Żmudna droga poszukiwania prawdy o Bogu (fragment książki "Ateizm, teizm i co dalej? Świadectwo życia")
Kilka lat po wydaniu mojej pierwszej książki, dojrzałem do tego, by w książce obecnie Czytelnikom prezentowanej, ponownie, w nieco odmienny sposób, opisać przebytą przeze mnie żmudną drogę poszukiwania prawdy o Bogu.
Wypowiadam się w niej, jako emerytowany lekarz, który jako nieopierzony, zbuntowany nastolatek, zaszokował rodziców informacją o swym ateizmie, i który ostatecznie, już jako dorosły człowiek, po latach poszukiwań, stał się chrześcijaninem.
Obok licznych poprawionych i uzupełnionych fragmentów wziętych z mojej pierwszej książki p.t. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?, poruszam w tej książce problemy, które są istotne dla wątpiących w sens życia oraz dla tych ludzi, szczególnie młodych i wykształconych, którzy nabytej przez siebie wiedzy nie potrafią pogodzić z wiarą w Boga.
By upewnić się, że w swych wypowiedziach pozostaję w zgodzie z nauczaniem Kościoła katolickiego, zwróciłem się do Kurii Diecezjalnej z prośbą o wyrażenia opinii na ten temat.
Treść uzyskanej opinii rozwiewa moje obawy i pozwala mi zachęcić do lektury tej książki tych, dla których została ona napisana.
Od Autora |
Jedno z pierwszych i najważniejszych pytań, które rozpoczynało moją drogę poszukiwania wiary w Boga, brzmiało: Czy Wszechświat jest dziełem Stwórcy?
Odpowiedziałem na nie TAK.
Odpowiedź ta wynikała ze zdroworozsądkowego spojrzenia na otaczającą mnie rzeczywistość, na Wszechświat unikalny w swej możliwości stania się kolebką życia i na otaczające mnie cuda świata ożywionego, o których umysł mój mówi, że muszą mieć swojego Stwórcę.
Z odpowiedzi tej wynika oczywiste przekonanie, że Stwórca Wszechświata jest Istotą o Mądrości, Inteligencji i Mocy przekraczającej ludzką wyobraźnię. O tym mówi wielkość Jego dzieła, które tylko w niewielkim zakresie potrafimy ogarnąć.
W odpowiedzi TAK nie zawiera się natomiast żaden wniosek na temat stosunku Stwórcy do ludzi, potężnego Stwórcy i mizernego w swej kruchej powłoce człowieka. Bo czyż jakimkolwiek uczuciem darzymy żyjące obok nas, powiedzmy, mrówki, pominę już inne, mniej dla nas przyjemne porównania? One dla nas praktycznie nie istnieją, gdyż obustronny kontakt między nami nie jest możliwy. Dzielą nas zbyt duże różnice.
Chrześcijanie wierzą, że Stwórca, którego nazywają Bogiem, żywi wobec człowieka uczucie ojcowskiej miłości. Co więcej, wierzą, że Jego miłość do ludzi jest tak wielka, że zesłał On na ziemię w ciele człowieka swego Syna, mimo iż był świadomy tego, iż umrze On w cierpieniu, śmiercią na krzyżu. Wierzą, że Syn ten zstąpił na ziemię, by przykładem swej miłości do ludzi, których nazwał przyjaciółmi oraz treścią swego nauczania, wskazać możliwość zbawienia, czyli zmartwychwstania i życia wiecznego w rzeczywistości, którą nazwał Królestwem Bożym, tym, którzy w swym życiu przestrzegać będą przykazań miłości.
Z jednej strony trudno przejść obojętnie obok przedstawianej przez chrześcijan, tak optymistycznie brzmiącej perspektywy, z drugiej rodzą się znaki zapytania. Czy chrześcijanie swoimi nadziejami nie mierzą o wiele za wysoko? A może jednak prawdą jest to, w co wierzą?
Zastanówmy się. Spójrzmy na siebie chłodnym okiem osoby religijnie niezaangażowanej. Zastanówmy się, co sobą w przeszłości i obecnie przedstawiamy.
Za Alfredem Lapple, autorem książki Od Księgi Rodzaju do Ewangelii, dla wyobrażenia sobie perspektywy czasowej, w której istniejemy i podlegamy procesowi rozwoju, oraz dla oceny tempa tego rozwoju, przyjmijmy 5 miliardów lat istnienia Ziemi, jako dobę liczącą 24 godziny. W tej skali człowiek pojawił się około 60 sekund przed godziną dwudziestą czwartą.
Pierwsi potomkowie naszych prarodziców mieszkali pewnie w jaskiniach i w swym codziennym życiu posługiwali się wytworzonymi przez siebie kamiennymi narzędziami.
