Wraz z materialną budową domu Bożego budowano Kościół w sercach ludzkich
ISBN: 978-83-7793-057-1
Rok wydania: 2012
Kolejna książka z tematyki powołaniowej pod redakcją Kajetana Rajskiego zawiera refleksje sióstr, braci zakonnych oraz kapłanów posługujących w krajach dawnego Związku Radzieckiego. Są to wyjątkowe świadectwa wiary, ponieważ pochodzą od misjonarzy głoszących Ewangelię w bardzo trudnych warunkach. Aby służyć w imię Chrystusa, muszą często zmierzyć się z wieloma przeciwnościami: samotnością, nieżyczliwością władz, a także z materialnym niedostatkiem. Jednak radość z powołania do służby Bożej, i to misyjnej, o wiele przewyższa wszystkie te trudy – to daje się prawdziwie odczuć, czytając świadectwa. Książka ukazuje, jak piękne i wartościowe jest powołanie, co z pewnością pozwoli na odkrycie także w sobie misjonarza, gdyż każdy z nas ma świadczyć o Chrystusie tam, gdzie żyje.
Nazywam się Bożena Nawrocka. W Zgromadzeniu Sióstr Opatrzności Bożej, do którego należę, otrzymałam imię s. Mateusza. Śluby wieczyste złożyłam 31 sierpnia 1989 r. Od marca 1992 r. rozpoczęłam swoją posługę na wschodnich terenach Polski, zaczynając od Lwowa przez Ostróg do Równego, gdzie przebywam do dziś.
Pochodzę z małej miejscowości Huta Dąbrowa, położonej na Podlasiu. Chodząc do szkoły czasem wstępowałam do świątyni parafialnej na krótką modlitwę. Na pytanie, kim będę w życiu, mówiłam rozmówcom, że nie wiem. Do siódmej klasy Szkoły Podstawowej wszystko było proste i zwyczajne. I nagle jednego dnia podczas lekcji religii, wszystko zaczęło być inne. Nie wiem, jak to się stało, ale kiedy w niedzielę po tej katechezie poszłam na Mszę św., patrzyłam na ludzi innymi oczyma. Widziałam ich rozmodlenie, zasłuchanie w słowo Boże. Tego dnia słowa kapłana przemawiały do głębi mego serca i czułam, że Pan Bóg dokonuje w moim życiu i sercu wielkich rzeczy. Zapragnęłam być jak najbliżej Jezusa, żyć w Jego bliskości i przyjaźni. W tym twórczym niepokoju dostrzegam dziś zamysł Boga, który umiłował mnie, zanim jeszcze miałam tego świadomość.
Po ukończeniu Szkoły Podstawowej zaczęłam naukę w Liceum Ogólnokształcącym w Żelechowie (12 km od domu rodzinnego) i tam zamieszkałam w miejscowym internacie. W kościele parafialnym często spotykałam siostry ze Zgromadzenia Opatrzności Bożej i po pewnym czasie powiedziałam, że też chciałabym zostać jedną z nich. Po rozmowach i spotkaniach napisałam prośbę o przyjęcie do zgromadzenia, a ponieważ byłam niepełnoletnia, potrzebne było pozwolenie rodziców. Rodzice myśląc, że jest to moja jakaś chwilowa zachcianka poradzili, abym ukończyła szkołę i kiedy będę miała 18 lat, sama zdecyduję, co dalej zrobić. Dzisiaj dziękuję Panu Bogu, że właśnie tak pokierował moim życiem, bo przez ten czas spotkałam wielu wspaniałych ludzi. Wśród nich były też przyszłe siostry zakonne. Czekając na pełnoletniość modliłam się o wypełnienie woli Bożej.
