Polscy franciszkanie - męczennicy z Pariacoto pokazali, co to znaczy być pasterzem bliskim swej owczarni
Michał Tomaszek miał 31 lat, a Zbigniew Strzałkowski — 33 lata. Byli misjonarzami. Mówili o Bogu, sensie życia i o tym, że trzeba czynić dobro. Zostali brutalnie zamordowani w Pariacoto w Peru w 1991 r. Zastrzelili ich terroryści z ugrupowania „Świetlisty Szlak”. W 2015 r. ci polscy zakonnicy, franciszkanie konwentualni, zostali beatyfikowani. W sierpniu br. minęła kolejna, 27. rocznica ich śmierci. Dzisiaj powracamy do tych dramatycznych wydarzeń. O tym, co się działo po śmierci polskich kapłanów, w rozmowie z dziennikarzem TVP Krzysztofem Tadejem opowiadają o. Szymon Chapiński i o. Józef Cydejko. Obaj pracowali na misjach w Ameryce Południowej. Obecnie mieszkają w klasztorze franciszkańskim w Legnicy.
Krzysztof Tadej: — W jakich okolicznościach dowiedzieli się ojcowie o śmierci o. Michała i o. Zbigniewa?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Byłem proboszczem parafii w Limie. 10 sierpnia 1991 r. o godz. 3.40 zadzwoniła s. Berta, która na co dzień mieszkała w Pariacoto. Dziwny to był telefon. Zaczęła od słów: „Ojcze, jak się masz?”. Spytałem: „Chyba nie dzwonisz o 3.40 nad ranem po to, żeby spytać, jak się czuję?”. „Nie, ojcze, terroryści byli w wiosce” — odpowiedziała. Zdenerwowałem się: „No przecież nieraz pojawiali się w Pariacoto. To chyba nic nadzwyczajnego!”. Po chwili dodała: „Zabrali ojców”. Dalej musiałem wyciągać informacje. „Co z nimi?!” — pytam. „Nie żyją...”. Spytałem jeszcze: „Czy to pewne?”. Potwierdziła i dodała, że dzwoni z Casmy, czyli miasta odległego o 55 km od Pariacoto, i że zawiadomiła biskupa diecezji — Luisa Bambaréna. Zakończyliśmy rozmowę. Po tej wstrząsającej wiadomości obudziłem br. Grzegorza Brożynę, z którym razem mieszkaliśmy w parafii. Następnie zacząłem dzwonić do Kurii Generalnej naszego zakonu i prowincjała w Polsce, potem miałem jechać na pogrzeb. Ustaliliśmy z br. Grzegorzem, że zostanie w parafii. Wiedzieliśmy, że będzie dużo telefonów, pytań i że to na niego spadnie obowiązek przekazywania informacji. Byliśmy w Peru jedynymi Polakami z naszego zakonu.
— Trudno się było Ojcu dodzwonić do Polski?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — To były zupełnie inne czasy. Rozmowy łączyły centrale telefoniczne. Telekomunikacja bardzo źle działała. Kilka dni wcześniej, gdy dzwoniłem do klasztoru w Krakowie, połączono mnie z mieszkaniem prywatnym w Szczecinie. W tym dniu wreszcie jakoś się dodzwoniłem, ale ktoś, kto odebrał telefon, powiedział, że jest zamieszanie, bo trwa pielgrzymka papieska, i nie wiadomo, gdzie jest prowincjał. Powiedziałem, żeby poprosił jakiegokolwiek zakonnika, który może zrozumieć bardzo ważną wiadomość. Po chwili odezwał się jeden z ojców. Przekazałem krótko informację o tym, że zostali zabici nasi zakonnicy. To było kilka zdań — kto został zamordowany, gdzie i kiedy.
O. JÓZEF CYDEJKO OFMConv: — Byłem wtedy w Krakowie. Chodziłem na kurs języka hiszpańskiego. Razem z ojcami Markiem Wilkiem i Andrzejem Pasiukiem przygotowywaliśmy się do wyjazdu na misje do Peru. Mieliśmy wylecieć we wrześniu. 10 sierpnia, w przerwie między lekcjami, ktoś powiedział, że nasi ojcowie zostali zastrzeleni. Szokująca wiadomość, wszyscy byliśmy poruszeni. Przerwano zajęcia. Podczas obiadu w klasztorze nasz prowincjał — o. Zdzisław Gogola powiedział, że ta informacja nie jest jeszcze potwierdzona. „Daj Boże, żeby nie była prawdziwa” — dodał.
