Listy z Tanzanii - Fragmenty
|
Ks. Zenon Zgudziak SDS Listy z Tanzanii |
|
Nandembo koło Tunduru leży na szlaku niewolniczym, ciągnącym się od Oceanu Indyjskiego do wnętrza Afryki. Do wschodniej Afryki handlarze niewolników przybywali z Półwyspu Arabskiego. Byli wyznawcami islamu. Jak słyszałem od miejscowych ludzi, starali się oni o to, żeby wszyscy inni ludzie przyjmowali ich religię. Dziś ci ludzie, którzy mieszkają w wioskach przy szlaku handlarzy niewolników, są wyznawcami islamu. Ludzie mieszkający dalej od szlaku są animistami.
Przedstawiona tu sytuacja dawała misjonarzom możność nauczenia się współpracy z wyznawcami islamu. Ja osobiście nie miałem z nimi żadnych trudności. Byłem zapraszany na uroczystości mahometan, a oni często przychodzili na nasze święta.W pomocy udzielanej ludziom nie robiłem żadnych różnic. Nawet bywało i tak, że ja im pomagałem w budowie domu modlitwy, a oni w piątki przychodzili pomagać mi w budowie kościoła.
Pamiętam bardzo miłą dla mnie chwilę, gdy w okresie wypędzania z Tanzanii wszystkich białych miałem katechezę w szkole podlegającej władzy i opiece państwa. Na lekcje religii przychodziły nie tylko dzieci chrześcijan, ale też inne, w tym wyznające islam. Zapytałem, czy i ja mam opuścić Tanzanię, gdyż jestem mzungu, białym. Po chwili ciszy, dziewczynka wyznająca islam, wstała i powiedziała: Wewe siyo mzungu, wewe ni baba — „Ty nie jesteś biały — obcy, ty jesteś nasz ojciec”, a cała klasa, tańcząc i klaszcząc w dłonie, śpiewała: Wewe siyo mzungu, wewe ni baba — „Ty jesteś nasz ojciec”. To była najpiękniejsza pochwała, jaka mnie kiedykolwiek spotkała.
Ojcowie benedyktyni z opactwa świętej Otylii koło Monachium w Niemczech zbudowali w Nandembo stację misyjną jeszcze przed pierwszą wojną światową, jako punkt odpoczynkowy po jednodniowej podróży od Oceanu do dużej misji Peramiho, oraz dalszych nad jeziorem Nyasa. Misja w Nandembo liczyła zaledwie kilkuset chrześcijan, rozproszonych po wielkim terenie, nie miała żadnych dróg, zwłaszcza w porze deszczowej.
Po powrocie z kursu języka suahili nad Jeziorem Wiktorii usłyszałem, że zamiast do Kilimarondo, gdzie już posłałem swoje bagaże z Polski, mam jechać do Nandembo, ponieważ salwatorianin z Irlandii wyjechał do ciężko chorej matki i już nie wrócił. W misji pozostał brat i trzy siostry salwatorianki, od kilku miesięcy czekający na księdza. Ponieważ byłem z grupy Polaków przybyłych do Afryki najstarszy wiekiem, biskup Arnold Cotey zwrócił się do mnie z prośbą, bym zgodził się objąć tę odległą, bardzo ważną i dużą stację misyjną.
Nazajutrz wczesnym rankiem wyruszyliśmy z księdzem biskupem starym land roverem w drogę. Rozpoczęła się właśnie pora deszczowa. Po wielu przygodach, między innymi spotkaniu z lwem, który nie chciał nam zejść z drogi, przybyliśmy wieczorem do Nandembo.
Tak rozpocząłem swoją pierwszą pracę misyjną. W Nandembo spędziłem pięć lat, oddając się przepięknej, chociaż niełatwej pracy misjonarza.
Dar es Salaam, 29 VII 1969 r.
Jestem więc w Afryce. Przyleciałem wczoraj przed południem. Podróż była bardzo przyjemna, zwłaszcza okrążanie wspaniałej góry Kilimandżaro.
