Recenzja filmu: "Kontrolerzy" (2003), reż. Antal Nimród
Przypowieść, baśń, groteska, komedia, thriller, a może postmodernistyczna szkatułka - jak opisać debiutancki film węgierskiego reżysera „Kontrolerzy"? Jedno jest pewne: nareszcie pojawił się obraz, który zmusza do myślenia, przeraża, ale daje nadzieję, który mówi o człowieku więcej niż ostatnio oglądane filmowe produkcje. A do tego posiada klimat iście lynchowski.
Ostatnio kino węgierskie nie gościło na naszych ekranach. Przeciętny widz kojarzy je tylko z nazwiskiem Marty Meszaros, a kinomani może zwrócili uwagę, że parę dni temu Złotym Globem uhonorowano aktorów (tyle że nie węgierskich) grających w filmie „Being Julia" Istvana Szabó. Tymczasem ni stąd, ni zowąd pojawił się Antal Nimród, trzydziestolatek urodzony w Los Angeles, który jako młodzieniec postanowił wrócić na Węgry i tam studiował w szkole filmowej. Kręcił dotychczas reklamówki i teledyski, aż wreszcie zrobił film fabularny - niezwykle dojrzały. Doceniła to publiczność Warszawskiego Festiwalu Filmowego, przyznając mu swoją nagrodę, ale doceniła go również branża filmowa na Węgrzech, wystawiając „Kontrolerów" jako swojego kandydata do Oscara.
Metro jakie jest, każdy wie - przynajmniej każdy, kto był w którejś ze stolic europejskich. Wszędzie jest takie samo: brudne i śmierdzące. Nic przyjemnego. Żeby wiedzieć coś o kontrolerach biletów, nie trzeba nawet nigdzie wyjeżdżać - wszędzie czuje się wobec nich to samo: niechęć (delikatnie mówiąc). Piszę o tym dlatego, że akcja filmu rozgrywa się w metrze, a główny bohater jest kontrolerem, ale to tylko warstwa zewnętrzna, właściwie mało ważna informacja. Podziemie metra buduje jedynie atmosferę. Kilometry torów, pędzące pociągi, światło jarzeniówek, tłumy przepychających się ludzi lub kompletna pustka, przeciągi, zimno i duszno zarazem, zagadkowe miejsca, klaustrofobia, zagrożenie, zagubienie. Generalnie ohyda, miejsce, z którego chciałoby się natychmiast wyjść. W tych okolicznościach istnieje - jak wszędzie - jakiś mikrokosmos, społeczność rządząca się swoimi prawami. Kontrolerzy. Co tu dużo pisać -nikt ich nie szanuje. Na dodatek wyglądają jak ostatnie sieroty, są brudni i obleśni, kompletne półgłówki. Zresztą pasażerowie nie są wcale lepsi, wszystko wydaje się tu takie beznadziejne. Pozornie. Ta pozorna warstwa sprawia, że możemy się pośmiać, bo wiele jest tu zabawnych sytuacji, choć to raczej czarny humor. Jest też trochę strasznie i boimy się, oglądając sporty ekstremalne, które uprawiają kontrolerzy, ścigając się z kolejką o życie, patrząc na szczątki tych, którzy w niewyjaśniony sposób giną pod kołami pędzącego metra albo będąc świadkami bójek. Ale nie o tym jest film Nimróda. Dalej są już tylko zagadki.
Gdyby był to film o budapeszteńskim metrze, to nie wystawiłby mu dobrego świadectwa. Nie bał się tego dyrektor tegoż metra, o czym dowiadujemy się od razu na początku filmu - jego przedmowa może nawet śmieszyć, ale potem jest już tylko zgroza. Wchodzimy w świat, z którego nie ma wyjścia. Wie o tym bohater filmu: Bulscu, dwudziestoparolatek, o którym wiemy tylko tyle, że z jakiegoś powodu zszedł do podziemi i wykonuje pracę, znacznie poniżej jego możliwości intelektualnych, wykształcenia i wrażliwości. Dlaczego tu jest, dlaczego nie może wyjść, dlaczego nawet noce spędza na peronach, śpiąc na brudnych posadzkach opustoszałego metra? Co go uwięziło? O czym myśli, zasypiając sam albo ścigając się z jadącym za nim pociągiem? Niemoc Bulscu przypomina mi niemoc innego bohatera uwięzionego w straszliwym systemie, z którego nie ma wyjścia - kafkowskiego Józefa K. Bulscu ucieka przed sobą samym, przed prawdziwym życiem. Czy popada w obłęd? Tego nie wiem, być może tak: prześladuje go bowiem tajemnicza postać w kapturze nasuniętym na twarz, wpychająca pasażerów pod pociągi. Znów - tylko pozornie. Zagadka goni zagadkę: kim jest dziewczyna przebrana za misia? Jest tylko córką maszynisty? A wreszcie sowa, nie jest tylko barwnym dodatkiem, zbyt często się pojawia. Widzę w niej cytat z Davida Lyncha, mistrza filmowych tajemnic. Może mówi nam, że nie wszystko jest tym, czym się wydaje. W tym filmie nie ma słabych momentów, wszystko ma swoje miejsce i żadna scena nie jest zbędna. Klimatu dopełnia muzyka idealnie pasująca do podziemnych świetnych zdjęć: transowa, agresywna, technorockowa.
Nie zdradzę zakończenia filmu. O tym, czy jest nadzieja, i czy uda się wyjść z mrocznych podziemi naszej duszy, trzeba przekonać się samemu. A przecież wydaje się to takie łatwe: wystarczy postawić stopy na stopniu ruchomych schodów i one same zawiozą nas na powierzchnię. Tam naprawdę jest lepiej. Jaśniej. Wbrew pozorom.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (10/2004) and Polish Bishops Conference