— W tym czasie o. Szymon był już w drodze z Limy do Casma.
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Jechałem z dwoma moimi parafianami. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, oni zobaczyli, że jestem zdenerwowany. Don José zaproponował, że tym razem to on poprowadzi samochód. Za nami jechały siostry zakonne ze zgromadzenia, które pracowało w Pariacoto. Po kilku godzinach dojechaliśmy do Casmy. Ciała ojców Zbigniewa i Michała znajdowały się w prosektorium. Lekarze zakończyli już ich oględziny. Około godz. 15 razem z biskupem, w procesji, przenieśliśmy dwie trumny do miejscowego kościoła. Po krótkim czasie trafiły tam również trumny z ciałami zastrzelonego wójta Pariacoto i wójta miejscowości Cochabamba. Do kościoła przychodziło wiele osób, bo od rana media informowały o tym, co się stało. Kościół był otwarty całą noc, ludzie modlili się przy zmarłych. Na godz. 22 bp Bambarén zaprosił całe duchowieństwo diecezji i osoby zakonne na Msze św. za zamordowanych. Następnego dnia, w niedzielę 11 sierpnia rano, zorganizowano przewiezienie ciał zmarłych do Pariacoto, żeby ich tam pochować.
— Kto zdecydował, że zostaną pochowani w Pariacoto w Peru, a nie np. w Polsce?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Bp Bambarén spytał: „Gdzie chowamy?”. Byłem tam jedynym Polakiem z zakonu, który mógł podjąć decyzję. Nie miałem możliwości prowadzenia konsultacji w tej sprawie z Polską, bo kontakt telefoniczny był utrudniony. Powiedziałem: „Nas, franciszkanów konwentualnych, chowa się tam, gdzie umieramy”. Dodałem, że mam wątpliwości, czy można ich pochować w Pariacoto, bo zwykle terroryści po dokonaniu zamachu próbowali opanowywać miejscowość i w niej rządzić. Rozważałem pogrzeb w sąsiedniej miejscowości Yautan, gdzie był posterunek policji, lub w Casmie. Biskup jednak wiedział, że policja w Pariacoto utworzy silny posterunek. Zapadła decyzja, że właśnie tam odbędzie się pogrzeb. Spytałem, czy możemy pochować ciała w kościele, i biskup się zgodził. W takich chwilach pojawia się wiele problemów do rozwiązania. Pytano, czy w kościele ojcowie mają być pochowani pod posadzką. Poszukaliśmy człowieka, który budował ten kościół. Okazało się, że został on wybudowany na rumowisku skalnym, dlatego budowniczy odradzał kopanie grobów w ziemi. Podjęliśmy decyzję, że sarkofagi będą umieszczone na posadzce kościoła.
— W niedzielę o godz. 9 wyjechaliście z ciałami zakonników do Pariacoto.
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Policja zorganizowała ochronę konduktu. Trumny położono na jednej ciężarówce, a ja jechałem przed nią w innym samochodzie. W kabinie jechał ze mną szef policji. Jak ruszyliśmy, odbezpieczył broń. Obawiał się, że może nas spotkać coś złego.
— Ale wydarzyło się coś zupełnie innego...
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Już w pierwszej mijanej miejscowości zatrzymali nas ludzie. Wyszli na ulicę z kwiatami i plakatami. Zobaczyłem napisy: „Ojcowie nie umarli, są z nami”, „Ojcowie dla nas żyją!”. To było bardzo wzruszające. Terroryści ze „Świetlistego Szlaku” tego nie przewidzieli. Do tych chwil ludzie żyli w strachu, nie wychylali się. Pogrzeby często były anonimowe, odbywały się w ciszy. Tym razem ludzie wyszli na ulice. Pokazywali, że to, co się wydarzyło, jest wielką niesprawiedliwością. W kilku miejscach droga była usłana kwiatami i wystawiono bramy powitalne.
— Zatrzymali was ludzie i...
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — ...poprosili, żebyśmy trumny przenieśli do kaplicy, bo chcą się pomodlić. Powtórzyło się to w Cachipampie i Yautan. W Cachipampie do konduktu dołączył asystent generała zakonu — Argentyńczyk o. Michael Lopez. Jak zobaczył, co się dzieje, to się rozpłakał.