W Dar es Salaam czekał już na nas superior misji, którego spotkałem dwa tygodnie temu w Anglii. Upał afrykański zastałem trochę mniejszy niż w ostatnich dniach rzymskich: obecnie jest tu mniej duszno niż było w Rzymie. Teraz mamy wiosnę. Jest zielono, pełno kwiatów, lekki, przyjemny wiatr, temperatura około 28 stopni. W Rzymie kupiłem sobie ciemnopopielaty garnitur i w nim przyjechałem do Afryki. Teraz chodzę tu w spodniach i koszulkach zakupionych w Londynie.
Tanzania. To naprawdę inny świat niż nasz: inni ludzie i bardzo różnorodne ubiory. Zapewne zwyczaje też, ale jeszcze ich nie poznałem. Spałem dosyć dobrze pod moskitierą. Wieczorem na pobliskim podwórku śpiewały i tańczyły siostry zakonne, Afrykanki. Klaskały w dłonie i pląsały dosłownie pod moim oknem. Zatrzymałem się w dużym domu należącym do sióstr salwatorianek, które oddały dom i szkołę siostrom afrykańskim z różnych zgromadzeń. Jest tych sióstr ponad sto, salwatorianki tylko dwie.
Dzisiaj byłem w polskiej ambasadzie po swój paszport. Oglądałem już Ocean Indyjski: wielki, piękny, ale dziki, skalisty i niezachęcający do kąpieli. Teraz, gdy to piszę, mam przed sobą palmy kokosowe, obwieszone jeszcze niedojrzałymi owocami.
Do Nachingwei polecę chyba jutro lub we czwartek, bo tutaj nie ma miejsca. Dopiero tam ma być prawdziwa Afryka z buszem i lwami, ale — jak mówią — przyjemniejszy klimat jest tutaj. Możliwe, że za jakiś czas pojadę w okolice Jeziora Wiktorii na naukę suahili, ale to jeszcze nie jest pewne. Pożywienie jest tu raczej podobne do europejskiego: chleb, masło, ziemniaki, kawa, mięso, makaron, pomarańcze, banany. No, ale tutaj jest stolica.
Jak dotąd, wszędzie słyszy się język angielski: gazety w tym języku, napisy na urzędach, na poczcie, na drogach. Owszem, suahili też się słyszy. Wiadomości w radiu są także po angielsku, toteż raczej nie żałuję czasu spędzonego w Anglii.
Masasi, 3 VIII 1969 r.
Kochane! Z Dar es Salaam, po załatwieniu sprawy paszportu
— jest obecnie ważny na dziesięć lat — oraz wizy, we środę pole-ciałem samolotem do Nachingwei. Lot nad buszem afrykańskim trwał około dwóch godzin. Nic, tylko krzaki i trochę drzew od horyzontu do horyzontu, oraz liczne dymy. W obecnej porze suchej, która jest zarazem zimą, busz płonie.
W Nachingwei warunki raczej skromne. Ksiądz biskup zabrał nas do Lukuledi, gdzie spotkałem drugiego Polaka, księdza Jordana Myśliwca, i tam przenocowałem. Nazajutrz pojechaliśmy terenowym autem do buszu, do wiosek murzyńskich, gdzie są kaplice. Pierwsze spotkanie z dziećmi półnagimi i nędzą tutejszych ludzi. Po południu ksiądz Jordan Myśliwiec odwiózł nas do Masasi, gdzie obecnie przebywamy. Ksiądz biskup mieszka także w Masasi: jest to największa placówka salwatoriańska. W piątek pojechałem do Ndandy odwiedzić księdza Marcina Martynę w szpitalu. Oparzył sobie nogę na motocyklu. Ucieszył się bardzo i nawet okazało się, że po założeniu gipsu mogliśmy go zabrać do Masasi. Przyjechał także ksiądz Hieronim Siwek z dalekiego Kilimarondo — sto sześćdziesiąt kilometrów przez busz — i mieliśmy polski wieczór w moim pokoju. W sobotę odwieźliśmy księdza Marcina do Lupaso, gdzie jest szpital, kościół, szpitale dla trędowatych i szkoła dla dziewcząt. Wieczorem wracałem znowu z księdzem biskupem przez busz. Trochę było nieswojo, bo to pierwszy raz, kobry na drodze — a droga dosłownie jak „pralka”*
— i co jakiś czas ślepia dzikich zwierząt.