Dzięki ewolucji w sferze intelektu, my ich pra-, pra-, prawnuki osiągnęliśmy wiele. Odwiedziliśmy Księżyc, wysyłamy do odległych planet Układu Słonecznego sondy kosmiczne, które przesyłają nam zdjęcia ich powierzchni oraz wyniki badań składu chemicznego ich atmosfery i skał. Z powodzeniem, coraz głębiej wnikamy w istotę procesów dziejących się w organizmie człowieka, w jego narządach, w tajemniczym świecie komórek jego ciała, w jego układzie nerwowym, w jego kodzie genetycznym, w jego układzie odpornościowym itd..., itd... .
Możemy powiedzieć o sobie, że przynajmniej w Układzie Słonecznym, my, stworzeni przez Stwórcę ludzie, jesteśmy najdoskonalszym Jego dziełem. W znanej nam części Wszechświata nie jesteśmy czymś, ale kimś.
Poziom inteligencji już przez nas osiągniętej, pozwala nam na sformułowaniu ważnego dla człowieka pytania. Jaki cel przyświecał Stwórcy, gdy stwarzał Wszechświat z istniejącym w nim życiem i po co stworzył mnie, istotę zdolną do zadania takiego właśnie pytania? Cel nie mógł być błahy, jeżeli uświadomimy sobie stopień złożoności i długotrwałości procesu, który był konieczny dla jego osiągnięcia. Możliwości są tylko trzy.
Jedna absurdalna. Niedorzecznością jest przyjęcie, że Stwórca dokonał aktu stworzenia Wszechświata i człowieka bez żadnego określonego celu. Ot, tak sobie. Przeczyłoby to naszemu przekonaniu o Jego niewyobrażalnej Inteligencji. Celowość działania, zawarty w nim sens, to jeden z warunków inteligencji, cecha niezbędna do uznania inteligencji osoby, której skutki działania oceniamy. W działaniu Stwórcy, którego Inteligencja jest bezdyskusyjna, nie może więc być miejsca na „ot tak sobie” o kosmicznym wymiarze. Druga, nie mniej absurdalna. Bezsensem jest przecież sprowadzenie Stwórcy Wszechświata do roli eksperymentatora, dla którego żyjący na Ziemi ludzie byliby jedynie obiektami dokonywanych nie wiadomo po co, biologicznych, socjologicznych lub kto wie jakich eksperymentów. Nikt rozsądny nie może takiego pomysłu traktować poważnie.
Pozostaje możliwość trzecia. Stworzenie Wszechświata i człowieka było działaniem celowym, a my, ludzie, jesteśmy dla Stwórcy istotami godnymi zainteresowania i dzięki danej nam inteligencji, zdolnymi do kontaktu, istotami, które w Jego zamierzeniach spełnić mają określoną, choć nieznaną nam obecnie rolę.
Chrześcijanie swą wiarę w Boga opierają na przekonaniu, iż księgi Nowego Testamentu, w których Apostołowie i uczniowie Jezusa przedstawili treść Jego nauczania, opisali cuda, które sprawiał, Jego śmierć na krzyżu i Jego zmartwychwstanie, jak i Księgi Starego Testamentu, są wiarygodne.
Ich argumenty przekonały mnie, co oznacza, że stałem się, jak oni, chrześcijaninem. To nakłada na mnie obowiązek przestrzegania w swym życiu danych ludziom przykazań miłości. Czas, bym w tym właśnie miejscu przedstawił ich treść.
Oto one.
„Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem”. To jest (...) pierwsze przykazanie. Drugie (...): „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” (Mt 22,37-39).
Mamy miłować, czyli kochać Boga.
Mniej lub bardziej intuicyjnie wiemy, co znaczy słowo kochać, gdy dotyczy ono relacji między ludźmi, czyli istotami „z krwi i kości”. Zwykle jest odpowiedzią tych osób na to wszystko, co pozytywnie odbierają od darzonych przez siebie tym uczuciem.
Z miłością, czyli kochaniem Boga, nie może być dokładnie tak samo, bo przecież nie jest On jak my, „z krwi i kości”, lecz jest Bytem transcendentnym, z rzeczywistości, której nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.
Sądzę więc, że poza wszystkimi powodami, które znajdujemy w Piśmie Świętym, Jezus Chrystus zstąpił na ziemię także dlatego, by Bóg przybliżył się do nas, by był fizycznie rozpoznawalny w Osobie swego Syna, Jezusa Chrystusa, którego potrafimy darzyć miłością nie z nakazu danego nam przykazania, a z potrzeby serca.
Uczucie, które nazywamy miłością, mieszcząc się w rzeczywistości naszego świata ducha, będąc ważnym, właściwie najważniejszym jego elementem, jest specyficznym, pozytywnym i zawsze indywidualnym stosunkiem do...
Do kogo, do czego?
Mówimy o swej miłości, jako uczuciu kierowanym do pierwszej dziewczyny, małżonka, swego dziecka, brata, siostry i rodziców. Mamy kochać bliźniego, a nawet nieprzyjaciół. Kochamy ojczyznę. Mamy kochać Boga. Kochamy za... Kochamy bo... Kochamy dlatego, że...
Jedno słowo, a tak wiele znaczeń. Istota, sposób rozumienia tego samego słowa, intensywność uczuć kryjących się za nim, w każdym z tych znaczeń są odmienne, pojmowane indywidualnie i praktycznie niemożliwe do przekazania w zrozumiały sposób innemu człowiekowi przez osoby ich doznające.