— A Ojciec?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Chwilami płakałem. Trasę z Casmy do Pariacoto pokonuje się normalnie w godzinę, ale w każdej kolejnej miejscowości sytuacja się powtarzała — ludzie wychodzili na ulicę i nas zatrzymywali. Śpiewali, modlili się. Mieliśmy być w Pariacoto o godz. 10, a dojechaliśmy dopiero o godz. 15.
— Jaki widok ukazał się Ojcu w Pariacoto?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Ulice były wypełnione ludźmi. Pamiętam tłum dzieci. Byli też, oczywiście, dorośli, ale te dzieci zapamiętałem szczególnie. Pomyślałem, że to zasługa Michała. On troszczył się o dzieci i młodzież — wyświetlał im różne programy na ekranie, uczył je śpiewu, wyjeżdżał z nimi na wycieczki. Jak się zatrzymaliśmy, ludzie zaczęli śpiewać. I nagle zapadła cisza, głos im się załamał, z płaczu i ze wzruszenia. Zanim przeniesiono trumny do kościoła, poszedłem zobaczyć, czy wszystko już jest gotowe. Sarkofagi jeszcze wykańczano. Po wniesieniu trumien rozpoczęła się Msza św. pod przewodnictwem biskupa, a potem zaczęliśmy czuwanie modlitewne, które trwało do następnego dnia.
— Ciche czuwanie modlitewne?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Modlitewne, ale nie ciche. W tamtejszej kulturze ludzie zjeżdżają się ze wszystkich stron i przy zmarłych śpiewają, modlą się, po chwili idą coś zjeść, nieraz piją, potem znowu śpiewają przy trumnach. Czuwanie trwało przez całą noc w wielkim skupieniu. Byłem zaskoczony, że wszystko jest doskonale zorganizowane. Kiedy się pojawiłem, od razu ktoś powiedział, gdzie mogę coś zjeść i się przespać. Wszystko zorganizowali postulanci i siostry zakonne z Pariacoto oraz katechiści. Pamiętam, jak ktoś zażartował: „Szybko zaczęli rządzić!”. Myślę, że ta sytuacja spowodowała, iż szybko dorośli i spisali się znakomicie. Pamiętam, że co chwila ktoś przyjeżdżał. W nocy chciałem się trochę przespać. Poszedłem do pokoju Zbyszka Strzałkowskiego i położyłem się w ubraniu na jego łóżku. Po kilku minutach ktoś mnie obudził. „Przyszli ewangelicy” — usłyszałem. „Co robią?” — pytam. „Modlą się” — odpowiedziano. Poszedłem ich przywitać i podziękować za to, że są z nami. W takich chwilach człowiek uświadamia sobie, jak bardzo nasi ojcowie byli szanowani przez innych.
— Co w tym czasie działo się w Krakowie?
O. JÓZEF CYDEJKO OFMConv: — Nie mieliśmy precyzyjnych informacji z Pariacoto. W dniu pogrzebu ojców dużo się modliliśmy. Był z nami o. Jarosław Wysoczański, proboszcz z Pariacoto, który w tym czasie przyjechał na urlop. Już po pogrzebie w naszej bazylice w Krakowie doszło do wzruszającego spotkania rodziny zamordowanych kapłanów i o. Jarka Wysoczańskiego z Janem Pawłem II. Dla mnie były to szczególne dni, ponieważ znałem Zbyszka i Michała. Zbyszka Strzałkowskiego spotkałem pierwszy raz w 1985 r., gdy byłem na spływie kajakowym. Drugi raz spotkaliśmy się, gdy zawiozłem dokumenty, aby wstąpić do zakonu, czyli odbyć pierwszy okres życia we wspólnocie zakonnej — tzw. nowicjat. Rektor — o. Roman Banasik zobowiązał Zbyszka, żeby odprowadził mnie na dworzec. A z Michałem byłem w seminarium. On uczył się na szóstym, a ja na pierwszym roku. Widziałem jego pobożność, skupienie. Zbyszek natomiast był człowiekiem bardzo praktycznym, myślał rzeczowo, logicznie i konkretnie.
— W poniedziałek 12 sierpnia 1991 r. w Pariacoto odbył się pogrzeb.
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Przybyło bardzo dużo ludzi. Wiele osób schodziło z gór. Po pogrzebie niektórzy mieli do nas pretensje. Wszystko przez sabotaż.
