Po 20-letniej walce z chorobą zmarł wybitny aktor Krzysztof Kolberger. Przyjął zasadę: Chcesz żyć, to walcz! Walczył długo...
Po 20-letniej walce z chorobą nowotworową zmarł wybitny aktor Krzysztof Kolberger.
Przyjął zasadę: Chcesz żyć, to walcz! Walczył długo. Lekarze mówili nawet, że to cud.
— Myśleliśmy, że zawarł pakt z Bogiem — powiedział Daniel Olbrychski
Aktorka Anna Dymna twierdzi: — Dziś musiał się poddać, ale myślę, że on i tak zrobił tę śmierć w konia, i tę chorobę. Przez tyle lat mu się to udawało. Uważam, że jest wygrany.
Coś jest na rzeczy, bo w późniejszym komunikacie podano, że umarł na niewydolność krążenia...
Gdy Dymna pytała: — Krzysiu, jak ty to robisz, że się nie skarżysz na ból, a przecież w środku wycięto ci niemal wszystko, żartował: — Jestem cyborg. Jestem dowodem na to, że ludzie mogą żyć bez narządów wewnętrznych.
Nie zamierzał cierpieniem obciążać bliskich sobie ludzi. Nawet gdy z bólu chciało mu się wyć, zapytany, jak się czuje, odpowiadał: — Bywało lepiej.
Pod koniec podstawówki zastanawiał się: zostać księdzem czy aktorem? — W końcu jeden i drugi zawód jest lub może być powołaniem i służbą. Jak ksiądz nie istnieje bez wiernych, tak aktor bez widzów. Jeden i drugi realizują się przez słowo, mówienie i swego rodzaju rytuał. Dążenie do Boga, jak mówi Eliot, niech się dokona przez twórczość — wyzna w wywiadzie. Do końca swoich dni aktorstwo pojmował jako powołanie. Nie sposób zaprzeczyć, że je realizował. — Mój zawód to nie tylko zarabianie, a może w ogóle nie chodzi o zarabianie — podkreślał i dodawał, że starał się przyjmować role, nie zważając, czy ktoś dobrze zapłaci, ale pod kątem tego, czy znajdzie w nich coś interesującego, co spowoduje, że uda się coś ważnego przekazać widzom, którzy przyjdą go słuchać.
Zostały po nim filmy, zarejestrowane spektakle teatralne i nagrane wiersze mówione głosem, o którym powiadano, że jest w Polsce najpiękniejszy. Została książka „Przypadek nie-przypadek”. Szczególna, bo zamieszczony w niej wywiad rzeka miał miejsce w 2006 r., na dziesięć dni przed operacją, w której dawano mu tylko 10-15 proc. szans na przeżycie. Jego życie wisiało na włosku, a on, jak gdyby nigdy nic, snuł wielkie plany.
— Scena daje niezwykłą moc. Ogromna wymiana energii sprawia, że czasem chorzy jesteśmy w stanie grać — mawiał — i po każdej kolejnej operacji rwał się do grania. Nawet wtedy, gdy był już tak wychudzony, że aby nie martwić chudością znajomych, nakładał na siebie dwa garnitury.
Jego wielkim marzeniem było przywrócenie pamięci Polaków poezji lirycznej Władysława Broniewskiego. Uważał, że ten artysta został w okresie transformacji niesłusznie zapomniany przez zaszufladkowanie do kanonu poezji rewolucyjnej. Marzenia o wystawieniu Broniewskiego mogły się spełnić w warszawskim teatrze „Kamienica”. Właściciel teatru Emilian Kamiński na wieść o poważnej operacji kolegi pobiegł do szpitala i rzucił mu propozycję: — Robisz to! Zaraz po operacji bierzesz się do roboty! I Krzysztof już na szpitalnym łóżku zaczął myśleć o kształcie spektaklu. I że muzykę do niego napisze Włodzimierz Nahorny. — W jego oczach zawsze widać było iskry — takim go zapamiętała Joanna Szczepkowska.
Do szpitala w tamten czas przybiegł też roztrzęsiony Piotr Adamczyk. Wcisnął mu do ręki różaniec, który otrzymał od Jana Pawła II po pokazie filmu „Karol — człowiek, który został papieżem”. Nie chciał przyjąć tej osobistej i ważnej dla kolegi pamiątki. Obaj wtedy uznali, że będzie to ich wspólna relikwia. I tak zostało.