Chociaż byłam osobą młodą, stan mojego zdrowia nie był najlepszy, dlatego, gdy kończyłam szkołę średnią, nie byłam pewna, czy będę mogła być w zgromadzeniu zakonnym. Przekonana, że Pan Bóg wie najlepiej, co ze mną uczynić, wszystko złożyłam w dłonie Boskiej Opatrzności. Rozpoczęłam naukę w studium policealnym, wciąż jednak czułam, że to nie jest moje miejsce. Kiedy więc otrzymałam wiadomość o przyjęciu mnie do zgromadzenia, od razu zostawiłam naukę i w dzień Matki Bożej Ostrobramskiej, 16 listopada 1981 r., zapukałam do furty klasztornej Zgromadzenia Sióstr Opatrzności Bożej w Przemyślu. Byłam pewna, że taka jest wola Boża. „Panie Ty znałeś mnie, a jednak wybrałeś, weź mnie taką, jaką jestem, a uczyń mnie taką, jaką Ty chcesz mnie mieć”. Takie słowa wypisałam na swoim obrazku ze ślubów wieczystych, bo wiedziałam, że Pan mnie powołał i umiłował.
Po pięciu latach pobytu w zgromadzeniu przyszła mi myśl o wyjeździe na misje. Początkowo w moich marzeniach była to Japonia, bo nasze zgromadzenie tam właśnie miało placówkę misyjną. Kiedy przebywałam w Przemyślu, często słyszałam, że niebawem otworzy się granica na Wschód i będzie tam potrzeba wielu księży i wiele sióstr. Zaczynała dojrzewać we mnie myśl, żeby pojechać właśnie tam. Gdy czekano na chętnych do wyjazdu, zgłosiłam swoją kandydaturę. I tak w marcu 1992 r. z pierwszą grupą sióstr pojechałam do Lwowa. Cóż to była za radość być w miejscu, gdzie powstało nasze zgromadzenie. Lwów to kolebka naszego zgromadzenia, tu od 1857 r. do wybuchu wojny w 1939 r. siostry prowadziły domy pomocy dla dziewcząt uwikłanych w prostytucję i sierot. Mogłam więc chodzić ulicami, po których chodziła nasza Matka Założycielka Antonina Mirska. Tu tak bardzo bliskie były mi jej słowa, by „niczego nie stawiać ponad miłość Chrystusa”.
Przed wyjazdem na Wschód przeszłam krótki kurs języka ukraińskiego. Gdy przyjechałyśmy na miejsce do Lwowa, okazało się, że nawet językiem polskim można się tu swobodnie posługiwać. Lwów był miejscem przejściowym, bo od sierpnia tego samego roku rozpoczęłyśmy pracę w Ostrogu i Równym na Wołyniu. Miejscem mojego przeznaczenia było Równe, 250-tysięczne miasto ze swoją bogatą i trudną historią. Tu język polski już nie wystarczał.
Historia Równego sięga 1282 r. W 1548 r. została tu zbudowana świątynia katolicka, która była pierwszą chrześcijańską świątynią w Równem. Miasto, a z nim i religijne budowle, było wielokrotnie niszczone tatarskimi najazdami i, jak piszą kronikarze – „czego nie dokonali Tatarzy, dokonali kolejni właściciele”. Mimo tych trudności w końcu XIX w. podjęto tu budowę monumentalnego kościoła pw. Narodzenia Matki Bożej i św. Antoniego.
Przed rewolucją bolszewicką wierni Kościoła katolickiego na Wołyniu należeli do diecezji łucko-żytomierskiej (siedziba w Żytomierzu). Była ona poddana ścisłej kontroli caratu. Po przejęciu władzy przez bolszewików, po 1920 r. rozpoczęło się martyrologium Kościoła katolickiego na wschodniej Ukrainie. Wołyń miał szczęście znaleźć się w granicach Rzeczypospolitej, więc jego sytuacja była diametralnie inna niż na terenach „za kordonem”. Tutejsi katolicy mieli swobodę w spełnianiu praktyk religijnych i nie było konfliktów z licznie występującymi tu innymi wyznaniami (prawosławie, judaizm, protestantyzm). W 1925 r. powstała nowa diecezja z siedzibą w Łucku, a jej ordynariuszem został ks. bp Adolf Szelążek. I właśnie tutaj na Wołyniu, siostry naszego zgromadzenia w przeszłości ofiarnie służyły Chrystusowi podejmując prace najpierw we Włodzimierzu Wołyńskim, potem w Ołyce, a następnie w Dubnie.