— Sabotaż?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Tak. Od momentu przyjazdu wszystkim mówiliśmy, że ojcowie zostaną pochowani w kościele w Pariacoto, ale w lokalnych rozgłośniach podawano informacje, że ciała zostaną wywiezione do Polski. Komuś zależało, żeby na pogrzebie było jak najmniej ludzi. Ale i tak przyszli. Mszę św. koncelebrowało dwóch biskupów: Luis Bambarén z Chimbote i José Gurruchaga z Huaraz. Na tych biskupów szczególnie byli „uczuleni” terroryści. Jednego chętnie wysłaliby na tamten świat, a na życie drugiego — bp. Bambaréna już wcześniej zorganizowali kilka nieskutecznych zamachów. Do Pariacoto przyjechało też ok. 50 kapłanów. To bardzo dużo, bo w całej diecezji Chimbote, do której należy Pariacoto, jest ich może 30. Ceremonia pogrzebowa była długa, piękna, wzruszająca. Po niej rozdzielono trumny. Zastrzelonych wójtów pochowano na cmentarzu w starej części miejscowości, a my wynieśliśmy trumny z ciałami Zbyszka i Michała i odbyła się procesja wokół kościoła. Potem złożono trumny w sarkofagach i je zamurowano.
— I wydawało się, że misja polskich franciszkanów konwentualnych została definitywnie zakończona w tym miejscu świata.
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Nie miał kto tam zostać. Byłem przecież z br. Grzegorzem w Limie, a inni nasi zakonnicy jeszcze nie przyjechali. Umówiliśmy się z miejscowymi katechistami, że dalej będą prowadzili katechezy. Zadeklarowaliśmy, że będziemy systematycznie odwiedzali parafię. Po pogrzebie do Limy przyjechał jeden z niemieckich franciszkanów, który już wcześniej pracował w Ameryce Łacińskiej. Był świetnie przygotowany. Co jakiś czas ktoś dojeżdżał, żeby pomóc. Po roku zgodził się prowadzić parafię jeden z księży diecezjalnych. Po dwóch latach, w 1993 r., do parafii przyjechał nasz ojciec — Stanisław Olbrycht. I wtedy można powiedzieć, że wróciliśmy. O. Stanisław jest tam zresztą do dzisiaj.
— O. Józef, gdy wyjechał na misje, zamiast do Peru trafił do Kolumbii.
O. JÓZEF CYDEJKO OFMConv: — Przed wyjazdem na misje prowincjał pytał naszą trójkę zakonników: „Chcecie lecieć?”, „Nie boicie się?”, „Chcecie zostać w Polsce?”. Nikt się nie wycofał. Celem misjonarzy jest niesienie Ewangelii aż na krańce świata, nawet gdyby to dużo kosztowało, więc nie mogliśmy podjąć innej decyzji. W Ameryce Południowej przekonałem się zresztą, jak bardzo potrzebni są misjonarze. Tam wiara miejscowych często miesza się z przyjętymi zwyczajami pogańskimi. Dlatego praca kapłańska, katechizacja są niezbędne. Po dramacie w Pariacoto, żeby nas chronić przed terrorystami, zostaliśmy wysłani nie do Peru, ale do Kolumbii. Mieliśmy mieszkać w seminarium w najspokojniejszej dzielnicy Medellín. Muszę przyznać, że nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie. Przekonaliśmy się o tym kilka dni po przyjeździe. Pod seminarium podjechał samochód, z którego wyrzucono człowieka i po chwili go zastrzelono. Pierwszy raz poczuliśmy zapach prochu...
— Ojciec trzykrotnie odwiedził Pariacoto.
O. JÓZEF CYDEJKO OFMConv: — 24 kwietnia 1992 r. pierwszy raz przyleciałem do Peru. Nie czułem jakiegoś wielkiego zagrożenia, choć ostrzegano mnie, żebym nikomu nie mówił, kiedy i jaką drogą będę szedł. 9 sierpnia, w pierwszą rocznicę zamordowania Zbyszka i Michała, pojechałem do Pariacoto. Nastrój był podniosły, przez całą noc trwały modlitwy. Ale nad ranem dowiedzieliśmy się, że w miejscu zabójstwa naszych zakonników terroryści ze „Świetlistego Szlaku” oddawali strzały i zostawili plakat swojej organizacji. Jak tam przyjeżdżałem, to zawsze widziałem ludzi modlących się przy grobach. Przy grobie o. Michała obecne były dzieci, a przy grobie o. Zbyszka — ludzie starsi i chorzy.
