Dlaczego ksiądz nie powinien planować swojego życia? I czemu Bóg musi go czasem "kopnąć", żeby znalazł się na właściwej drodze
O swojej pracy w „Opiekunie” to ja może napiszę, kiedy będę już byłym redaktorem. Natomiast dzisiaj, kiedy świętujemy dwudziestolecie pisma, za które już od niemal dziesięciu lat jestem odpowiedzialny, chciałbym napisać o życiu. Oczywiście głównie o moim własnym życiu, ponieważ nic na to nie poradzę, że akurat to życie znam najlepiej.
To nie zabrzmi dobrze, ale nie wiem, czy kiedykolwiek napisałem jakiś tekst, w którym uniknąłbym wyrażenia własnego zdania, albo nie przemycił jakiegoś osobistego wątku. To pewnie przez młodzieńczą fascynację Stachurą mi to życiopisanie weszło w krew... Ale może jeszcze kilka lat pracy w „Opiekunie” i nauczę się wreszcie oddzielać życie prywatne i emocje od pracy. Kto wie? A póki co zastanówmy się, kto się tym moim życiem opiekuje. Innymi słowy: co to za opiekun?
Jest takie powiedzenie, że niektórzy ludzie, jak ich się wyrzuci przez drzwi, to wracają przez okno. Czasami takie stwierdzenie oznacza wścibskość, kiedy się mówi o osobach trzecich, a w innych przypadkach dumę ze swojej nieustępliwości i uporu, kiedy się mówi o sobie. Jeśli chodzi o mnie, to owo powiedzenie sprawdza się doskonale, tylko à rebours. I dokładnie brzmi ono tak: zawsze jak sobie coś umyślę i próbuję wejść przez okno dostaję kopniaka od Pana Boga (słusznie), po czym tenże Pan Bóg wprowadza mnie przez drzwi (ku mojemu wielkiemu zdumieniu i radości za każdym razem). Zawsze. Wielokrotnie już o tym pisałem, ale pozwolę sobie na powtórkę i przepraszam tych, którzy już to czytali. Kiedy byłem klerykiem w seminarium już mniej więcej na trzecim roku zaplanowałem całe moje przyszłe kapłańskie życie. Ponieważ wówczas jeszcze myślałem, że wybór seminarium i kapłaństwa jest wielką ofiarą z mojej strony i wyrzeczeniem się wszystkich marzeń i pragnień, więc szybko zacząłem myśleć, jak te marzenia gdzieś tam po drodze choćby szczątkowo odzyskać i zrealizować że tak powiem „eksternistycznie”. I tak oto ten kleryk trzeciego roku zaplanował, że jak tylko skończy teologię i będzie księdzem to sobie nomen omen eksternistycznie zrobi jeszcze jedne studia — dziennikarstwo albo polonistykę — i, jak tylko Pan Bóg pozwoli, a ksiądz biskup pośle, obejmie malutką parafijkę w górach, z której strasznie ciężko się utrzymać i żaden ksiądz tam nie chce iść, a on sobie jakoś poradzi, bo słowem jako tako się posługuje. I sobie dorobi. A w międzyczasie będzie w ukochanych górach i na pewno znajdzie też czas na wymarzone podróże, dla których niegdyś gotów był stać się kierowcą TIR-a, bo tak to sobie planował jako sześciolatek.
No i właśnie z tego okna Pan Bóg „wykopał” mnie na piątym roku, kiedy moi przełożeni w seminarium stwierdzili, że ja się na księdza wcale nie nadaję. Wszystkie plany wzięły w łeb. A ja mogłem jedynie szukać innej diecezji. Oszczędzę Wam w tym miejscu wszystkich szczegółów i przejdę od razu do pointy. Niemal dokładnie pięć lat później biskup Stanisław Napierała wysłał mnie, wówczas trzyletniego księdza, na studia dziennikarskie do Rzymu, bez żadnego zabiegania z mojej strony, a nawet mogę powiedzieć, że z pewnymi oporami (zwłaszcza, że nie wiedziałem że chodzi o dziennikarstwo). I to były te drzwi, przez które Pan Bóg mnie wprowadził tam, gdzie się próbowałem wedrzeć przez okno. To była jedna z, wierzcie mi, bardzo wielu sytuacji w moim życiu, kiedy Bóg przekreślał moje ludzkie plany i pragnienia oparte o moją wolę i często arogancję, po to, aby za czas jakiś zwrócić mi je na swoich warunkach, które zawsze przewyższały moje najśmielsze oczekiwania. Bardzo mi zależy, aby to świadectwo wybrzmiało wyraźnie. I uważam, że jestem w temacie, ponieważ wyjazd na studia rozpoczął moje przygotowanie do pracy w „Opiekunie”, który właśnie wtedy zaczął się ukazywać. To doświadczenie jest ciągle obecne w moim życiu i pracy, że Bóg po prostu wie lepiej i chce lepiej. I nie chodzi o to, żeby Pana Boga malować na kolanach, bo trzeba Go malować dobrze, ale żeby zawsze szukać woli Bożej i nie forsować za wszelką cenę swojej własnej. Piszę to, bo wiem że pewnie jeszcze dzisiaj, a najpóźniej jutro znowu zacznę się wdrapywać na jakiś parapet...