— Informację, że choroba może go zabić, przyjął ze spokojem — wspomina prof. Cezary Szczylik, onkolog, dodając, że nawrót choroby nastąpił po 13 latach, a zorientowano się z opóźnieniem. Możliwe już było wyłącznie leczenie operacyjne. Nie bał się śmierci. Raczej zniedołężnienia i zależności od innych osób, którym mógłby sprawić kłopot. — Ale jeśli tak się zdarzy, trzeba to przyjąć — powtarzał z pokorą.
Czas, który mu pozostał, starał się maksymalnie wykorzystać, do końca pracując i nadając sens każdemu dniowi swego życia.
Choroba ta spotkała aktora, który w pewnym momencie życia był dzieckiem szczęścia. Po dyplomie w 1972 r. na warszawskiej PWST natychmiast zadebiutował rolą Kubusia w „Hyde Parku” Adama Kreczmara, w reżyserii Zbigniewa Bogdańskiego, na scenie Teatru Śląskiego w Katowicach, kierowanego przez Ignacego Gogolewskiego. Rok później znalazł się już w zespole Teatru Narodowego Adama Hanuszkiewicza i zaczął robić oszałamiającą karierę. To dla niego Hanuszkiewicz przygotował spektakl „Wacława dzieje”, w którym Kolberger wystrzelił aktorskim talentem. Potem przyszły role w „Dziadach”, „Braciach Karamazow” według Dostojewskiego, „Iwanowie” Czechowa, „Śnie srebrnym Salomei” i mnóstwo innych. Można było dostrzec, jak ze sztuki na sztukę dojrzewa, wznosi się, szybuje lotem coraz wyższym ku sławie. Był niezrównany w repertuarze romantycznym. Na Kolbergera do teatru się chodziło, miał rzesze wielbicieli. Autentycznie porywał. — Hanuszkiewicz mnie rozpieścił — przyznał po latach. Gdy w 1974 r. Jerzy Gruza obsadził go w roli Romea w sztuce Szekspira w Teatrze Telewizji, zachwycił wszystkich, bez wyjątku.
Kariera zaczęła się kręcić jak szalona. Film za filmem, sztuka za sztuką. Wykreował też wiele ważnych ról w spektaklach telewizyjnych. Był rozrywany. W Teatrze Narodowym występował do 1982 r. Potem na scenach teatrów Współczesnego (1982-87) i Ateneum (1988-2000).
Wielkim przeżyciem stały się dla niego — człowieka z Gdańska — narodziny „Solidarności”. Podczas stanu wojennego i potem, gdy rozwój kultury był nadal zablokowany, występował w spektaklach kultury podziemnej, realizowanych w kościele przy ul. Żytniej, w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Brał udział w patriotycznych programach Filharmonii im. Traugutta. W 1985 r. występował w przedstawieniach Ernesta Brylla z muzyką Włodzimierza Korcza: „Wieczerniku” i „Boże, uchroń nas od nienawiści” z Danutą Rinn. Przychodziły tłumy. Piosenki, np. „A te skrzydła połamane”, zrobiły furorę. Podobnie — porywająca recytacja wierszy Brylla przez Krzysztofa. — Wtedy po raz pierwszy zacząłem wierzyć, że chyba w nich coś jest. Krzysztof miał umiejętność wydobywania z wiersza nie tylko tego, co czuł poeta. Ale nadawał jeszcze dodatkową głębię i sens — podkreśla Bryll.
Przypomina sobie, że ich przyjaźń zaczęła się w Londynie od poszukiwania fraka. — Przed recitalem fortepianowym Krystiana Zimermana, z którym Krzysztof się przyjaźnił, raptem okazało się, że frak oddany przez pianistę do hotelowej pralni, zaginął. Po wielu perturbacjach został wreszcie znaleziony, ale już szykował się skandal, bo Zimerman bez fraka nie mógł wystąpić. W dodatku koncert, którego byłem organizatorem, miał się odbyć z udziałem rodziny królewskiej — wspomina Bryll.
Kolberger był nie tylko aktorem, zajmował się również reżyserią teatralną. W Teatrze Wielkim w Warszawie wyreżyserował m.in. „Krakowiaków i górali” Wojciecha Bogusławskiego (1991), w Teatrze Wielkim w Poznaniu w 1997 r. — „Nędzę uszczęśliwioną” Macieja Kamieńskiego. Kochał muzykę.