— A u Ojca pozostał w sercu żal, że winni tej zbrodni nie zostali złapani i ukarani?
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — Z tym wiąże się kilka kwestii. Po pierwsze, strach ludzi. Nawet jak rozmawialiśmy z nimi przed złożeniem świadectw do procesu beatyfikacyjnego, to bali się wypowiadać niektóre nazwiska. Wśród porządnych mieszkańców Pariacoto byli również zwolennicy rewolucji i nauczyciele ideologii maoizmu. Dla wyznawców tej ideologii autorytetami byli Marks, Lenin i Mao, a celem — prowadzenie walki zbrojnej aż do zbudowania komunizmu na całym świecie. Wiedzieliśmy, że w Pariacoto było miejsce, gdzie śpiewano rewolucyjne pieśni, i że ludzie po prostu się boją. Po drugie, my, zakonnicy, nie prowadziliśmy jakiegoś osobnego śledztwa. Docierały do nas różne informacje — np. że osoba, która uczestniczyła w pogrzebie Zbyszka i Michała, została zidentyfikowana jako ta, która brała udział w zabójstwie. Potem zresztą ją osądzono. Pytaliśmy też gospodarza, który mieszkał przy miejscu zbrodni, czy coś widział. Mówił, że nic, co wydaje się nieprawdopodobne. Spotkałem też człowieka, który był bardzo przestraszony. Bał się mówić, ale anonimowo przekazał nam informacje o ostatnich chwilach ojców. Powiedział, że Michał przed śmiercią prosił terrorystów: „Nie róbcie tego!”. Zbyszek go uspokajał. Zastrzelili najpierw wójta, potem Michała, a na końcu Zbyszka... Potem terroryści wsiedli do jeepów i odjechali. Jeden z terrorystów został i ponownie strzelił do o. Zbigniewa. Prawdopodobnie to on zostawił na ciele o. Zbigniewa kartkę z rysunkiem sierpa i młota i napisem w j. hiszpańskim: „Tak umierają lizusy imperializmu”.
— Kiedy dzisiaj myśli Ojciec o Zbigniewie Strzałkowskim i Michale Tomaszku, to...
O. SZYMON CHAPIŃSKI OFMConv: — ...to myślę o ich normalności. Byli porządni, pobożni. Michał nieco inaczej się modlił. Nocami. Jeszcze jako mały chłopiec miał taki zwyczaj. Zbyszek był bardzo praktyczny. Planował, jak wybudować gdzieś kaplicę, kupił dwa konie, wierzchowce, żeby dojechać do najdalszych wiosek w górach. Bardzo szybko podejmował decyzje. Oni byli bardzo blisko ludzi. Jak jedzie się na misję, do jakiegokolwiek kraju, to trzeba właśnie tak postępować. Iść do ludzi, poznać ich problemy, które są takie same jak u nas. Ktoś jest stary, ktoś inny chory, ktoś ma problemy z wiarą lub chce zadać jakieś nurtujące go pytanie. Trzeba wtedy pomóc. Zbyszek Strzałkowski np. kiedyś zawiózł chorą do szpitala w Casmie. Gdy miał wyjeżdżać z Pariacoto, to 2-3 osoby, krewne chorej, zapytały, czy mogą mu towarzyszyć w podróży. Zgodził się. Potem w szpitalu wszystko opłacił i załatwił formalności. Gdy chciał wyjeżdżać, zabrane osoby spytały, czy mogą zostać przy chorej. „Oczywiście” — odpowiedział. Ale gdy się z nimi żegnał, to usłyszał: „Ojcze, chyba nas tu tak nie zostawisz. A co będziemy jedli? Nie mamy żadnych pieniędzy”. I dał im pieniądze. To są właśnie sytuacje życiowe, które spotykają misjonarza. Nieraz jestem pytany, dlaczego nie uciekli. Odpowiadam szczerze: byli wśród tych ludzi, żyli, pracowali, znali ich problemy, marzenia, radości. Bawili się z ich dziećmi, pocieszali osoby starsze. Jak możesz uciec od tych, których kochasz? Im to nawet do głowy nie przyszło! I to jest ta normalność i świętość zarazem.
opr. mg/mg