Rozmowa z bpem Januszem Kaletą, administratorem apostolskim w Kazachstanie
Przeżywamy kolejne święta Bożego Narodzenia. W Kazachstanie to normalny dzień pracy, będziemy jednak odprawiali pasterkę w naszym kościele w Atyrau, śpiewali kolędy z naszymi parafianami pełną piersią; po rosyjsku, polsku, angielsku, włosku, a nawet w języku filipińskim.
W Atyrau Boże Narodzenie będzie mi chyba zawsze przywodziło na myśl pierwsze moje Boże Narodzenie w tym mieście. Przyjechaliśmy z ks. Waldemarem Patulskim do stolicy zachodniego Kazachstanu pod koniec października 1999 r. Dotąd nie było tu katolickiej parafii, księża nie przyjeżdżali nawet przypadkiem, więc trochę po omacku staraliśmy się znaleźć katolików. Nie było to łatwe. Co prawda na spotkanie z nami, zorganizowanie przez stowarzyszenie Niemców, przyszło kilkanaście osób, lecz po grzecznym wysłuchaniu, co mamy topornym rosyjskim do powiedzenia, rozeszli się dosyć szybko, zostawiając nas z nieco mieszanymi uczuciami.
Przez kilka tygodni odprawialiśmy samotnie w naszym pokoju Mszę św. Wydawało się, że nie ma co liczyć na to, że szybko znajdą się chętni, by w niej uczestniczyć. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem odebrałem jednak telefon od szefowej kadr w przedsiębiorstwie naftowym. Zostawiłem im wcześniej swój adres. Angielka, chyba nie bardzo gorliwie praktykująca anglikanka, postanowiła zorganizować w Wigilię nabożeństwo dla swoich współpracowników. Przyszło około czternastu-piętnastu osób. Wśród nich bodaj tylko czwórka katolików. Po raz pierwszy odprawiłem w Atyrau, w hotelu, Mszę św. „z ludem".
W dzień Bożego Narodzenia pojawiła się w naszym mieszkaniu trochę nieoczekiwanie pani Lidia Schwabbauer, lekarka z zawodu, poznana wcześniej na spotkaniu ze Stowarzyszeniem Niemców. Bez wielkich wstępów powiedziała: „zaprowadzę księdza do babuszki". Ona ma już ponad 90 lat, jest katoliczką i do niej zawsze chodzimy się pomodlić w święta". Przemykając pomiędzy szarymi blokami w mroczny i chłodny poranek Bożego Narodzenia, weszliśmy wreszcie do małego mieszkanka baby Gerliny. Babuszka nie była bynajmniej łatwowierna. Po przywitaniu i przedstawieniu bez większych wstępów zapytała: „Więc jesteś księdzem? To powiedz: «Ojcze nasz». A «Zdrowaś Maryjo», a święta katolickie też znasz?" Dzięki Bogu przeszedłem pozytywnie egzamin i zostałem zaproszony do grona kilkunastu osób, które zebrały się na modlitwę... Cuda się czasami zdarzają. I dla mnie, i dla niej to spotkanie w Bożonarodzeniowy poranek było namacalnym tego dowodem. Miałem dla kogo sprawować Eucharystię!
Okazało się, że Gerlina przez całe dziesiątki łat nie tylko zbierała swoich bliskich na modlitwę, ale też większość z nich ochrzciła! Zaś tych, co skończyli ziemską wędrówkę, odprowadzała na miejsce spoczynku. Zachowała wiarę, przekazała ją swym najbliższym.
Trzy lata później, w 2002 r., po raz pierwszy świętowaliśmy Boże Narodzenie w naszym kościele. 25 grudnia po południu poszedłem do Gerliny. Była słaba, ale wyspowiadała się, uczestniczyła we Mszy św. Zadumana powiedziała: „Popatrz, dawniej w Boże Narodzenie zawsze było u nas tyle ludzi. Dziś nie ma nikogo. Teraz mają kościół, mogą śpiewać kolędy na całe gardło, nie tak jak dawniej skrycie po domach...".
Umarła o poranku w dzień św. Szczepana. Patrzy dzisiaj z jednego z witraży w naszym kościele, ciesząc się pewno w niebie, że kolędy staramy się śpiewać ze wszystkich sił i z całego serca. i
opr. mg/mg