Fala represji w stosunku do Kościoła rzymskokatolickiego na tych terenach zaczęła się od eksterminacji ogromnej części ludności polskiej przez UPA w latach 1943-1944, a następnie po wejściu Armii Czerwonej w 1944 r. Lęk przed złowrogą władzą sowiecką, jej presja na wyjazdy ludności polskiej i księży katolickich na Zachód spowodowały, że na tych terenach wyludniły się liczne niegdyś parafie Kościoła katolickiego. W Równem pozostał o. Serafin Kaszuba – kapucyn, który przemieszczając się obsługiwał wiernych w różnych miejscowościach. W 1958 r. i jego pozbawiono legalnej możliwości sprawowania kultu. Wędrował wówczas po Ukrainie, Syberii i Kazachstanie bywając potajemnie także w Równem i pobliskich miejscowościach. Taka sytuacja ułatwiła władzom zamykanie kościołów, ich burzenie czy adaptację na inne cele. W nielicznie ocalałych kościołach urządzano magazyny, sale kinowe, sale sportowe czy muzea. Życie religijne wiernych zeszło do podziemia. Na Wołyniu ocalało kilkanaście ze 171 kościołów, w tym tylko jeden w Krzemieńcu pozostał czynny. W takiej sytuacji, mimo pewnego lęku i obaw, ludzie zaczęli gromadzić się na modlitwę w prywatnych mieszkaniach. Jedni drugich informowali, gdy miał przyjechać kapłan i zasłaniając okna kocami trwali na modlitwie.
Ożywienie religijne na tych terenach nastąpiło dopiero po „pierestrojce” Gorbaczowa, a zwłaszcza po uzyskaniu przez Ukrainę niezależności w 1991 r. Wówczas na Wołyń zaczęli przyjeżdżać kapłani z Polski. W grudniu 1990 r. przyjechał tu obecny proboszcz ks. Władysław Czajka, który objął parafię w Ostrogu, a w styczniu 1991 r. parafię w Równem. Rozpoczęła się zwyczajna posługa duszpasterska. Trzeba było poszukiwać katolików na miejscu i w innych miejscowościach, tj. Korcu, Zdołbunowie, Kostopolu, Sarnach, Dąbrowicy. „Od początku zadziwiali mnie swoją gorliwością, gdy latem 1991 r. tygodniami od rana do wieczora stali przed drzwiami zamkniętego kościoła Narodzenia NMP i św. Antoniego w Równem, zamienionego na budynek filharmonii” – wspomina ks. proboszcz Władysław. Swoje istnienie zaznaczali wytężoną modlitwą, postem i chodzeniem po urzędach. W przeddzień stanu wyjątkowego w Związku Radzieckim tutejsi katolicy otrzymali obietnicę zwrotu kościoła garnizonowego św. Piotra i Pawła, zamkniętego w 1939 r., a po wojnie podzielonego na piętra i przeznaczonego na salę sportową. Radość z wysłuchanych modlitw i otrzymanego pozwolenia przemieniła się w pracę nad odbudową domu Bożego. Wiele osób latami przychodziło tu codziennie do pracy przy odbudowie świątyni. Ludzie ci byli ziarnem, które powoli zaczęło wydawać dobry plon.
Wraz z materialną budową domu Bożego budowano Kościół w sercach ludzkich. Nie było to łatwe, bo ludzie epoki komunizmu są bardzo uwarunkowani swoją historią. Wystarczy wspomnieć, że dzieci od II klasy przyjmowano do „żowtniat” (tj. pierwszy stopień wtajemniczenia komunistycznego, pochodzący od nazwy miesiąca październik – żowteń). Kolejnym stopniem był pionier, komsomolec i członek partii – już jako osoba dorosła. Dzieciom od początku stawiano pytania: Czy rodzice wierzą w Boga? Czy modlicie się w domu? Czy obchodzicie święta religijne? Wydaje się, że to takie niewinne pytania, ale ile było w tym podtekstu. Dzieci, jak to dzieci, odpowiadały szczerze i tak zaczynały się problemy dla całych rodzin. Z czasem rodzice bali się cokolwiek mówić o wierze przy dzieciach. Starsi wspominają, że najgorsze było to, iż tak strasznie były traktowane sprawy religii. Jeszcze dzisiaj spotykamy ludzi, którzy przed laty, aby uniknąć prześladowań, zmieniali imiona o polskim brzmieniu na imiona ukraińskie.
