Skok 
na głęboką wodę . Przepis 
 na wolontariusza misyjnego

Przewodnik po świecie wolontariatu misyjnego. Fragment autorstwa Weroniki Mehlbauer



Skok 
na głęboką wodę . Przepis 
 na wolontariusza misyjnego
ks. Paweł Fiącek (redakcja)
Skok 
na głęboką wodę
Przepis 
 na wolontariusza misyjnego
ISBN: 978-83-7580-337-2
Przewodnik po świecie wolontariatu misyjnego. Autorzy wciągają nas w historie pełne barwnych opisów, relacji międzyludzkich, ważkich przemyśleń i bezcennych praktycznych porad. Dzielą się cząstką tego, czego doświadczyli. Tak właśnie wygląda przygoda z wolontariatem misyjnym – jest ciężką pracą, ale wciągającą i pełną satysfakcji. Dla niektórych szczególnie uzależniającą!
Jerzy Jaskuła
Ratownik medyczny, instruktor-wykładowca, wolontariusz Polskiej Misji Medycznej
Wybrane fragmenty:

Weronika Mehlbauer, WMS Mikołów

Ku wolności 
 wyswobodził nas Chrystus!

(San Sebastian, 2012, 2014)

„Mamo! Nie lubię szynki, nie będę tego jeść!”. „Boże, jaki fatalny miałam dzień, zepsuł mi się samochód i musiałam jechać do centrum autobusem, okropność!”. „Nie chce mi się iść dzisiaj do szkoły, szkoła jest nudna...”. „ Moja rodzina mnie wcale nie rozumie!”. „Potrafisz liczyć? Licz na siebie”.

Brzmi znajomo? Tak często narzekamy na warunki, w jakich przyszło nam żyć, że już nie zauważamy wszystkich przywilejów, jakie idą w parze z polskim paszportem. Gwatemala zmieniła moje spojrzenie na wiele spraw i pozwoliła docenić to, co do tej pory uważałam za oczywiste, być wdzięczną za to, że urodziłam się w Europie, a nie w jednej z wiosek Ameryki Południowej, bo moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

„Mamo! Nie lubię szynki, nie będę tego jeść!”

Każdy z nas ma swoje preferencje kulinarne: mięso czy ryba, wybór warzyw i owoców, w każdej chwili i o każdej porze można podjechać do całodobowego supermarketu i zaplanować kolację w stylu włoskim, chińskim czy rosyjskim. Albo też wybrać się na sushi, samosy czy hamburgery podane w ekspresowym tempie i na wynos. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, żałowałam za to, że w moim rodzinnym mieście nie mam takiego wyboru, jak w Krakowie czy Wrocławiu. Teraz zakupy muszę planować z tygodniowym wyprzedzeniem, tylko raz w tygodniu bowiem odbywa się targ, na którym ludzie z okolicznych wiosek sprzedają to, co udało im się wyhodować na skalistej ziemi.

Parafia Union de Aldeas, w której pracuję, składa się z 11 wiosek położonych na górskich szczytach płaskowyżu. W jej skład wchodzą Chisguachin, Rodeo, Canoa de Piedra, Ixcamal, Serchil, Villa Nueva, Nuevo Milenio, Cerezos, Canaque, Barranca i San Sebastian, gdzie mieszkam.

Znajdujemy się na 2800 m n.p.m, ale odwiedzając okoliczne miejscowości, przekraczamy 3500 m n.p.m. Dlatego właśnie klimat jest tu tak surowy, a różnice temperatur tak znaczne. Przez pół roku, od kwietnia do października, trwa zima. W praktyce oznacza to ciepłe mgliste poranki i ulewny deszcz od popołudnia do późnych godzin nocnych. Wtedy właśnie wszystko kwitnie, zieleni się, a bujna roślinność tropikalna wdziera się do świata stworzonego przez człowieka. Jest to pora urodzaju, uprawy roli i rozmnażania się zwierząt. Jest to również okres wypadków na drodze i kilkudniowych blokad w związku z osuwiskami wielu ton ziemi wprost na drogę. W listopadzie zaczyna się lato. Spóźnialscy, którzy przed tą porą nie zebrali plonów, mogą się liczyć z ich utratą w związku z gruntowymi przymrozkami w nocy lub zupełnym ich spaleniem przez słońce w ciągu dnia. Na płaskowyżu, wbrew nazwie, trudno jest znaleźć płaski skrawek terenu, toteż rolnicy pracują w pocie czoła, uprawiając bardzo strome stoki gór.

