Odpowiedzi kapłanów na ankietę Znaku - cz. 2
Choć w numerze niniejszym wypowiadają się wyłącznie księża, rozesłana wśród nich ankieta spełnia rolę szczególną. Naszych respondentów prosiliśmy mianowicie o świadectwa, które ukazywałyby, jaki jest dzisiejszy polski ksiądz - jak wyglądało i wygląda jego życie, jego wiara, świadomość kapłańska, relacje z innymi ludźmi; jak myśli, czuje, ocenia rzeczywistość; jakim językiem mówi o swoich sprawach. Oto pytania, jakie zadaliśmy:
1. Dlaczego zostałem księdzem? Jak objawiło mi się powołanie i jaką miałem wówczas wizję kapłaństwa?
2. Czy ta wizja zmieniła się (lub stale zmienia), a jeśli tak, to co wpłynęło i wpływa na te zmiany? W czym pomogły mi lata spędzone w seminarium, a czego w wykształceniu seminaryjnym zabrakło?
3. Co stanowi największą trudność na drodze powołania: samotność? celibat? zbyt duża ilość obowiązków? zagrożenie rutyną? brak dostatecznej formacji duchowej? trudności w kontaktach ze świeckimi? postawy innych księży (kolegów, przełożonych)?
4. Co utwierdza w powołaniu, przysparza największej radości i satysfakcji, przekonuje o słuszności dokonanego wyboru? Co chroni przed rutyną, bylejakością, "zurzędniczeniem"? Co robię, aby moje powołanie stale wzbogacać?
5. Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Co - wedle mojego rozeznania - myślą o mnie inni, jak mnie oceniają? Jak z nimi współpracuję? Czy w ostatnich latach coś się w tych relacjach zmieniło?
1. Aż wstyd napisać: nie było wielkich zmagań, nawrócenia, świadomej decyzji. Byłem niejako predestynowany do służby kapłańskiej, może jednak nie tyle przez pobożnych i praktycznych rodziców (dzieci Pan Bóg dał w nadmiarze, jednego więc można Mu było oddać), ile przez samego Boga? Brzmi to zuchwale, ale tak właśnie tłumaczyłem sobie banalne zdarzenie z wczesnego dzieciństwa, o którym mi kiedyś rodzice opowiedzieli: ksiądz chodzący "po kolędzie", obdarowawszy dzieci obrazkami i opuszczając już nasze mieszkanie, zauważył jeszcze jednego malca smacznie śpiącego w łóżeczku i pobłogosławiwszy go powiedział: "a ten mały to będzie księdzem". Zemsta za zlekceważenie osoby duchownej czy skłonność do snu jako znak powołania kapłańskiego? Pewnie pobożny żart księżowski. Ale czy Pan Bóg nie może wyrazić swej woli przez dowcip lub złośliwość swego sługi?... Tak to w rodzinie odczytaliśmy, i wzrastałem ze świadomością tej woli Bożej jako czegoś zupełnie naturalnego. Oczywiście byłem ministrantem, oczywiście poszedłem do niższego seminarium duchownego, a przedtem z równą oczywistością w odpowiedzi na pytanie klasówki: "Kim chcę być i dlaczego?", napisałem, że misjonarzem; pani kazała głośno odczytać tylko wypracowanie kolegi, który uzasadniał, dlaczego chce być piekarzem, i moje - odtąd zwany byłem w szkole proboszczem (dlaczego proboszczem? nowa złośliwość?)... Rzecz jasna potem przyszły wątpliwości i trudności, wybory i decyzje. Ale zawsze towarzyszyła mi radość i wdzięczność (i zaskoczenie: to ja? dlaczego ja?).
Moja "wizja kapłaństwa" była idealna, pobożna, naiwna i klerykalna.
2. Ta wizja zmieniała się i chyba nadal zmienia, ale nie co do istoty powołania i misji księdza. Więcej we mnie realizmu, nie brakuje rozczarowań i klęsk, ale radość, wdzięczność i zaskoczenie pozostają. Noszę też w sobie dług wdzięczności wobec seminarium duchownego, wychowawców, profesorów, mimo że zdaję sobie sprawę z mankamentów tamtego nauczania i wychowania (przed Soborem). Za mało było Biblii, nie było ekumenizmu, w teologii królował system scholastyczny, liturgia była sformalizowana, za mało było zaufania do nas, wychowywania do dojrzałości, do braterstwa ze świeckimi... Ale ja tego wtedy tak nie odczuwałem, wyniosłem jednak wiele korzyści, byłem szczęśliwy, rzadko się buntowałem, serdecznie wspominam tamte lata, wszystkich wykładowców, większość wychowawców, kolegów... Z kolegami kursowymi, których ubywa, spotykamy się zresztą co roku (chyba że coś ważnego komuś z nas przeszkodzi).