Jak uczucie miłości wyrażamy?
Potokiem słów lub oszczędnie nimi szafując. Nadmiarem gestów lub jedynie wszystko mówiącym spojrzeniem i dyskretnym uściskiem dłoni. Czynami, które znaczą więcej niż słowa. Trwaniem obok, bez słów, gestów i czynów. Bywałem świadkiem deklaracji ludzi wierzących, którzy opisują swą miłość do Boga, jako uczucie i doznanie nieporównywalne z żadnym innym. Wiem, że w historii Kościoła zaistniało wielu właśnie tak wierzących i takim uczuciem darzących Boga.
Zazdroszczę im. Nie jestem zdolny do religijnych uniesień. Nic na to nie poradzę. Być może stan ten wynika z cech mojej osobowości lub nietypowej drogi do wiary w Boga. Moja wiara w Boga i związane z nią uczucia są bardziej prozaiczne, przyziemne i konkretne. Jestem pewien, że sprawcą mojego istnienia jest Bóg. Znajduję podstawy do przekonania, że jestem obiektem miłości i troski Stwórcy, który darem tej miłości zasypuje istniejące między nami przepastne różnice i oczekuje, bym nie postrzegał w Nim potężnej, budzącej lęk Istoty, surowego sądzącego mnie sędziego, lecz bym jak dziecko widział w Nim kochającego, wybaczającego, bliskiego mi, choć do końca nieznanego jeszcze Ojca.
Moja miłość Boga to spokojna świadomość istnienia obustronnej więzi, ciepłe uczucie bliskości, uczucie wdzięczności za to, że jestem. To ulotna refleksja, westchnienie wdzięczności lub prośby pojawiającej się okresowo w przestrzeni, którą On wypełnia, pełne ufności trwanie w niej, także bez słów, bez gestów, trwanie w nadziei ostatecznego spotkania.
Wiem, że On jest, odczuwam Jego wpływ na rzeczywistość otaczającego mnie świata, dostrzegam Jego ślady w tej rzeczywistości. Także wówczas, gdy o zachodzie słońca z zachwytem oglądam wyłaniającą się w oddali panoramę Tatr, gdy słucham porywającej, przyprawiającej o dreszcz muzyki wielkich mistrzów i gdy bywam świadkiem wzruszających czynów ludzkiej dobroci.
Jest ze mną wówczas, gdy w Ewangelii czytam poruszające, skierowane także do mnie słowa Chrystusa i gdy po raz kolejny wracam do relacji o drodze na Krzyż, największym czynie Jego miłości obejmującej także mnie.
Jeżeli mam swoją miłość Boga z czymkolwiek porównać, to z uczuciem, które żywi dziecko do ojca zapewniającego mu dorastanie w wypełnionej troską i miłością bezpiecznej przestrzeni i z uczuciem osoby już dorosłej, w której pamięci ta dziecięca miłość i wynikająca z niej więź przetrwały.
W swoim życiu nie szafuję słowami o swej miłości Boga, ani nadmiarem gestów wyrażających to uczucie. Swojemu ojcu, jako dojrzały już człowiek, o swojej miłości do niego też nie mówiłem. On o niej wiedział.
Czy to wystarczy?
Czy Bóg oczekuje od nas kierowanej do siebie miłości jedynie jako stanu naszego ducha? Czy także czegoś innego, czy także czegoś więcej?
|
Fragment pochodzi z książki: |
ISBN: 978-83-7720-225-8
wyd.: Wydawnictwo PETRUS 2015
Miłość Boga, jako stan ducha, jest fundamentem chrześcijaństwa. To dzięki niej nasza wiara powinna wyrażać się postawą zaufania i zawierzenia Bogu oraz gotowością wypełniania stawianych nam przez Niego, nawet trudnych, wymagań.
O wymaganiach tych Jezus, między innymi, mówi w przypowieści o Sądzie Ostatecznym.
W przypowieści tej Król, w domyśle Bóg i w Jego imieniu Syn Człowieczy, w domyśle Jezus Chrystus, do życia wiecznego w Królestwie Bożym zaprosi tych, którzy swą miłość do bliźnich wyrażali w ciągu swego życia uczynkami miłości wobec głodnych, spragnionych, samotnych, bezdomnych, uwięzionych i chorych.
Zaskoczeniem dla podlegających Sądowi Ostatecznemu było to, że dokonujący Sądu Syn Człowieczy utożsamił się z wszystkimi potrzebującymi pomocy „najmniejszymi braćmi swoimi”, poczytując czyny miłości skierowane wobec nich, jako czyny wyrażające miłość do Boga.
To ważne stwierdzenie, bo pozwala nam ono pojmować przykazanie miłości do Boga w nieco inny, bardziej konkretny i przez to łatwiejszy do przestrzegania sposób oraz sprawia, że znacznie wzrasta ranga przykazania miłości do bliźniego.
opr. ab/ab