Zdaniem Jana Englerta, aktora i reżysera, Kolberger zajął w środowisku artystycznym niezwykle rzadkie miejsce: aktora fantastycznie operującego słowem. — Świetnie deklamował, wspaniale interpretował poezję. Właśnie słowo jest cechą charakterystyczną jego warsztatu aktorskiego — uważa Englert.
Dla wielu pozostanie mistrzem pięknej interpretacji poezji. Niektórych swoich fanów wychował na „Strofach dla Ciebie”, które recytował w ujmujący sposób w „Lecie z Radiem”, udowadniając, że poezja przenosi w lepsze rejony życia. Ks. Twardowski bardzo cenił interpretacje swoich wierszy w wykonaniu Kolbergera. Twierdził: — Pan Krzysztof tak mówi te wiersze, jak ja piszę. To znaczy przekazuje tak prosto myśl, bo ja nie jestem poetą. On z kolei bardzo cenił wiersze
ks. Twardowskiego, dostrzegając w nich piękno, głębię, prostotę i mądrość. Pomagały mu żyć. Bliska była mu również poezja Karola Wojtyły. Szczególnie „Tryptyk rzymski”. Należał do najwybitniejszych interpretatorów poezji, m.in. Czesława Miłosza, Cypriana Kamila Norwida, Juliusza Słowackiego, Adama Mickiewicza.
Mówił: — Nazywam śmierć częścią życia. Jeżeli się wierzy, że śmierć jest tylko częścią życia, jest łatwiej, mnie jest łatwiej.
Gdy przychodzi choroba, można wobec niej zająć różne stanowiska.
— Chcesz żyć, to walcz! Nie chcesz — twoja decyzja. Każdy dzień jest darowany, ale nawet dla tego jednego dnia warto żyć — przekonywał. W mediach o swojej chorobie informował otwarcie, namawiając, aby ludzie badali się w kierunku wczesnej wykrywalności raka.
Z Papieżem spotkał się dwa razy. Raz na Stadionie Dziesięciolecia, gdy chciał recytować wiersz Norwida z zakazanym wówczas tekstem „Niechaj nie uczą mnie, gdzie moja ojczyzna”. Drugi raz — pół roku przed jego śmiercią, kiedy wręczał płytę „Tryptyku rzymskiego”. Za jedno z najważniejszych zadań aktorskich w karierze uznał powierzenie mu odczytania Testamentu Jana Pawła II w czasie żałoby po śmierci Papieża w kwietniu 2005 r. Ogromnie ważny był też dla niego udział w polskim dubbingu do filmu „Jan Paweł II”, gdzie użyczył głosu tytułowej postaci, granej przez Jona Voighta.
Najpiękniejszym przykładem godnego życia z nieuleczalną chorobą był dla niego Jan Paweł II, do końca pełniący swą funkcję, mimo trudów i cierpienia. Aktor był związany z Centrum Myśli Jana Pawła II niemal od początku istnienia tej instytucji. W 2009 r. na placu Piłsudskiego w Warszawie, podczas uroczystości odsłonięcia pomnika-krzyża, odczytał publicznie teksty Jana Pawła II. Wydarzenie to towarzyszyło obchodom 30. rocznicy I pielgrzymki Ojca Świętego do Polski, które Centrum Myśli Jana Pawła II przygotowało, aby przypomnieć wydarzenia, które dały impuls do zmian demokratycznych.
Ostatnimi rolami teatralnymi Krzysztofa Kolbergera były: wystawiona w 2005 r. w warszawskim kinoteatrze „Bajka”, razem z Małgorzatą Zajączkowską, sztuka Lanie Robertsona — „Kocham O'Keeffe” oraz ważna kreacja 2008 r. w „Wiele hałasu o nic” Szekspira, w reżyserii Macieja Prusa, w Teatrze Narodowym w Warszawie.
W ostatnich latach kilka razy pokazał się na ekranie filmowym. Zagrał narratora (czyli samego mistrza Adama) w „Panu Tadeuszu” Andrzeja Wajdy, potem wystąpił w „Katyniu” Wajdy, „Popiełuszce. Wolność jest w nas” Rafała Wieczyńskiego i „Mniejszym złu” Janusza Morgensterna.
Zmarł w wieku 60 lat.
opr. mg/mg