Moja świadomość "bycia księdzem" zmieniała się - chyba jednak na lepsze (co nie znaczy, że obecnie jestem lepszym księdzem!). Po prostu to "bycie księdzem" stało się mniej klerykalne, mniej wynoszące mnie nad innych (odkrycie kapłaństwa wszystkich wiernych!), mniej zamykające mnie w liturgii (którą bardzo kocham!), bardziej solidarne z siostrami i braćmi "świeckimi" tudzież ze światem...
3. Największe trudności? Chyba nie samotność (ciągle mi jej za mało) i nawet nie celibat w sensie dosłownym, czyli jako bezżenność (przecież od dziecka byłem na nią przygotowany). Raczej brak miłości, także płciowej, brak tego drugiego człowieka, tego najdroższego (tej najdroższej). A więc jednak - mimo nadmiaru ludzi - także samotność... Na szczęście nie jestem mizantropem i na co dzień doświadczam prawdy słów Jezusa, że nikt "nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól" z powodu Jego i Ewangelii, "żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól" (Mk 10, 29-30). Bez tej wielkiej rodziny duchowej celibat byłby chyba dla mnie katorgą nie do zniesienia. Z innych trudności wymienionych w ankiecie przyznaję się jeszcze do zbyt dużej ilości obowiązków i braku dostatecznej formacji duchowej. Pewnym utrudnieniem są też dla mnie postawy niektórych przełożonych.
4. Co utwierdza, przysparza, przekonuje...? Ludzie. Potrzebujący, wdzięczni. Ci, którym pomogłem, i ci, którym nie potrafiłem pomóc. To oni mnie ratują przed rutyną, poczynając od wspólnie sprawowanej Eucharystii. Czasem odważam się powiedzieć młodemu księdzu już "zurzędniczałemu": z kościelną babcią rozmawiaj jak z księdzem biskupem, komunię świętą rozdawaj, jakby to było pierwszy raz, nie odmawiaj (byle jak, bezmyślnie, szybko) modlitw mszalnych, lecz rozmawiaj z Panem Bogiem i obecnymi tutaj siostrami i braćmi naturalnie i z szacunkiem... Co robię, aby moje powołanie wzbogacać? Uczę się - od ludzi, zwłaszcza krytycznych (także wobec mnie!), z książek i z prasy. Jakże wiele uczę się od Jana Pawła II. Chyba za mało formuję się ściśle religijnie, ale staram się stale dokształcać, i to nie tylko w sensie zawodowym, ale szerszym, intelektualnym, humanistycznym - to także bardzo wzbogaca powołanie i służbę (i życie religijne).
5. Wielkim odkryciem było dla mnie, że jestem tylko (i aż) księdzem (prezbiterem), że kapłaństwem muszę się podzielić ze "świeckimi", bo jest ono nam wspólne, z łaski Chrystusa Kapłana. Z tego odkrycia, z tego szczerego przekonania, z tego radykalnego przewrotu teologicznego, rodzi się autentyczna cześć dla świeckich sióstr i braci, dostrzeganie ich charyzmatów, uczenie się od nich i cieszenie się nimi, współpraca dla Królestwa tutaj, na tym małym skrawku ziemi. Czasem dochodzi jeszcze dar przyjaźni. Wzbogaca również przyjaźń, albo choćby znajomość (jakże gorsząca dla niektórych katolickich ortodoksów), z ludźmi, którzy nie są moimi braćmi czy siostrami w wierze. Jeśli czasem coś daję ludziom, zwłaszcza stojącym z daleka, to daję tylko to, co sam od Pana otrzymałem i otrzymuję przez ludzi, także przez tych, którzy nie należą - albo wydają się nie należeć - do Jego owczarni.
Wkraczam w czterdziesty rok kapłaństwa służebnego (które nie zawsze było i nie zawsze jest służbą). Co mnie jeszcze czeka? Jeśli Bóg użyczy mi jeszcze trochę lat, bardzo bym pragnął, żeby to nie był czas zgorzkniałego starucha, lecz szczęśliwego księdza: Panajezusowego sługi i ludziom brata.