Na targu znają mnie już wszyscy jako gringa gigante. Nie czarujmy się, pomimo ciemnych włosów, karnacji i oczu, przy swoich 168 cm wzrostu patrzę z góry na prawie wszystkich mężczyzn, a żeby porozmawiać z jakąś kobietą muszę wykonać skłon. Uśmiechają się do mnie z daleka, bo wiedzą, że na pewno i tym razem zadam im mnóstwo dziwnych pytań o nazwy i wykorzystanie podstawowych i oczywistych dla nich warzyw. Są dla mnie bezdenną studnią wiedzy ludowej. Jak przygotować huisquil? W jaki sposób przyrządzić korzeń yuki? Hierba mora, hierba buena, hierba mate... to chyba nie to samo?

Mam dużo szczęścia, bo mieszkam na plebanii i chociaż żyjemy skromnie, dzięki cotygodniowym wyprawom na targ dieta jest zróżnicowana. Typową potrawą w Gwatemali jest tamal, czyli dwukrotnie mielone i gotowane ziarna kukurydzy, które następnie formuje się i zawija w liście bananowca. Tamales podaje się do śniadania, obiadu i kolacji lub najczęściej jako śniadanie obiad i kolację. Szczęśliwcom udaje się czasem zakosztować luksusu w postaci churrasco, czyli steku z wołowiny lub kurczaka. Oba te przysmaki są twarde jak podeszwa starego buta, więc trzeba je marynować dwa dni przed podaniem, zanim zmiękną choć odrobinę. Ponieważ na naszych parafialnych włościach to ja zostałam głównodowodzącą na kuchennym placu boju, przez pierwszy tydzień padre Santiago z twarzą zawodowego pokerzysty przeżuwał nieprzeżuwalne szczątki zwierzęce, po czym w odruchu samozachowawczym dyplomatycznie zaproponował na przyszłość ryż.

Odkąd przyjechałam do kraju wiecznej wiosny pracuję razem z Mariangeles, hiszpańską salwatorianką świecką, nad programem dla dzieci niedożywionych, których odsetek jest zatrważający. Dzieci takie nie tylko są szczuplutkie, przede wszystkim przestają rosnąć, zaczynają się też problemy w szkole, nie potrafią tak szybko przyswajać wiedzy jak ich rówieśnicy. Naszym zadaniem jest docieranie do wiosek położonych wysoko w górach, by zważyć, zmierzyć dzieci od 0-12 roku życia i porównując ich wymiary ze specjalnymi tabelami, obliczając wskaźnik BMI, stwierdzić, ile z nich jest niedożywionych. Wyniki wciąż są bardziej niż niepokojące. Dlaczego? Matki bardzo dbają o swoje dzieci, są one zawsze uważane za dar od Boga i przez to obdarzane ogromną miłością, nie tylko ze strony najbliższych, ale przez całą wspólnotę, w której żyją. Nie jest to jednak troska w naszym rozumieniu. Higiena wciąż pozostawia wiele do życzenia. Czasami trudno rozpoznać rysy twarzy przez warstwę kurzu, dwudniowych posiłków i wolałabym nawet nie wiedzieć, czego jeszcze. Mycie? Po co? Przecież i tak zaraz będą się bawiły w piachu. Nie szkodzi, że maleństwo wkłada sobie brudną rączkę do buzi, wszystkie dzieci tak robią. Posiłki? Tak, seńo, zjadło swoje tamalito na śniadanie, na obiad aż dwa, a na kolację też. Do tego dostało do picia kukurydziany atol na mleku. Kukurydza na kukurydzy i kukurydzą pogania, a gdzie witaminy i minerały potrzebne do rozwoju dziecka? Czasami jest bardzo biednie i rodziny po prostu nie stać na to, żeby każdemu z dwanaściorga dzieci zapewnić codzienną porcję warzyw, ale czasami jest to jedynie kwestia niewiedzy i powielania schematów wyniesionych z domu. Rozmowa z matkami i zajęcia z gotowania przy użyciu tanich i dostępnych, ale jakże bogatych w składniki odżywcze lokalnych jarzyn to kolejny etap walki z niedożywieniem. Zawsze już jednak będą mi towarzyszyć smutne oczy dzieci, w których można było dostrzec głód, bo nawet zwykły kukurydziany tamal nie każdego dnia gościł w ich domu.

