Ubraliśmy choinki, oczywiście sztuczne. Nie było śniegu i panowała tam wysoka temperatura. A jednak czułam się jak w Polsce...
Nawet dzisiaj, kilka miesięcy po powrocie z misji w Zambii, pochodząca z okolic Kocka Małgorzata Dadej nie potrafi powiedzieć, pod wpływem jakiego impulsu pojawiła się myśl, by włączyć się w dzieło misyjne. - Szukałam - podsumowuje czas, gdy zastanawiała się, jak zagospodarować chęć ofiarowania siebie innym.
Na informację o Salezjańskim Ośrodku Misyjnym trafiła w Anglii, gdzie pojechała, żeby podciągnąć się w języku angielskim. - Zanim napisałam maila do księdza dyrektora, po powrocie do Polski, w sierpniu 2013 r. poszłam na pielgrzymkę do Częstochowy, chcąc rozpoznać, czy to droga dla mnie - wspomina. Później wszystko potoczyło się szybko. Kolejny rok, począwszy od września, upłynął pod znakiem przygotowań do wyjazdu na misje. Raz w miesiącu odbywały się weekendowe zjazdy kandydatów, a w ich ramach m.in. spotkania z wolontariuszami, którzy dzielili się doświadczeniami z pobytu na misjach, oraz z misjonarzami, którzy opowiadali o swojej pracy. - Żeby wyjechać na misje długoterminowe, musiałam też pomyślnie przejść badania psychologiczne. Natomiast w czerwcu wyjechaliśmy do Turynu na rekolekcje - relacjonuje M. Dadej. Od lipca do września kolejni wolontariusze, każdy po ceremonii posłania misyjnego w rodzinnej parafii, wyruszali na placówki. Pani Małgosia pojechała do serca południowej Afryki - Zambii.
Placówkę misyjną w Mansie, do której skierowana została M. Dadej, prowadzą siostry salezjanki. Poza pochodzącą z Włoch siostrą przełożoną na placówce pracowały trzy rodowite Zambijki, również zakonnice. - Przed wyjazdem doradzano nam, byśmy nie robili sobie żadnych wyobrażeń na temat tego, co zastaniemy na miejscu - zastrzega, tłumacząc, że większych niespodzianek nie było. - Porozumiewałyśmy się oczywiście po angielsku, chociaż przez pierwsze trzy tygodnie bardziej domyślałam się, niż rozumiałam, o czym mowa, ponieważ afrykańska wersja języka, a dokładniej naleciałości dominującego w tej części Zambii języka bemba, jest szczególna - wspomina ze śmiechem. - Siostry jednak tworzą tam tak wspaniałą atmosferę, że czułam się jak w rodzinie - dopowiada. Wraz z inną wolontariuszką - Judytą mieszkała w osobnym domku dla wolontariuszy - i tutaj królował język polski.
Na szczęście Zambia wolna jest od walk na tle plemiennym czy politycznym, a chrześcijan nie dotykają prześladowania. Tak naprawdę jedyna obawa wolontariuszy z Europy to lęk przed malarią. I deszczami, których obfitość w klimacie podrównikowym - zdumiewała i przerażała.
W Afryce M. Dadej spędziła rok. Codzienne obowiązki to przede wszystkim praca z dziećmi. - Siostry prowadzą tam przedszkole i szkołę podstawową oraz oratorium, czyli świetlicę przy kościele. My natomiast prowadziłyśmy zajęcia nieformalne, od miejsca ich prowadzenia nazwane szkołą garażową. Przychodziły tutaj dzieci, które nigdy wcześniej nie chodziły do szkoły lub - np. ze względów finansowych - musiały przerwać naukę. Odbywały się one od poniedziałku do piątku, a trwały trzy godziny. Uczyłyśmy dzieci angielskiego, matematyki, prac manualnych, np. posługiwania się igłą i nitką, wyszywania serwetek, cerowania. Robiłyśmy z nimi różańce, bransoletki, prace plastyczne - relacjonuje. Dzięki temu niektórzy z podopiecznych mogli iść do szkoły, jeśli zwolniło się w niej miejsce, jak 11-letni Derik, który trafił od razu do czwartej klasy. - To była największa radość z prowadzenia szkółki garażowej - zaznacza wolontariuszka z uwagą, że dla dzieci i młodzieży z ubogich rodzin szansę na pierwszy edukacyjny krok daje właśnie misja.