KS. MICHAŁ CZAJKOWSKI, ur. 1934, przyjął święcenia w 1958, prof. dr hab., biblista, kapłan archidiecezji wrocławskiej, wykładowca ATK.
Jestem już starym albo przynajmniej bardzo dorosłym księdzem. Święcenia otrzymałem w grudniu 1956 roku. Mam więc teraz za sobą prawie 41 lat kapłaństwa, ale ciągle cieszę się nim i jestem przekonany, że dobrze wybrałem swoją "drogę życiową"...
Moje powołanie nie dokonało się w jakiś nadzwyczajny sposób. Po prostu czułem, że moje miejsce jest przy ołtarzu, wśród ludzi, którym będę mówił o Bogu. Nikt mnie nie popychał, nie namawiał. Widziałem siebie w roli kapłana. Chciałem być księdzem.
Wybierając drogę kapłaństwa, wybierałem równocześnie drogę nauczyciela religii. Chciałem uczyć i robię to dotychczas. W to niby przekleństwo "bodaj byś cudze dzieci uczył" wchodziłem świadomie i chętnie i ciągle traktuję to jako jedno z moich głównych zadań. Lubię to, co robię.
Czy miałem jakąś wizję swego kapłaństwa? Chyba nie. Zwyczajnie - chciałem być księdzem. Chciałem pracować w Kościele. Pragnąłem służyć Bogu. Ukazywać wielką wartość wiary, być pośrednikiem i świadkiem, uczyć religii, poświęcać się i być gorliwym w posłudze.
W tych miesiącach i latach, które mijały, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że trzeba być dla ludzi nie tylko kapłanem, ale również człowiekiem. Dojrzewałem, dorastałem do świadomości, że niejednokrotnie nie wystarczą wspaniałe, mądre, nadprzyrodzone prawdy, a potrzebne są zwykłe ludzkie słowa, słowa przyjaźni i zrozumienia, i że czasem właśnie te ludzkie mogą doprowadzić do Boga albo złagodzić niechęć do Kościoła.
Pamiętam z mojego szkolnego życia pewnego księdza. Przez kilka lat podziwiałem go jako prawego, gorliwego, pracowitego kapłana. Bardzo go lubiłem, ale miałem mu za złe, iż często się denerwował, a czasami był tak surowy i wymagający, że aż nieludzki. Nie mieściło się to w mojej wizji kapłaństwa. Już wtedy postanowiłem sobie, że on będzie dla mnie wzorem, choć stanowczo nie będę na nikogo patrzeć "z góry" - będę dobry dla każdego, tak, by było widać, że lubię ludzi, jestem dla nich, im służę...
Razem z tymi, którzy się wokół mnie gromadzą, a szczególnie z młodzieżą, próbuję tworzyć wspólnotę ludzi mądrych, wrażliwych i dobrych, ludzi radosnych, a równocześnie tak zwyczajnych, że aż świętych - traktujących zasady Chrystusowej Ewangelii jako zasady kształtujące styl ich życia. Próbuję im pokazać, że życie parafialne może być również okazją do wartościowych spotkań towarzyskich, do radosnych przeżyć, pogłębiania przyjaźni, dobrych wyborów moralnych i wszechstronnego rozwoju człowieka. Wiem, że nie w pełni się to udaje, wiem też, że niektórzy obserwują to z wielkim krytycyzmem i dezaprobatą.
Wierzę głęboko, że stworzenie świata pokoju, dobra i prawdy, zrozumienia, prawdziwej sprawiedliwości, współpracy i miłości leży "w zasięgu naszej ręki", jest możliwe właśnie przez pośrednictwo Kościoła, również przez moją posługę kapłańską - mimo że ludzie są tacy oporni i wydaje się, że w gonitwie za dobrami materialnymi coraz bardziej od Kościoła odchodzą...
Wierzę w sens i konieczność każdego dobrego czynu i w to, że chrześcijanin ma moc łagodzenia napięć w najbardziej nawet skłóconych środowiskach. Wierzę - powiem z patosem - że przyszłość należy do ludzi wiary, że odejścia od Boga są tylko jakimś epizodem życia. I to jest moja rola jako kapłana: pomagać im to rozumieć, nawet wtedy, gdy na nawrócenie trzeba długo i cierpliwie czekać.
