bardzo jestem przywiązany do jednego z ostatnich dokumentów Jana Pawła II — Kompendium doktryny społecznej Kościoła. W dokumencie tym mówi się m.in. o prymacie osoby, o polityce, która ma być na służbie „res publica” — dobra wspólnego.

— Mówiąc o Afryce, nie można pominąć argumentu NGO — organizacji pozarządowych, działających na tym kontynencie. Linda Polman w swej najnowszej książce pt. „Przemysł solidarności” otwarcie krytykuje te organizacje, gdyż uważa, że często ich działalność jest zbyt kosztowna i na rękę reżimom rządzącym w wielu państwach Trzeciego Świata. Czy zgadza się Ksiądz z tego rodzaju krytyką?

— Przede wszystkim należy odróżnić wielkie agencje Narodów Zjednoczonych (typu FAO — Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa, UNICEF — Fundusz Narodów Zjednoczonych na rzecz Dzieci) od prawdziwych NGO. Osobiście uważam, że należy zreformować agencje ONZ, które powinny być mniejsze i mniej zbiurokratyzowane. Niestety, w organizmach tych obowiązuje zasada reprezentatywności, tzn. na stanowiska wybiera się osoby tylko dlatego, że reprezentują dane państwa, a nie ze względu na ich kompetencje (prawdę mówiąc, czasami są to ludzie całkowicie nieprzygotowani). Dlatego bilans ich działalności jest zdecydowanie negatywny.

Jeżeli natomiast chodzi o NGO, dla mnie już sama nazwa „pozarządowe” brzmi źle, tak jakby organizacje te za wszelką cenę chciały podkreślić swą niezależność. W praktyce jednak są one często utrzymywane z pieniędzy rządowych lub z funduszy UE. Chciałbym jednak przypomnieć, że różnorodne NGO były kiedyś organizacjami o głębokich korzeniach tkwiących w społeczeństwie i otrzymywały pieniądze bezpośrednio od ludzi: prywatnych dobroczyńców, związków zawodowych i parafii. Były pięknym owocem społeczeństwa obywatelskiego. Dziś są zbyt zinstytucjonalizowane lub stały się zwykłymi przedsiębiorstwami (chociaż nie należy uogólniać).

— Indro Montanelli, jeden z najwybitniejszych włoskich dziennikarzy — dodajmy: człowiek niewierzący — powiadał, że gdyby miał dać pieniądze na pomoc ludziom w Trzecim Świecie, dałby je misjonarzom. Czy misjonarze potrafią lepiej wykorzystać fundusze przeznaczone na pomoc?

— Na pewno tak, chociaż i my, misjonarze, powinniśmy być autokrytyczni. Problem stanowi np. nasz opiekuńczy styl działania. Potrafimy zebrać fundusze od umotywowanych benefaktorów, ale następnie inwestujemy je w projekty, nie zwracając uwagi na ich self-reliance — samowystarczalność.

— Mógłby Ksiądz podać jakiś kontretny przykład?

— Wyjaśnię, o co chodzi. Weźmy dla przykładu służbę zdrowia. Wybudowaliśmy w Afryce wiele dużych szpitali, nie za bardzo myśląc, jak się utrzymają w przyszłości, tzn. gdy nie będzie już pieniędzy od ofiarodawców. Protestanci natomiast z reguły wznoszą małe ośrodki zdrowia, kupują wokół nich ziemię, autobusy itp. W ten sposób ich ośrodki mogą się utrzymać z dochodów pochodzących z uprawy ziemi czy wykorzystania autobusów, czyli stają się samowystarczalne.

Innym aspektem problemu jest wychowanie ludzi do odpowiedzialności za siebie. Pomagając Afrykańczykom, nie powinniśmy przyczyniać się do powstawania klasy żebraków, którzy liczą tylko na naszą pomoc i nie chcą brać odpowiedzialności za siebie.