Po rocznym pobycie w Równym zachorowałam na zapalenie nerwu słuchowego i znalazłam się w szpitalu. Mogłam pojechać na leczenie do Polski, jednak uznałam, że pozostanie tu da mi możliwość świadczenia o Chrystusie wśród ludzi nienależących do naszej wspólnoty parafialnej i cieszyłam się, że mogę tam być. Dowiedziałam się, że jedna z naszych parafianek leży na oddziale kardiologii, poszłam więc ją odwiedzić. Gdy mnie zobaczyła, powiedziała: „Chodźmy gdzieś w kącik, bo jak się dowiedzą, że jestem Polką, to jeszcze nie zechcą mnie leczyć”. Tak mocno w ludziach starszych zakorzeniony był strach i lęk przed represjami. Dzisiaj ludzi tak myślących jest coraz mniej.
Pewnego dnia stałam na przystanku autobusowym, gdy podszedł do mnie mężczyzna z pytaniem: „Co złego siostra zrobiła, że siostrę tutaj przysłali?”. Kiedy powiedziałam, że jestem z własnej woli, stwierdził, że to niemożliwe, aby ktoś chciał sam dobrowolnie tutaj przyjechać.
Od samego początku pobytu na Ukrainie moim zadaniem była katechizacja. Kiedy wracam myślą do okresu sprzed 1993 r., mam przed oczyma obraz jednej czy drugiej babci przychodzącej do kościoła ze swymi wnukami. Trudno było o pokolenie średnie. Nawet na przygotowaniach przed Pierwszą Komunią Świętą nie było dzieci z ich rodzicami. Po latach z radością patrzę, jak ludzie młodzi i w średnim wieku przystępują do sakramentów św., a dzieci na spotkania w większości przychodzą z rodzicami. Pamiętam też Asię przyprowadzoną do kościoła przez swoje koleżanki. Zaczęła uczęszczać na katechezę i oczywiście brała udział w niedzielnej Eucharystii. Kiedyś spotkałam się z jej starszą siostrą, która powiedziała: „Ja Asi nie rozumiem. Co ona ma z tego przychodzenia do kościoła? Przecież to jest marnowanie cennego czasu”. Po dwóch latach Pan Bóg sprawił, że siostra Asi sama została katoliczką i razem z Asią, a teraz i ich mamą, należą do naszej wspólnoty parafialnej.
Moim wielkim pragnieniem było to, aby jak najwięcej ludzi przychodziło do naszego kościoła. Trzeba było wielkiej czujności, by nie przegapić żadnej nowej osoby. Często zdarzało się, że dziewczyna czy chłopak, katolicy, przyprowadzali ze sobą koleżanki, kolegów nie-katolików, którzy przychodzili, jak uczniowie z Ewangelii i już tutaj zostawali. Teraz są przykładnymi katolikami mającymi swoje rodziny i dają piękne świadectwo chrześcijańskiego życia. Z podziwem patrzę na młodych katechetów ze wspólnoty neokatechumenalnej, którzy gorliwie głoszą katechezy. Przez to przychodzą do kościoła nowi ludzie i parafia się rozrasta. Ludzie potrzebują nie tylko słowa, ale świadków; bardziej świadków niż nauczycieli. Takim wielkim świadectwem była rodzina oczekująca dziecka. Gdy młoda mama dowiedziała się, że jej dziecko nie ma kości czaszki, wszyscy bliscy z jej otoczenia, a nawet lekarze proponowali aborcję. Po co tyle czasu się męczyć, po co obniżać nam statystyki śmiertelności dzieci po urodzeniu – padały opinie. Ona jednak z mężem trwali, umacniani modlitwami całej parafii. Katia urodziła Marcelinę, która była ochrzczona przez ojca dziecka obecnego przy porodzie. Dziecko wkrótce zmarło, ale rodzice są szczęśliwi, że mogli dać dziecku wszystko, a swoją postawą dali świadectwo wiary wobec wielu ludzi, także wobec lekarzy.