- W Zambii miałam okazję spotkać ludzi, którzy pracują zawodowo, są wyedukowani, żyje im się dostatnie. Ale też ludzi bez pracy i środków do życia. Ich dzieci chodziły brudne, w podartych ubraniach, głodne - mówi M. Dadej. - Moi podopieczni ze szkoły garażowej to były często sieroty bądź półsieroty. Wielu z nich nie mogło liczyć w domu na śniadanie. Siostry podawały im tobwę - napój z mączki kukurydzianej rozrobionej w ciepłej wodzie, smakujący jak nasze chrupki. Dzieci bardzo ją lubiły, nierzadko zresztą tobwa była jedynym ich posiłkiem w ciągu dnia - wspomina. I mocno akcentuje: mimo że Zambia to kraj kontrastów, zostawiła tam kawałek serca… W pamięci nosi niezwykłą życzliwość jego mieszkańców - Kiedy opuszczałyśmy placówkę i wychodziłyśmy na ulicę, z każdej strony, jak mrówki, przybiegały do nas dzieci. Podobnie było np. w sklepie czy w urzędzie: uśmiechy, powitania, pozdrowienia w języku bemba. Zainteresowanie białym w połączeniu z bezpośredniością Afrykańczyka sprawia, że podchodzi i pyta wprost, skąd jestem, prosi, by opowiedzieć o Polsce, życzy miłego pobytu. Kiedy przyjechałam do Polski, trochę mi tego brakowało - przyznaje.
Boże Narodzenie 2013 r. Małgorzata z Judytą spędziły w polskiej wspólnocie - radośnie i rodzinnie. Wszyscy wolontariusze pracujący w Zambii - w 2013 r. było ich siedmioro - przyjechali do Lufubu, gdzie polscy księża prowadzą misję. - Pasterka, która rozpoczęła się o 23.00, odprawiona została w języku bemba. Ale wigilia to powiew polskości: biały opłatek, ryba, pierogi z kapustą... Jeden z księży miał harmonię, koleżanka grała na gitarze, śpiewaliśmy polskie kolędy. Ubraliśmy choinki, oczywiście sztuczne. Nie było śniegu i panowała tam wysoka temperatura. A jednak czułam się jak w Polsce - wspomina pani Małgosia.
Łączność z krajem zachowała w Zambii, pisząc bloga gosiadadej.blogspot.com. Zamieszczony na stronie internetowej Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego pozwala czytelnikom poczuć egzotykę kraju, w którym pracowała, poznać klimat wolontariackiego oddania, a przede wszystkim - autorkę. „Jestem ogrodnikiem swojego życia. Dostałam tylko jedną różę. Mogę z nią eksperymentować, aby rosła według mojej woli. Albo mogę podążać za wskazówkami Dobrego Ogrodnika. Mam wybór” - napisała w nim.
Odpowiadając na pytanie o tytuł bloga - „Zmiana koloru pod wpływem Światła”, pani Małgosia wraca do początku. - Nie wybrałam sobie misji. Modliłam się, co mam zrobić, a myśl o wyjeździe była jak wiadomość od Pana Boga. Kiedy byłam na miejscu, w Zambii, byłam pewna, że jest to moje miejsce i mój czas. Nawet gdy przychodziły problemy albo zwykła tęsknota za krajem, za rodziną, czułam się szczęśliwa. To było niezwykłe.
- Nauczyłam się, jak ważna jest praca wolontariacka - M. Dadej mówi o tym, co zmienił w jej poglądach na życie pobyt w Afryce. - Człowiek, który daje coś z siebie bezinteresownie, otrzymuje więcej, niż ofiarował - mówi z niezachwianą pewnością. - Teraz, jeśli mam szansę bezinteresownie pomóc, po prostu pomagam - bez zastanawiania się, czy będę z tego miała jakieś korzyści - wyjaśnia. Obecnie M. Dadej pracuje w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym. Na co dzień zajmuje się sprawami administracyjnymi, a doświadczeniem zdobytym podczas pobytu w Zambii dzieli się podczas animacji misyjnych w szkołach i parafiach, na które wyrusza z salezjanami i innymi wolontariuszami.
- Będąc na misjach, odczułam, jak bardzo Bóg się o mnie troszczy. Wiem, że nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach nie jestem sama. Co dalej? - Czuję pokój w sercu i na spokojnie przyjmuję każdy dzień oraz to, co się w przyszłości będzie działo w moim życiu - zapewnia.
Echo Katolickie 51/2014
opr. aś/aś