Na pytanie, czy jestem szczęśliwy, odpowiadam: tak, oczywiście, jestem szczęśliwy, co nie oznacza, że zawsze jestem wesoły jak skowronek. Czasami jest mi bardzo trudno. Wielokrotnie jestem zgnębiony, niezadowolony, zmartwiony. Często padam ze zmęczenia, a widzę nieproporcjonalnie małe efekty swej pracy. Zdarza się też, że w moim poświęceniu inni dostrzegają tylko bezsens - albo przewrotność.
Powiedział mi pewien "mądry" człowiek: "jesteś naiwny albo zakłamany", "szukasz taniej popularności" albo ktoś inny: "przecież my i tak księży powiesimy na latarniach".
Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze bardzo młodym księdzem, kilku licealistów przestało chodzić na lekcje religii i wydawało się, że mnie unikają. Zaprosiłem ich na rozmowę i wtedy usłyszałem: "Mówi ksiądz, że religia uszlachetnia człowieka. My nie czujemy, żeby nas uszlachetniała, dlatego odchodzimy." Niewiele brakowało, żebym się całkowicie załamał. To był wtedy ogromny cios. Podobnych klęsk przeżyłem w życiu wiele.
Już dawno w moim dorosłym kapłaństwie pogodziłem się z myślą, że nie zbawię i nie uszczęśliwię wszystkich, że są tacy, którym moje pośrednictwo nie jest potrzebne, ale nie zaakceptowałem tego w pełni. Uważam to ciągle za jakiś błąd mój i mojego Kościoła.
Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Nie prowadzę tzw. życia towarzyskiego, ale jestem prawie bezustannie między ludźmi. Spotykam się z nimi w kościele i kancelarii parafialnej, na lekcjach religii w szkole, na dyskusjach, wykładach, zebraniach i rozmowach prywatnych...
Jest też wiele osób, również innych wyznań lub niewierzących, które mnie uważają za przyjaciela. Odwiedzam tych, którzy mnie zapraszają z racji oficjalnych wizyt duszpasterskich, a także z innych okazji religijnych, rodzinnych czy prywatnych. Nie idę ze specjalnie przygotowanym "orędziem", nie po to, żeby nawracać, pouczać czy wypytywać w celu założenia jakichś akt personalnych - ale podejmuję te tematy i problemy, z którymi zwracają się do mnie gospodarze. Staram się uszanować każdego człowieka wraz z jego poglądami i nie "wchodzić z butami" do ludzkich serc. Wiele osób uważa, że umiem słuchać, i niektórym to bardzo pomaga. Sami się otwierają i powierzają mi swoje tajemnice, swoje serca, czasem bardzo zbolałe i zranione.
Oczywiście, jestem samotny, wiem to. Czasami czuję się też bardzo osamotniony w swoich poglądach. Zdarza się, że chętnie bym uciekł "na koniec świata", bo mam wszystkiego dość. Ale nie uciekam i nie narzekam na samotność, nie czuję się nieszczęśliwy. Uczestniczę w wielu ludzkich sprawach. Ludzie wiedzą, że ich szanuję, że ich po prostu kocham. Wydaje mi się, że mnie akceptują i wsłuchują się w to, co mówię. Chcą być ze mną. Nie jestem więc sam.
Są tacy, którzy potrafią publicznie powiedzieć, że nauczyli się przy mnie, co to znaczy być człowiekiem. Mówią też o mnie: "zaszczepił ksiądz w nas żyłkę przekształcania świata i czynienia go lepszym", "ostatni romantyk Rzeczypospolitej, który głosi, że świat jest piękny, a człowiek powinien i może być dobry dla innego człowieka..." - więc nie mogę być nieszczęśliwy. Wiem, że służę dobrej sprawie i to mnie na nowo uskrzydla, dodaje sił. Widzę, że moje pośrednictwo w wierze, moje mówienie o Bogu i moja obecność wśród nich coś zostawia i jest jakąś wartością.