Dzisiaj niedziela. Byłem w tutejszym kościele pośród Afryka-nów. Jest gorąco, około 26 stopni, lecz powietrze rześkie, nie jest duszno. Podobno gorzej będzie w lecie, za jakieś dwa miesiące. Tu trzeba być niezbyt wrażliwym na różne „stwory”, jak jaszczurki biegające po ścianach — nawet całkiem ładne, do połowy żółte, a od połowy niebieskie — mrówki, pająki. Jest też dużo skorpionów, trzeba uważać i chodzić w butach.
O pracy wiem na razie tylko z opowiadań. Zapowiada się jako ciężka, ale trochę romantyczna i z licznymi przygodami. Zdrowie dopisuje, humor też, chociaż wszystko jest tu bardzo obce i dziwne. Sposób życia Afrykanów w dużej mierze podobny jest do tego sprzed tysięcy lat. Może jest tak tylko u nas, bo to najuboższa część Tanzanii. Warunki w domach są niejednakowe, czasem bardzo prymitywne. Mają tu wielki kłopot z wodą: nie ma źródeł, wodę czerpią ze stawów lub korzysta się z deszczówki nagromadzonej w zbiornikach. Ostatni deszcz w tym roku padał w kwietniu, dlatego mamy wodę z kwietnia, ale tylko do spożycia, do mycia już tę ze stawów, trochę oczyszczoną. W oknach są siatki, w drzwiach też.
Z drugiej strony Afryka jest śliczna: ocean, drzewa, palmy, kwiaty, zachody i wschody słońca — przez cały rok o tej samej porze — między godziną szóstą a szóstą trzydzieści wieczorem i tak samo rano, między godziną szóstą a szóstą trzydzieści. Noc trwa dwanaście godzin.
Ludzie, choć bardzo biedni, są piękni, ciekawi, zwłaszcza młodzież i dzieci. Dziewczęta, gdy tylko przeżyły ponad dwanaście lat, stale i wszędzie noszą z sobą maleńkie dzieci. Nie spotkałem dziewcząt czy kobiet bez wyglądającej zza lewej łopatki kędzierzawej główki niemowlęcia.
Musoma, 6 IX 1969 r.
Poruszasz, Jadziu, sprawę, czy rzeczywiście czuję się dobrze. Muszę przyznać, zgodnie z rzeczywistością, że jak dotąd — a mija już szósty tydzień — nie czuję się źle. Trzy tygodnie spędziłem w naszej diecezji na odwiedzaniu współbraci, tydzień w podróży przez Tanzanię i dwa tygodnie w szkole. Szkoła nasza jest nowoczesna, zbudowana dopiero dwa lata temu. Każdy misjonarz ma własny pokoik. Ja mieszkam na pierwszym piętrze. Drzwi wychodzą na balkon, z którego mam widok na Jezioro Wiktorii ze wszystkimi jego wspaniałościami, to znaczy, wschodami i zachodami słońca, wyspami i wzgórzami, okrętami, ptakami...Jezioro jest jak morze: o każdej porze inaczej wygląda, zwłaszcza rankiem i wieczorem. Taki już jestem dziwak, że się tym wszystkim zachwycam, bo zauważyłem, że na innych to nie działa: mam na myśli swoich współmieszkańców. Pokoje są tak ciekawie budowane, że po przeciwnej stronie dużych okien, są także okna, toteż stale mam w pokoju przewiew i nie jest gorąco.