O ile Pan Bóg podczas moich przygotowań, a później w trakcie pracy w „Opiekunie” jedynie potwierdzał swój modus operandi w stosunku do mnie, bo przecież znałem go już wcześniej, to absolutnym odkryciem, które być może nigdy by się nie dokonało, gdyby nie praca tutaj, był oczywiście Święty Józef. Moje relacje ze Świętymi są raczej trudne. Zwykle zaczynały się źle. Za swoim pierwszym imieniem nie przepadałem, nie podobało mi się zdrobnienie Andrzejek, a drugiego nadanego mi z racji dnia, w którym się urodziłem, wręcz się wstydziłem. Choć w moich stornach nie mawiało się „bosy Antek”, to jednak z jakichś przyczyn koledzy, którzy przypadkiem odkryli w legitymacji moje drugie imię zawsze mieli ubaw. Jeszcze gorszy start miałem z imieniem od bierzmowania, które wybrałem ze względu na... basistę pewnego zespołu. Wiem, że to wszystko za dobrze o mnie nie świadczy, ale tak właśnie było. Jednak wszystkie te imiona, a co za tym idzie, wszyscy ci patroni okazali się dla mnie absolutnie witalni. Św. Andrzej, który przyprowadził swojego brata Piotra do Jezusa, św. Antoni jako wielki kaznodzieja i znawca Pisma, wreszcie św. Paweł Apostoł Narodów, podróżnik autor listów — nie mogło mi się lepiej trafić. Dlatego dzisiaj ostrzegam młodzież przygotowującą się do bierzmowania, że jeśli wybiorą sobie nowe imię, to ono na pewno zdeterminuje ich życie. Z tym nie ma żartów. W każdym razie do wspomnianych trzech szybko doszlusowało następnych trzech i to trzech Franciszków. Ten z Asyżu, w którym zakochałem się całkowicie w Italii, a Asyż stał się moim ulubionym miejscem na świecie. Franciszek Salezy patron dziennikarzy i chyba nie muszę nic wyjaśniać a na dodatek jeszcze Franciszek Ksawery, Apostoł Japonii, którego „poznałem” przez moje japońskie przyjaźnie i podróże. Dodam jeszcze Maksymiliana Kolbe i koniec. A Święty Józef, którego widziałem przecież we wszystkich kościołach, tak naprawdę nic mi nie mówił. Wiem, to też o mnie dobrze nie świadczy. Ale dziesięć lat pracy w „Opiekunie” sprawiło, że Józef dzisiaj jest absolutnie na topie. Pierwszy po Maryi. Kiedy świętowaliśmy kilka lat temu 400 numer „Opiekuna” napisałem artykuł zatytułowany „Jak Opiekun z Józefem, czyli kto się kim opiekuje?” Bo okazuje się, że nasze pismo ma szerzyć cześć św. Józefa, ale tak naprawdę to św. Józef troszczy się o nas. Nasze największe sukcesy zawsze mają z nim związek, a choćby i ten jubileusz dwudziestolecia przypada w Nadzwyczajnym Roku Świętego Józefa Kaliskiego. Przez przyczynę św. Józefa nawiązały się kontakty z najbardziej wartościowymi ludźmi, którzy publikowali na naszych łamach, ale o tym za chwilę. Bo chcę jeszcze podkreślić moją osobistą relację z Józefem. Józef rozwiązał kilka moich bolesnych dylematów, w tym zwłaszcza ojcostwa. Od niego ciągle się uczę, jak być ojcem dla innych, choć nie jestem nim biologicznie. Od niego, który „zasłużył na to, by dotykać i nosić z szacunkiem w swych rękach jednorodzonego Syna Bożego, zrodzonego z Dziewicy Maryi” uczę się jak godnie sprawować Eucharystię. I co szczególnie trudne, dla niewyparzonego mojego języka, od Józefa uczę się milczenia, kiedy chce się wyć... Jestem pewien, że ta zażyłość nigdy by nie miała miejsca bez doświadczenia „Opiekuna”.
I na koniec, last but not least, ludzie, których poznałem dzięki mojej pracy w redakcji. Od razu powiem, że nie wymienię żadnych imion i nazwisk, aby nie pominąć nikogo, ale dla miłośnika ludzi za jakiego się uważam, „Opiekun” otworzył nieograniczone pod tym względem możliwości. Mówię zarówno o znanych osobistościach, które pisały dla nas, bo nie chciały odmówić Świętemu Józefowi, jak i o osobach, z którymi zawiązały się prawdziwe przyjaźnie, kończąc na każdym Czytelniku, o którym myślę pisząc moje teksty. To przecież dzięki „Opiekunowi” poszedłem na Camino, gdzie poznałem wspaniałych ludzi, siebie samego nieco lepiej i w ogóle przeżyłem przygodę życia, a nawet mogłem wydać swoją pierwszą książkę. Ponieważ przyjąłem za swoje słowa z filmu „Into the wild”, że szczęście tylko wtedy jest prawdziwe, kiedy się nim dzielisz, mogę zupełnie szczerze zakończyć te refleksje podsumowaniem, że „Opiekun” daje mi szansę dzielić szczęście z innymi ludźmi. I to jest naprawdę coś! I za to dziękuję.
opr. mg/mg