Oczywiście, widzę krytyczny, wrogi stosunek do Kościoła, widzę ludzką przewrotność, odejścia od Boga, laicyzację i zło. Bardzo się tym martwię, ale nie uważam, że trzeba się obrażać. Próbuję zrozumieć tych ludzi, którzy mają do nas pretensje. Czasem wynikają one ze zwykłego nieporozumienia, ale przecież często są konsekwencją niewrażliwości, surowości czy innych niewłaściwych postaw przedstawicieli Kościoła. I wtedy chciałoby się powiedzieć (ale właśnie Kościołowi): "Nie mówcie nam o świętości, pokażcie, jak się to robi." Świat oczekuje od nas nieskazitelności i wiarygodności, lecz często jej nie zauważa. Uważam, że głosy krytyki pod naszym adresem powinny być też impulsem do szczerego rachunku sumienia. W zmieniającej się rzeczywistości, pełnej agresji i wyrachowania, trzeba doprowadzić do takiego stanu, żeby znów mówiono o nas: "patrzcie, jak oni się miłują..."
Jako ksiądz żyjący i pracujący wśród ludzi, wiem, że muszę pomagać w łagodzeniu wszelkich sporów i kontrowersji. Czuwać nad tym, byśmy o religii nie rozmawiali językiem nienawiści i walki, lecz szacunku i miłości. Jest to zadanie trudne.
Kiedy w atmosferze emocji i sporów o wartości, o wspólne dobro i przyszłość, o wybór "tak" czy "nie" wzywałem w kościele, żeby nie używać języka nienawiści, a wypowiadać się zgodnie z sumieniem, według swoich najlepszych przekonań, i z szacunkiem uznawać poglądy inaczej myślących, spotkałem się z ostrą krytyka niektórych pobożnych ludzi. Nie potrafię się z taką postawą utożsamić - i właśnie w swojej służbie kapłańskiej mam zamiar wzywać do dialogu, szacunku i uznawania tego, co dobre, również u ludzi innych przekonań.
KS. ROMAN INDRZEJCZYK, ur. 1931, przyjął święcenia w 1956. Kapłan archidiecezji warszawskiej, ceniony spowiednik.
Jeszcze w szkole średniej, poprzez kontakt z protestantami, odkryłem Pismo Święte. Doświadczenie poznawania Boga w Jego Słowie poprowadziło mnie dalej, do gorącego pragnienia, aby mówić o Nim innym. Byłem zdumiony widząc, jak ludzie, z którymi rozmawiałem, łaknęli prawdy o Bogu. Ich pragnienie było na tyle mocne, że nie zniechęcał ich nawet mój drażniący zapał neofity - człowieka, który nie umiał słuchać i któremu sprawiał frajdę nimb niezwykłości i podziwu ("Taki młody, a jak przemawia"). Prowadząc grupę młodych osób, byłem świadkiem, jak spotkanie z Ewangelią przemieniało wielu z nich. Do dziś utrzymujemy z niektórymi kontakt i okazuje się, że dobry początek nie był tylko chwilowym zapałem.
To doświadczenie mocy głoszonej Ewangelii było bezpośrednim powodem decyzji o kapłaństwie. Z oczywistych powodów wybrałem Zakon Braci Kaznodziejów (dominikanie). Moja wizja kapłaństwa w tamtym czasie była naznaczona hiperkrytycznym podejściem do "sług Bożych", z jakim spotkałem się wśród protestantów (adwentystów). Miałem jednak szczere pragnienie, nie wolne od zarozumiałości, żeby zmieniać przez moją przyszłą posługę i postawę ten wizerunek kapłana. Być sługą Słowa, kochającym ludzi i wprowadzającym ich w świat Ewangelii. Być ubogim, żeby nie gorszyć; dużo się modlić, zamiast marnować czas na "głupoty".
Seminarium było czasem oczyszczenia. Odkryłem, jak bardzo liczę na osobisty wdzięk i własną "świętość" (pożal się Boże...). Niezwykle ważne było spotkanie z moimi braćmi w zakonie - całą galerią osobowości - którzy pomogli mi odrobinę spokornieć i dostrzec potrzebę głębszych studiów, szerszych horyzontów, większego wsłuchania w otaczającą rzeczywistość. Cenna była możliwość spotkań i rozmów z ojcami, którzy już pracowali jako duszpasterze. Relacje te - wolne z ich strony od paternalizmu i "nadętego" poczucia wyższości - umacniały pewność, że można przeżywać swoje kapłaństwo w sposób mądry, odpowiedzialny i ewangeliczny. Miałem okazję poznać wielu wykładowców - świeckich i duchownych profesorów, uczących przez swoje zaangażowanie miłości do Prawdy i duszpasterskiej troski o ludzi, którym głosi się Słowo Boże. Do dziś pamiętam stale spóźniającego się profesora Stróżewskiego, który łączył kompetencję z wielką pasją i świeżością swoich poszukiwań.