„Boże, jaki fatalny miałam dzień, zepsuł mi się samochód i musiałam jechać do centrum autobusem, okropność!”

W Unión de Aldeas są trzy sposoby na odbycie podróży:

a) pick-up — środek transportu luksusowy i dostępny dla nielicznych, koniecznie z napędem na cztery koła, który pozawala tym pojazdom wspinać się na najbardziej strome szczyty oraz z częścią bagażową z tyłu. Bagażową tylko z nazwy, najczęściej bowiem zapełnioną do granic możliwości upchniętymi jak sardynki ludźmi. Osobiście, moja ulubiona miejscówka. Cudowne widoki, wiatr we włosach, ludzie, którzy się na ciebie przewracają, ludzie, na których ty się przewracasz, ze dwa barany, kilka kur i mnóstwo śmiechu na dziurawych, kamienistych drogach.

b) camioneta — tylko dla osób lubiących adrenalinę i będących po spowiedzi — na wszelki wypadek. Camionetas to szkolne autobusy sprowadzone z USA i przemalowane na bardzo żywe kolory. Służą tutaj jako główny środek transportu, a zarazem gwarantujący zawsze ekstremalne doznania. Żeby zostać kierowcą takiego busa należy mieć potwierdzone przez lekarza na piśmie szaleństwo i wrodzone ryzykanctwo. Nie może być inaczej, bo wyścigi tych pojazdów, sunących z prędkością stosowną dla europejskiej autostrady, wyprzedzanie na śmiertelnie wąskich i ostrych zakrętach górskich dróg, potrafią przyprawić o zawał lub co najmniej chorobę nerwową. Początkowo byłam zdziwiona faktem, że rdzenna ludność zaraz po ulokowaniu się na miejscu zasypiała spokojnie. Teraz też tak robię, lepiej nie widzieć i nie wiedzieć, co się dzieje na drodze. W razie wypadku w końcu i tak wpadnę na kogoś, kto zamortyzuje lądowanie, na którąś z trzech pozostałych osób z dwuosobowego siedzenia, na którym wspólnie podróżujemy, jakiegoś prosiaka lub obwoźnego sprzedawcę chrupków, który jakimś cudem przepycha się górą, dołem, bokiem, między ludźmi. Nasze powiedzenie „Polak potrafi” powinno zostać zmienione: „Polak potrafi, a jeżeli nie potrafi, to niech poprosi o pomoc Gwatemalczyka”. Jeżeli nie jest fizycznie możliwe, by ktoś jeszcze się zmieścił, upchnie się, dopchnie się i już.