— Jak postrzegane są problemy Afryki w encyklice „Caritas in veritate” Benedykta XVI?

— Encyklika jest — powiedziałbym — odpowiednim słowem w odpowiedniej chwili, tzn. w czasie wielkiego kryzysu. W istocie rzeczy Papież daje nam do zrozumienia zasadniczą sprawę: proces globalizacji, szczególnie globalizacji gospodarczej, powinien być ewangelizowany. Papież mówi, że należy potwierdzić prymat polityki nad gospodarką, prymat etyki i człowieka (w ostatnich latach rzesze ludzi zostały poświęcone na ołtarzu ludzkiego egoizmu). To prawda, że odpowiedzialność za problemy Afryki spada na wielu, ale kto decyduje o losach świata, powinien się zastanowić, dlaczego obecny system gospodarczy stwarza coraz większy rozdział między biednymi a bogatymi. Nie można tolerować faktu, że w kraju bogatym w ropę naftową, jakim jest Nigeria, 75 proc. bogactwa znajduje się w posiadaniu 1 proc. ludności (jest to rezultat polityki klasy rządzącej, ale przede wszystkim działalności zagranicznych koncernów naftowych, które narzucają reguły gry). Podobnie jest w Kenii, gdzie 1 proc. ludności ma aż 80 proc. bogactwa narodowego. System, który prowadzi do tego rodzaju sytuacji, jest niesprawiedliwy!

— Aby uchronić banki przed bankructwem, bogate państwa wyasygnowały gigantyczną sumę 14 800 miliardów dolarów. W czasie szczytu G20 światowe potęgi postanowiły przeznaczyć 20 miliardów dolarów, aby zapewnić „bezpieczeństwo żywnościowe” na Czarnym Kontynencie w ciągu 3 lat. Można zrozumieć, że trzeba było uczynić wszystko, aby nie dopuścić do krachu światowej gospodarki, lecz w porównaniu z tysiącami miliardów suma przeznaczona na pomoc dla Afryki wydaje się bardzo mała...

— Postanowiono dać Afryce okruchy — to hańba. Przytoczę trochę danych. Z obliczeń Banku Światowego (tzw. World Database Indicators) wynika, że produkt narodowy wszystkich państw Czarnej Afryki w 2007 r. wynosił w sumie 761 miliardów dolarów USA, podczas gdy w tym samym roku PNB jednego tylko państwa, Włoch, sięgał prawie 2 000 miliardów. Dlatego szokuje, że na pomoc żywnościową dla Afryki znaleziono jedynie 20 miliardów. Jeszcze bardziej niepokoi, że nie dostrzega się problemu przepaści między krajami bogatymi a biednymi jako problemu globalnego, który nie dotyczy tylko ludności afrykańskiej. Dlaczego ludzie, którzy studiowali ekonomię na wielkich uniwersytetach, jak Bocconi czy London School of Economics, nie zdają sobie sprawy, że ta przepaść jest powodem dramatycznego procesu migracyjnego (nie będą go w stanie powstrzymać żadne restrykcje)? Tymczasem globalna recesja zniweczyła to, co w ostatnich latach zrobiono dobrego dla ulżenia cierpień ludzi w wielu krajach afrykańskich (również w krajach rozwiniętych pojawiły się nowe obszary ubóstwa). Ten wzrost ubóstwa będzie miał także negatywny wpływ na gospodarkę krajów uprzemysłowionych, gdyż przyczyni się do coraz większego bezrobocia (kto będzie kupował towary, gdy w zastraszający sposób wzrasta liczba ludzi bez środków do życia?).