Teraz, po trzech latach kapłaństwa, największą trudność i zagrożenie dla siebie widzę w nadmiernej aktywności duszpasterskiej, która jest na tyle atrakcyjna, że spycha na drugi plan relację z Jezusem. Trwanie na modlitwie, słuchanie Boga i wyczulanie się na Jego prowadzenie jest - w sferze emocji - mniej atrakcyjne niż spotkania z ludźmi czy inne zaangażowania. Nieumiejętność samoograniczenia w duszpasterstwie deklasuje także dalszą formację intelektualną, która jest - szczególnie dzisiaj - warunkiem odpowiedzialnej służby w Kościele.
Największą pomocą w przeżywaniu mojego kapłaństwa jest szczery, przyjacielski kontakt z moimi współbraćmi w zakonie. Przyjaźń ta polega między innymi na dawaniu sobie prawa do correctio fraterna. Mam poczucie bezpieczeństwa płynące z pewności, że jeśli zacznę w swoim życiu duchowym obniżać poprzeczkę albo robić rzeczy niemądre, mogę liczyć na pomoc ze strony ludzi, z którymi razem szukamy autentyczności w naszym powołaniu. Doświadczenie tak przeżywanej wspólnoty stwarza również szansę dawania bardziej adekwatnej odpowiedzi, jakiej domaga się sytuacja Kościoła w Polsce, w którym przychodzi nam być sługami Jezusa. Niebezpieczeństwo, jakie zawsze grozi księdzu, to zła samotność - znoszenie w pojedynkę niepowodzeń i własnych błędów. Przyjaźń, której doświadczam w relacji z wieloma moimi braćmi, pozwala w inny sposób podchodzić do wszelkich napotykanych trudności: można je dzielić ze sobą i uczyć się poprzez nie tajemnicy krzyża. Wspólnota pomaga przyjmować krzyż: chroniąc przed frustracją, nie jest bynajmniej miejscem ucieczki, lecz wymagań stawianych z miłością.
Pozwolę sobie na uproszczoną z konieczności klasyfikację świeckich, których spotykam jako ksiądz: ludzie o religijności tradycyjnej - nieregularnie korzystający z sakramentów, niezbyt rozmodleni, dość krytycznie nastawieni wobec hierarchii Kościoła; otwarci na Ducha Świętego, ale mający kłopoty z odkryciem Kościoła z jego hierarchią i Tradycją; lojalni wobec Kościoła, z dużo mniejszą niż pierwsza grupa wrażliwością na Boga; wreszcie ci, którzy łączą osobiste poznanie Jezusa, Jego Ewangelii z odkryciem wagi i piękna bycia we wspólnocie Kościoła. Ta ostatnia grupa jest oczywiście najmniej liczna, była jednak dla mnie ogromną pomocą w nawracaniu się, zrzucaniu balastu księżowskiej rutyny i odkrywaniu powołania.
Najtrudniej mi kochać i towarzyszyć katolikom świeckim, którzy nauczanie Kościoła traktują na sposób ideologiczny, wybierają z przyjmowanej doktryny elementy najlepiej korespondujące z ich poglądami politycznymi i postawami wobec świata. Nie lubię tej części polskiej prawicy, która bardziej jest przywiązana - jak wspomniałem, wybiórczo - do społecznego nauczania Kościoła i jego moralnych wskazań niż do Jezusa, którego często wiele osób z tego grona nie zna i nie czci jako religijnego, ale politycznego Mesjasza.
Jestem jednak przekonany, że jako ksiądz reprezentuję w Kościele polskim grupę, która zgrzeszyła - i wciąż to czyni - wieloma zaniedbaniami, zwłaszcza w stosunku do naszych sióstr i braci świeckich. Dlatego ciągle przypominam sobie, że nie tylko przez wierność Ewangelii, ale też dla spłacenia rachunku naszych zaniedbań i win nie wolno mi się obrażać na wspomniane i nie wymienione przejawy niedojrzałości wśród laikatu. Wspólna troska o Kościół nie jest kwestią wyboru opcji duszpasterskiej, ale sprawą wierności Ewangelii i naszemu Mistrzowi.
WOJCIECH JĘDRZEJEWSKI OP, ur. 1968, przyjął święcenia w 1994. Duszpasterz, publicysta religijny.