Korzystam także z kąpieli i słońca, gdy tylko czas pozwala. Owszem, są także strony negatywne: na przykład — podobno — korzystanie z kąpieli i słońca grozi bilharzią, czyli tym, że jakieś maleńkie stworzonka atakują nerki. Dalej, trzeba brać co tydzień tabletki przeciw malarii, co nie działa najlepiej na żołądek, i po zażyciu tych tabletek przez dwa dni jestem trochę nieswój. Mimo tych lekarstw, i tak można zachorować na malarię, co nie jest miłe, bo gorączka skacze wówczas do nawet ponad 40 stopni.
Nasza diecezja, jak zdążyłem się zorientować, jest jedną z najuboższych i naprawdę dzikich. Wiem, że czeka mnie praca niełatwa, w warunkach dużo gorszych niż obecne, lecz to jest przyszłość. Teraz stwierdzam tylko, że nie jest źle.
Tak więc, Jadziu, opisałem Ci wszystko z detalami.
Musoma, 13 IX 1969 r.
Ja też mam swoją oswojoną jaszczurkę w pokoju. Wieczorem, gdy wychodzi na łowy, obserwujemy się wzajemnie. Kiedyś wyszła przed zachodem słońca. Kiedy ją słońce oświetliło, mogłem stwierdzić, że jest zupełnie przeźroczysta, ma tylko wielkie czar-ne oczy. Poluje na owady, komary, które pchają mi się do pokoju. Jest więc rafiki, przyjacielem.
Napiszę Wam jeszcze parę słów o dalszym ciągu podróży przez Serengeti. Serengeti to obszar nad Jeziorem Wiktorii, gdzie żyje na wolności przeszło milion dużych, dzikich zwierząt. Po pierwszym spotkaniu z lwem, może kilka minut potem, autobus zatrzymał się i wyszedł z niego Masaj — rodzaj polskich górali (ktoś powiedział, że była to nawet kobieta) — ubrany w swoją czerwoną togę, różne bransolety i dzidę. Wyskoczył w dziki busz. Było już zupełnie ciemno, a on miał tam gdzieś swój dom. Dokoła są lwy, gepardy.
Potem autobus zatrzymał się w buszu. Kierowca wyszedł i za chwilę wrócił z pokaźnym udem antylopy. Zajadał je smacznie. Ponieważ byłem najbliżej niego, gdy sobie już podjadł, wręczył mi resztę. Słyszałem o gościnności Afrykanów, ale to mnie zaskoczyło i potrząsnąłem głową, że dziękuję. Bez żenady podał niedojedzoną porcję mięsa siedzącej obok mnie czarnej lady i ta ze smakiem ją dokończyła. Następnie kierowca bez żadnych wyjaśnień wyciągnął poduszkę, kazał opróżnić dwa siedzenia i położył się spać. Była godzina dwudziesta. Wyszedłem z autobusu. Ciemno, tylko gwiazdy jak brylanty. Gdy wróciłem, wszyscy za przykładem kierowcy ułożyli się do snu. Moje miejsce było zajęte. Do wschodu słońca jedenaście godzin.
Musoma, 21 IX 1969 r.
Dokończę Wam opis wędrówki do Musomy. Noc w górach dosyć się dłużyła, ponieważ było zimno. Zresztą byliśmy na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Rano, ze wschodem słońca ruszyliśmy. Może kilka metrów od naszego postoju nocnego zobaczyłem pięknego strusia. Potem to już przepiękny
film kolorowy o życiu zwierząt na swobodzie. Często całe tabuny zebr — pięćdziesiąt i więcej sztuk — ścigały się z naszym autobusem, by w ostatnim momencie przebiec nam drogę. Podobnie antylopy i gazele, czasem hieny ze spuszczonym ogonem, szare i brzydkie. Opłaciło się nocować w górach, gdyż właśnie rano wszystko, co żyło, pasło się w stepie lub polowało jedno na drugie. Może około ósmej godziny rano, kiedy jechaliśmy przez małą łączkę, na której pasło się stado gazel, nagle kierowca krzyknął: simba (lew),i zatrzymał autobus. Cofnął trochę auto, lecz nic nie było jeszcze widać, tylko gazele zbiły się w dwie duże gromady i patrząc w kierunku odwrotnym do naszego autobusu, tyłem zbliżały się do nas. Było ich chyba ze sto. Dopiero wtedy zobaczyłem na-prawdę olbrzymiego lwa, który podniósł się z pobliskich krzaków i patrzył na nas. Uderzał ogonem o ziemię. Za nim stała lwica. Trwało to kilka chwil. Gazele były już przy samym autobusie. Lew trochę postał, a potem odwrócił się i powoli odszedł, bijąc
o ziemię ogonem. Wyrażał w ten sposób złość, że mu przeszkodzono w zdobyciu śniadania. Wszystko to odbywało się w odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów od nas. Dopiero gdy lew odszedł, czar prysnął i gazele w popłochu pouciekały. Do dzisiejszego dnia nie mogę pojąć, jak kierowca mógł wypatrzeć tego lwa — musiał mieć orli wzrok.