— Przez lata dyskutowano nad konsekwencjami kolonializmu europejskiego z poprzednich wieków. Dziś jednak pojawił się nowy kolonizator — Chiny (wspomniał już Ksiądz, że Afryka staje się żółta). Dla dynamicznie rozwijającej się nowej potęgi świata Afryka jest źródłem surowców i ropy naftowej (ok. 25 proc. importowanej przez Chiny ropy naftowej pochodzi z Afryki), a zarazem wielkim rynkiem zbytu. Poza tym Chińczycy robią interesy ze wszystkimi, również z państwami niedemokratycznymi i rządzonymi przez dyktatorów (wystarczy wspomnieć ich haniebną rolę w Sudanie). Inwestycje chińskie na tym kontynencie sięgają miliardów dolarów. Nie dość na tym — w Afryce mamy do czynienia z prawdziwą inwazją Chińczyków (ocenia się, że w różnych państwach kontynentu jest ich już ok. 750 tys.). Jakie są konsekwencje polityczne, gospodarcze i społeczne chińskiego neokolonializmu w Czarnej Afryce?

— To wielki problem, który staje się coraz bardziej palący. Zachód, dzięki naciskom społecznym, w swych relacjach z Afryką musiał przynajmniej brać pod uwagę respektowanie praw człowieka, Chińczyków interesuje tylko biznes. To oni przyczyniają się do wzrostu korupcji, przekupując ludzi, którzy są u władzy. Zachowują się poniekąd jak Hiszpanie po podbiciu Ameryki, którzy dawali Indianom świecidełka, a brali w zamian złoto i inne bogactwa. Jestem bardzo zaniepokojony, gdyż Chiny zrobiły to, co do niedawna wydawało się absurdalne, tzn. pogodzenie dwóch ekstremizmów: dyktatury komunistycznej z bezlitosnym liberalizmem gospodarczym. Jest to nowa forma kolonializmu.

— Czy jest jakaś szansa, by powstrzymać ekspansję tego czerwonego kolonializmu w Afryce (i nie tylko tam, gdyż jest to zjawisko ogólnoświatowe)?

— Można by to zrobić, jeżeli zostaną wprowadzone sprawiedliwe reguły handlu. Bardzo dużo będzie zależało od przyszłych negocjacji w Doha Światowej Organizacji Handlu (WTO). Jeżeli nie ustanowi się nowych reguł, wszystko będzie funkcjonować tak jak dzisiaj, tzn. wielkie ryby będą pożerać małe.

— Krytykujemy Chiny, lecz Chińczycy działają w Afryce bez brzemienia kolonializmu, które ciąży na państwach europejskich. Poza tym ta komunistyczna dyktatura prezentuje się jako dobroczyńca Czarnego Kontynentu, który inwestuje, buduje drogi, przynosi dobrobyt...

— Problem w tym, że z działalności Chińczyków w Afryce korzystają jedynie klasy rządzące i lokalna nomenklatura. Chińczycy w minimalnym stopniu używają miejscowej siły roboczej, a jakość chińskich towarów jest bardzo niska, lecz mimo to wypierają one towary afrykańskie (nawet typowe pamiątki afrykańskie produkowane są w Chinach). Dlatego Afrykańczycy czują wielką niechęć do Chińczyków.

— Czy w tej trudnej sytuacji widzi Ksiądz konkretne sposoby pomocy dla Afryki?

— Trzeba pomóc Afryce w dokonaniu radykalnych zmian. Niektórzy teoretycy zrównoważonego rozwoju proponują stworzenie dwutorowej gospodarki: zarządzanej społecznie i chronionej przed spekulacjami rynkowymi, która służyłaby zapewnieniu podstawowych potrzeb ludności, oraz prywatnej, która byłaby rynkowa i zaspokajałaby inne potrzeby. Może się to wydawać utopią, ale pilnie musimy znaleźć jakąś alternatywę dla Afryki, póki jeszcze nie jest za późno.

Aby żyć w pokoju, trzeba ludziom zapewnić godziwe życie, lecz nie należy żyć dobrze kosztem najbiedniejszych! Afrykańczycy domagają się od nas sprawiedliwości, a nie okruchów ze stołów bogatych epulonów trzeciego tysiąclecia.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama