Na temat Indii w kontekście pielgrzymki Jana Pawła II do tego kraju
5 października 1999 Ojciec Święty Jan Paweł II rozpoczyna pielgrzymkę do Indii
Kraj luksusu nielicznych i nędzy większości. Kraj kontrastów, niepozwalających dziwić się temu, że na środku głównej ulicy stoi namiot ze szmat, w którym mieszkają ludzie. Kraj zaskoczeń, szokujących zaraz po opuszczeniu samolotu. Na nic nie przydadzą się oparte na europejskich wzorcach próby wyobrażenia sobie realiów panujących w Indiach.
Jeden z amerykańskich podróżników do Indii pisał w latach siedemdziesiątych, że gdy po raz pierwszy wylądował w tym kraju, jedyne na co miał ochotę to wsiąść do pierwszego samolotu w drogę powrotną. Uczucie to do dziś towarzyszy większości turystów. Zaraz po opuszczeniu pokładu doznają pierwszego szoku. Przyzwyczajeni do estetycznych, zadbanych europejskich lotnisk, nagle stają na obskurnej, niewykończonej posadzce. Otoczenie przypomina być może Polskę lat pięćdziesiątych. Celnik siedzący na zniszczonym, pomalowanym olejną farbą stanowisku w przerażająco żółwim tempie sprawdza paszport oraz masę bezsensownych deklaracji, których nikt nie zażąda przy opuszczaniu kraju.
Jeszcze bardziej szokujące jest to, co widzi przybysz po opuszczeniu lotniska. Ryk klaksonów używanych do wszystkiego - sygnalizowania niebezpieczeństwa, chęci zawrócenia, „popędzenia” krowy przechadzającej się środkiem ulicy - i lewostronny ruch. Dla człowieka, przyzwyczajonego do odwrotnej organizacji poruszania się po drogach, sprawia wrażenie nieuchronności wypadku, a przejście przez ulicę jest nie lada wyczynem. Uczucie to wzmaga zupełna ignorancja przepisów ruchu drogowego. Jedynym panującym tu prawem jest prawo silniejszego. Trzeba być samobójcą, aby jadąc główną drogą samochodem osobowym, nie ustąpić pierwszeństwa wyjeżdżającemu z polnej ścieżki pojazdowi ciężarowemu.
Stawiając pierwsze kroki na tej ziemi, najlepiej od razu zapomnieć o wszelkich standardach rozpieszczających nas w Europie. Owszem, są one dostępne, ale w najdroższych hotelach. Tyle tylko, że z ich okien raczej nie widać prawdziwych Indii. Już za 200-300 rupii (równowartość około pięciu dolarów) można w miarę wygodnie przenocować, choć często oznacza to, że ciepłą wodę otrzymamy jedynie w wiadrze, a pościel będzie sprawiała wrażenie niezmienianej od kilku miesięcy. Trzeba przyzwyczaić się także do uciążliwego, szczególnie w nocy, warkotu generatorów. Elektrownie zapewniają ciągłą dostawę prądu tylko do niewielu miejsc. Władze nazywają to łataniem deficytu energetycznego, a oznacza to po prostu wyłączenie zasilania w całych osiedlach, gdy tylko zaistnieje taka potrzeba.
Siedzimy w hotelowym ogródku, zamawiając herbatę, aby ogrzać się po porannej wyprawie nad Ganges. Obsługa podaje mętny napój, zaraz potem przekonujemy się, że smak ma jeszcze gorszy niż wygląd. „Przygotowałem ją z wody z Gangesu - odpowiada z dumą kelner, gdy zwracam uwagę na jej smak. - Być w Benaresie i nie napić się wody ze świętej rzeki?” - nie ukrywa zdziwienia.
Miasto to, ze słynnymi schodami prowadzącymi do Gangesu, jest jednym z największych ośrodków hinduizmu. Tutaj rzeka jest wszystkim. Ludzie przychodzą nad brzeg, aby się modlić, prać ubrania, myć, pływać. Nad rzeką odbywa się także rytualne palenie zwłok.
Nieopodal kąpiących się dzieci płynie niesiona prądem rzeki padła krowa. Na nikim widok ten nie robi wrażenia. Młode dziewczęta nadal z wielką pasją zanurzają się w rzece, piją wodę. Ganges przypomina wielki ściek, przy którym Odra czy Wisła wydają się krystalicznie czyste. Nie sposób zrozumieć, dlaczego dotychczas nie skończyło się to epidemią. Jeszcze większym szokiem są zwłoki kobiety unoszone przez wodę. „Jej ciało nie zostało spalone, gdyż umarła będąc w ciąży, więc była istotą nieczystą” - tłumaczy zaprzyjaźniony Hindus. „Ta rzeka jest przeraźliwie brudna” - próbuję sprowokować rozmówcę. „Nie, ona jest tylko nieco mętna, ale tak naprawdę jest bardzo czysta” - odpowiada spokojnie. Upieram się przy swoim. „Wy tego nie zrozumiecie. Ganges jest naszą matką, a matka nigdy nie jest brudna” - odpowiada.
Wszechobecni bezdomni i żebrzący. Jasna karnacja skóry jest przez nich jednoznacznie utożsamiana z bogactwem. Trudno więc Europejczykowi zaznać na ulicy choć chwili spokoju. W indyjskim podejściu do losu dominuje postawa dostrzegająca w obecnym położeniu człowieka konsekwencję jego poprzedniego wcielenia.
Na skrzyżowaniu ulic potężny korek. Co chwilę podchodzi więc żebrak proszący o „bakszysz”. Pod płotem na chodniku koczują całe rodziny. Ich dobytek to kilka szmat, na których śpią i którymi okrywają się w nocy. Taki widok nie jest tu rzadkością. Otoczenie sprawia wrażenie jakby wydarzył się tu niedawno jakiś kataklizm, a ludzie pozbawieni dachu nad głową koczują w oczekiwaniu na pomoc. Obok na budynku potężna tablica z dumnie brzmiącym napisem: Jest nas..., a poniżej cyfry zbliżające się już do miliarda. Gdy w końcu przed oknem samochodu zjawia się dziecko, ze skórą tak zniszczoną jakąś chorobą, że jego twarz przypomina chłopca ze znanego amerykańskiego filmu „Maska”, nie wytrzymuję i pytam, czy tym ludziom nikt nie pomaga? „Owszem, proponuje im się niewielkie wsparcie - odpowiada kierowca. - Czasami rząd oferuje im nawet mieszkania, ale mało kto je przyjmuje. Taka jest filozofia ich życia”.
Widok schorowanych i żebrzących na ulicach mało kogo tu wzrusza. Trędowaci koczujący na ulicach Puri, jednym ze świętych miast hinduizmu, z pewnością byliby pozostawieni samym sobie, gdyby nie pomoc, jaką oferuje im kolonia prowadzona przez o. Mariana Żelazka SVD, werbistę, pracującego w Indiach od 1950 roku.
Pociąg ekspresowy z Benaresu do Puri nad Zatoką Bengalską przybywa z prawie ośmiogodzinnym opóźnieniem. Nikogo z podróżnych nie dziwi, że odległość niecałego tysiąca kilometrów pokonał w prawie 26 godzin. Jest już bardzo późno. Jesteśmy zadowoleni, że szybko znajdujemy hotel. Właściciel wykorzystuje trudną sytuację i bez skrupułów oznajmia, że nie możemy wykupić tylko jednego noclegu, ale przynajmniej dwa. Tłumaczę, że przyjechaliśmy odwiedzić znajomego i być może zechce nas ugościć. „Naturalnie możecie nocować tylko raz, ale musicie zapłacić za dwie doby” - mówi stanowczo. Po chwili, jakby dopiero teraz dotarły do niego nasze słowa, podnosi głowę i ze zdziwieniem pyta, jakiego to znajomego tu mamy. Nieprecyzyjnie dobrane słowa powodują, że jeszcze bardziej stanowczo stawia swoje warunki. Zrozumiał, że przyjechaliśmy do placówki prowadzonej przez baptystów. Jeszcze przed snem chcę zadzwonić do o. Żelazka, podaję więc kartkę z numerem jego telefonu. Właściciel nagle łagodnieje. „Jeśli jednak chcecie przenocować tylko raz, to zwrócę wam pieniądze - zmienia natychmiast ton swoich słów. - To wielki człowiek” - dodaje po chwili.
Mimo że Puri jest jednym z centrów hinduizmu, o. Żelazek cieszy się tu wielkim, wprost imponującym szacunkiem. Mało który rikszarz wie, gdzie mieści się katolicki kościół, ale na hasło „father Marian Żelazek” natychmiast reaguje uśmiechem. Jadąc na przedmieścia Puri, gdzie mieści się kolonia, próbuję dociec, skąd bierze się sympatia do katolików i nieprzychylne nastawienie do baptystów. „Ojciec Żelazek szanuje naszą religię, nie narzuca nam chrześcijaństwa” - odpowiada rikszarz.
W ośrodku prowadzonym przez werbistę mieszka prawie siedmiuset trędowatych. Mieszkają tu, mają szkołę, szpital. W tym ostatnim warunki są bardzo skromne, ale jego standard, jak na Indie, jest bardzo wysoki. Wśród swoich podopiecznych o. Żelazek cieszy się ogromnym szacunkiem. Oferuje nie tylko opiekę nad trędowatymi, ale przywraca ich do życia. Poza bramami ośrodka byliby skazani na wegetację na ulicach.
Tutaj są nie tylko podopiecznymi, ale także gospodarzami. Aby się utrzymać, wyrabiają płótno, liny, hodują kurczęta. Kaleki, siedzący na prymitywnym wózku inwalidzkim chory niegdyś na trąd, nauczył się trzymać w kikutach dłoni długopis, opanował sztukę czytania, pisania, liczenia i... prowadzi teraz księgowość kolonii. Wie, że jest tu potrzebny. Ojciec Marian Żelazek z urzekającą prostotą mówi o swojej pracy: „Chrystus przykazał nam, byśmy miłowali bliźnich. Ja tylko staram się to wypełniać”.
Budynki ośrodka ufundowali między innymi Włosi i Holendrzy. Jest tam także wiele polskich akcentów, jak chociażby kupiony przez Polaków samochód terenowy. W tamtejszej szkole wszystkie dzieci doskonale wiedzą, że to niewielki europejski kraj, w którym jest zimno. Nad studnią, obok boiska, wisi tablica z informacją, że jest darem dzieci polskich dla dzieci w Puri.