Potem, aż do czwartej po południu, droga prowadziła między górami, stepami, wyschniętymi korytami rzek. Zebry, żyrafy, jakieś wielkie zwierzęta na horyzoncie. Może nosorożce, hipopotamy, słonie i inne.
U mnie, dzięki Bogu, bez zmian. Nauki tylko coraz więcej i coraz trudniejszej. Temperatura podnosi się czasem do 36 stop-ni Celsjusza, ale dzięki wiatrom oraz niewielkiej wilgotności jest jeszcze zupełnie dobrze. Codziennie usiłuję być nad jeziorem, nad wodą. Są piękne widoki: wyspy, półwyspy, palmy, orły wodne, łódki krajowców.
Musoma, 26 IX 1969 r.
Powoli aklimatyzuję się. Robi się coraz bardziej gorąco, bo idzie lato, odwrotnie niż u Was. Czasem na zewnątrz, w cieniu, temperatura dochodzi do 36 lub 38 stopni, ale przyjemny wiatr nie pozwala odczuwać tego upału. Przeżywałem już trzy pełnie księ-życa w Afryce, ale to, co zobaczyłem wczoraj, przeszło wszelkie oczekiwania! Księżyc pojawił się prawie w tym samym momencie, gdy zachodziło słońce, i był od słońca większy. Pomyśl, po jednej stronie jeziora czerwień zachodu, a po drugiej wspaniała srebrna poświata księżyca. Powietrze jest tak czyste, że przez lornetkę można oglądać „kratery” na księżycu. Było jasno, prawie jak w dzień, ciepło. Chodzę tylko w cienkiej koszulce. Świerszcze grają, fale jeziora szumią. Naprawdę, śliczna jest Afryka.
Pogoda stała. Właściwie odkąd tu jestem, deszcz padał tylko jedną minutę. Owszem, chmury są na niebie, ale tylko dla ozdo-by, żeby nie było monotonii. Błyska się czasem nocami, czasem grzmi, ale nie pada. Pora deszczowa zacznie się w październiku. Wtedy zobaczę, jak to wygląda.
W porze deszczowej jedyna komunikacja to samoloty.
Musoma, 4 X 1969 r.
Dochodzi godzina dziesiąta wieczorem. Wiatr szarpie fi rankami w oknie, idzie burza.
Błyska się i pada pierwszy deszcz zwiastujący rozpoczęcie sześciomiesięcznej pory deszczowej. Od kwietnia nie było deszczu. Na siatce okna siedzi ładna jaszczurka i łapie komary. Jezioro szumi i bije falami o brzeg.
Po południu byłem nad jeziorem, gdzie obległa mnie gromada dzieci, chyba z dwadzieścioro, połowa z nich zupełnie naga. Ku-piłem im piłkę i dałem po cukierku, pipi. Wołają za mną: Padri mpira, padri pipi! — Ojcze piłkę, ojcze cukierka! Są bardzo śmiałe i ładne zarazem. Proszą o wszystko, co moje.
Musoma, 19 X 1969 r.