Wielu naszych parafian coraz bardziej troszczy się o wzrost swojej wiary. Przychodzą na katechezy, na rekolekcje, na słuchanie słowa Bożego.
Będąc tu zobaczyłam także, że nawet śmierć może rodzić owoce. Wiara poprzednich pokoleń owocuje po śmierci w nawróceniu dzieci. Często po pogrzebie swoich rodziców przychodziły dzieci mówiąc, że mój ojciec czy matka byli katolikami i oni też byli ochrzczeni w Kościele, a teraz chcieliby tutaj przychodzić, zajmując wolne miejsce po rodzicu.
Wiele osób „przechodzi” przez parafię. Najczęściej są to ci, którzy odkrywali, że ktoś z ich rodziny: rodzice albo dziadkowie są, czy byli katolikami. Pragną iść drogą wiary śladami swoich przodków. Również coraz więcej jest takich, którzy nie mając korzeni katolickich, byli pociągnięci przykładem wiary innych. Niektórych przyprowadził napis umieszczony na frontonie świątyni: „Postaw Boga na pierwsze miejsce w swoim życiu”. Jest potrzeba umacniania tej wiary, bo wcześniej czy później ludzie zaczynają doświadczać trudności. Przynależność do małych grup, wspólnot parafialnych pomaga im wytrwać. W naszej parafii mamy wspólnoty neokatechumenalne, Legion Maryi, Bractwo Szkaplerza, Kółka Różańcowe, Oazę Rodzin, chóry parafialne: dorosłych, młodzieżowy i dziecięce, Towarzystwo Pedagogiczne „Klawis”, Dziecięce Studium Twórczości, Rodzinę Kolpinga, harcerstwo. Każdy więc może odnaleźć coś dla siebie, by móc się rozwijać, dojrzewać i wzrastać.
W Równem katolicy są mniejszością. Żyjemy wśród Kościoła prawosławnego patriarchatu kijowskiego, moskiewskiego i autokefalicznego oraz wielu wyznań protestanckich i różnych sekt. Tutaj widać, jak potrzebny jest ekumenizm, gdy rodziny są wyznaniowo pomieszane. Jest potrzeba zrozumienia i tolerancji. Każdego roku przedstawiciele różnych wyznań zbierają się na wspólną modlitwę w naszej świątyni – i to jest piękne.
Założycielka naszego Zgromadzenia Matka Antonina Mirska lubiła powtarzać: „Nic ponad miłość Chrystusa”. Ja ludziom młodym chciałabym powiedzieć: „Otwórzcie serca dla tej Miłości”. Miłość Chrystusa rozpala w sercu człowieka wielkie pragnienia. W moim przypadku było to pragnienie wyjazdu na misje, by ewangelizować na Ukrainie. Służenie tym ludziom, szukającym światła, daje mi wiele radości. Ale też zdaję sobie sprawę, że wszyscy oczekują ode mnie świadectwa codziennego życia, a to z kolei pobudza mnie do wytrwałości i umacnia w powołaniu. Kiedy patrzę, jak niektórzy ludzie pokładają nadzieję we wróżbitach, jasnowidzach czy „uzdrowicielach”, wzrasta we mnie pragnienie, by pokazywać im prawdziwą Miłość, która kocha, przebacza, leczy. Dziękuję Bożej Opatrzności, która nieustannie czuwa nade mną i posługuje się mną.
Siostra Mateusza Bożena Nawrocka
ze Zgromadzenia Sióstr Opatrzności Bożej
Profesję wieczystą złożyła 31 sierpnia 1989 r. Posługuje na Ukrainie od marca 1992 r.
Książkę „Oto jestem. Kościół na Wschodzie o powołaniu” Kajetana Rajskiego można zamówić w Wydawnictwie Biblos, zakupić w księgarniach katolickich lub bezpośrednio u Autora: kajetan94@interia.pl
opr. aś/aś