Kilka dni temu nawiedziły nas muszki wodne, dla których siatki nie są żadną przeszkodą. Było ich nie tysiące, ale miliony. Pokryły ściany całego domu jak płaszczem. Rano zgarniało się je łopata-mi. Mają bardzo krótki żywot. W czasie tego nalotu nie można mówić, bo pchają się do ust. Dzisiaj przeszła nad nami potężna burza, pierwszy ulewny deszcz odkąd jestem w Afryce.
Wszystko odżyło, a tysiące owadów atakuje nasze siatki. Rozpoczęła się tak zwana pora (mała) deszczowa, więc mamy codziennie burzę — jedną lub kilka. Noce są bez wiatru i dlatego jest trochę duszno. Wchodzę pod moskitierę, bo komarów na-mnożyło się bez liku, i zasypiam.
Nadal korzystam z kąpieli i świeżego powietrza. Temperatura około 30 stopni, lecz przyznam się, że już nie odczuwam tak bardzo tego upału: może się przyzwyczaiłem.
Nauka zajmuje cały dzień. Klasy mają po pięciu uczniów i trzeba wciąż uważać, a także dobrze się przygotować, żeby nie zmarnować lekcji. Obecnie będziemy mieć kilka dni przerwy na „praktykę”. Możliwe, że wyjadę na parafię, aby rozmawiać z ludźmi.
Jak Ci chyba wiadomo, Jezioro Wiktorii to właściwie kilka kraterów olbrzymich wulkanów zalanych przez wodę. Ponieważ były tu kiedyś wulkany, okolica zasypana jest ciekawymi głazami: czasem wielkimi jak kilkudziesięciopiętrowa kamienica, to znowu jakby jakieś ruiny zamków, albo stosy głazów, ułożone — jakby na przekór prawu ciążenia — małe na spodzie, a coraz większe i większe ku górze. Pełno takich tworów mamy dookoła nasze-go domu. Są także wyspy na jeziorze, czasem wysokie na setki metrów. Nie ma jednolitych bloków czy masywów skalnych, jak na przykład nasze Tatry. Czasem wyrastają tylko potężne stożki wysokich wulkanów o idealnie gładkich, pionowych ścianach. Wiadomo, że góra Kilimandżaro to właśnie taki wulkan. Także w Arushy, gdzie byłem dwa dni temu, jest stożek mający blisko pięć tysięcy metrów wysokości, na którego szczyt trzeba iść trzy dni.
Przerywam pisanie i idę oglądać zachód słońca, dzisiaj bardzo ciekawy, bo jest dużo chmur o różnych kształtach i barwie. Jest godzina szósta wieczorem.
Pytasz mnie o różne rzeczy, więc odpowiadam: brody nie za-puszczam. Jak dotąd, chodzę spać około dziesiątej trzydzieści, a wstaję rano około szóstej, żeby oglądać wschód słońca nad górami i jeziorem. Jest to najpiękniejszy czas z całego dnia. Odprawiam wtedy rozmyślanie, odmawiam brewiarz i patrzę, patrzę. Słucham śpiewu ptaków, widzę, jak rybacy rozwijają żagle i jadą na połów. Przeważnie cisza jest tak wielka, że słyszy się własny puls. A nade mną niebo, które zmienia kolory przez całe pół godziny dzielące brzask od wyłonienia się ogromnej kuli słońca.
O siódmej trzydzieści odprawiam Mszę Świętą, o ósmej jem śniadanie. Potem lekcje — aż do trzeciej piętnaście po południu
— z przerwą na obiad. Po lekcjach jestem zmęczony, dlatego albo śpię, albo idę nad jezioro. Owszem, kąpię się. Potem nauka, o siódmej kolacja i znowu nauka. Mamy w ciągu pięciu miesięcy zdobyć znajomość kisuahili na tyle, żeby się swobodnie porozumiewać. Już troszkę mówię, ale jeszcze bardzo, bardzo słabo. Jedzenie jest dobre, chociaż nie zawsze w moim guście. Zwłaszcza kolacje są bardzo obfite i mięsne, co mi nie odpowiada. Wolałbym więcej owoców.
Tabora, 27 X 1969 r.
Jestem w środkowej Tanzanii, w mieście, gdzie przed laty zatrzymywały się transporty niewolników z Afryki Środkowej, zdążające do brzegów Oceanu Indyjskiego, gdzie czekały okręty, by zawieźć tych biedaków do Ameryki lub Europy. Nie pięknie się biali zapisują na tym kontynencie. Ale za to teraz pomagają, jak mogą. Odwiedziłem największe w Afryce seminarium duchowne. Wiesz, że zawsze interesowałem się wychowaniem. Ja nadal czuję się nieźle. O pisaniu dziennika myślę, lecz nie mam czasu. Tabora to stare miasto ze wspaniałymi palmami.
Musoma, 2 XI 1969 r.
Dzisiaj Dzień Zaduszny. Pomimo że jestem daleko, myślami sięgam do Krakowa, naszego cmentarza. U Was chyba chłodno, u mnie na odwrót — robi się coraz goręcej. Dzisiaj po południu miałem w pokoju 34 stopnie i poszedłem się kąpać. Troszeczkę mnie bierze malaria, ale się nie daję.
We czwartek, w dniu 23 października, wyjechaliśmy samochodem (księża: Edward Kawa — Polak z Ameryki, Lopez — młody ksiądz z Meksyku, i ja) wzdłuż Jeziora Wiktorii w kierunku na południe. Minęliśmy kilka pasm górskich. Jechaliśmy, mając stale po prawej ręce jezioro, a po lewej góry. Wzdłuż drogi rozciągały się równiny, na których pasły się stada krów, a wśród nich niezliczone mnóstwo ptactwa różnego rodzaju. Najwięcej było czarnych bocianów, które — gdy zerwały się do lotu — od spodu były białe. Czaple, orły wodne, kaczki i wiele innych, których nie znam. W jednej z wiosek, gdzie zatrzymaliśmy się (pękła opona) zobaczyłem „białego murzyna”. Rzeczywiście, chłopak w wieku około osiemnastu lat, o rysach typowego Afrykańczyka, ale zupełnie biały! Aż przeźroczysty, o jasnych krótkich kędziorach. Słyszałem o takich już dawniej — są to tak zwani albinosi — lecz teraz widziałem albinosa po raz pierwszy. Podobno jest niezupełnie szczęśliwy, gdyż musi unikać słońca, które mu szkodzi.
Po kilku godzinach przybyliśmy do miejscowości Mwan za, dużego — jak na warunki afrykańskie — portu na jeziorze. Miejsce na nocleg znaleźliśmy w szkole prowadzonej przez braci z Kanady. Było to całe miasto dla chłopców, zbudowane na zboczu góry, wspaniale urządzone, z niezliczonymi drzewami i kwiatami. Przed moim pokojem miałem śliczny krzak chińskiej róży, liczne oleandry — wszystko pełne kolorowych kwiatów — oraz drzewo zwane drzewem płomiennym. Podobne do naszej akacji i całe obsypane purpurowym kwieciem, jeszcze bez liści. Kolor tak żywy, że nawet wieczorem był widoczny. Potem widziałem jeszcze inne takie drzewa z daleka i wydawało się, że to rzeczywiście płomień. Do Mwanzy dochodzi jedyna linia kolejowa z Dar es Salaam, jedna na całą Tanzanię. Tutaj kupiłem tak zwany „czarny kamień”, który ma być lekarstwem na wszelkie ukąszenia jadowitych istot, od wężów począwszy, na wściekłych psach kończąc. Kupiłem tych kamieni kilka, dla każdego Polaka, bo podobno są naprawdę niezawodne, a w naszych miejscowościach dużo różnych gadów. Wystarczy tylko go przyłożyć w miejsce ukąszenia i kamień wyciąga jad z krwi.
Jeśli nie zapomnę, później opiszę dalszą podróż.
opr. ab/ab