Kolejną atrakcją zdecydowanie wzbogacającą podróż są nie tylko niezwykle barwni sprzedawcy obwoźni, ale przede wszystkim wędrowni kaznodzieje ewangeliccy, którzy są w stanie przez 45 min wykrzykiwać swoje przemyślenia na Boże tematy, co chwilę wtrącając Gloria Dios Alleluya! i gorliwie przekonując mnie za każdym razem, że jako katoliczka będę się smażyć w piekielnych płomieniach wiecznego potępienia.

c) piechtolot — czyli dwie kończyny dolne, w które została wyposażona większość z nas. Niezwykle mobilne, zwrotne i docierają wszędzie. Najpopularniejszy środek transportu górskiego, który służy do odbywania pieszych wędrówek prawie każdego dnia: 2 lub 3 godziny schodzenia z góry, by potem na nią wejść, z pełnym obciążeniem i bagażem, bo... zwierzęta juczne nie dają rady. Gdzie koń nie może na plecach, tam Gwatemalczyk doniesie na głowie, dociążając się dla równowagi jeszcze dwoma siatami w każdej ręce.

„Nie chce mi się iść dzisiaj do szkoły, szkoła jest nudna...”.

Za każdym razem słyszę to od moich siostrzeńców, zresztą gdzie tu daleko szukać przykładów — sama tak często marudziłam mojej mamie. Nauka w Gwatemali, gdzie odsetek analfabetyzmu jest bardzo wysoki, to nadal często luksus. Szczególnie na płaskowyżu, gdzie większość ludności zajmuje się rolnictwem i hodowlą, edukacja kończy się często na kilku klasach szkoły podstawowej, czyli w głównej mierze na czytaniu i pisaniu. Szkoła jest przywilejem chłopców. Dziewczynkom przecież nie jest to potrzebne. Ich życiową rolą jest zostanie żonami i matkami w wieku około 15-16 lat. Powinny poświęcić swój czas na naukę gotowania, prania, sprzątania i opieki nad dziećmi. W wielu przypadkach te dziewczynki po prostu nie mają też czasu na naukę. Dziewczynki w wieku 8-10 lat zaczynają dzień o 4 rano, kiedy z miską kukurydzy idą do młyna, by ją zmielić, tak aby mama mogła na 6.00 przygotować ojcu i braciom śniadanie — tamalitos lub torlille. Później zmywają w lodowatej wodzie naczynia, kilka godzin piorą brudne ubrania przy pomocy tarki, którą pamiętałaby może moja prababcia. O 11.00 ponownie idą do młyna mleć. Masa kukurydziana musi być świeża, by przygotować obiad, gdy o 13.00 ojciec wróci do domu. Potem praca w polu, wypas zwierząt, opieka nad rodzeństwem etc. Nie jest im łatwo. Przeliczyłam ostatnio swoje lata studiów i z zaskoczeniem stwierdziłam, że poświęciłam im 19 lat. Prawie dwie dekady od szkoły podstawowej do studiów doktoranckich i nigdy nie myślałam o tym jak o luksusie i wyróżnieniu. Aż do teraz.

„Moja rodzina mnie wcale nie rozumie!”

Wyjeżdżając na placówkę na drugim końcu świata, nie wiedziałam tak naprawdę, czego się spodziewać. Zupełnie nowy świat, kultura, język, do których musiałam się dopasować. Jednak przede wszystkim też nowa rodzina. Rodzina, bo hiszpańscy salwatorianie wprowadzają w życie marzenia ojca Jordana, by trzy gałęzie Zgromadzenia Boskiego Zbawiciela wspierały i uzupełniały się nawzajem, mieszkając i pracując wspólnie. W departamencie San Marcos znajdują się dwie nasze placówki: San Sebastian na płaskowyżu gwatemalskim oraz San Pablo na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Nasza mała wspólnota składa się z trzech księży, jednego brata zakonnego, świeckiej salwatorianki, dwóch kleryków Gwatemalczyków oraz ze mnie — egzotycznego nabytku z dalekiego, mroźnego kraju. Rodzina, bo zostałam przyjęta z ogromną ilością ciepła, wyrozumiałości dla wpadek językowych i wpadek związanych z początkowymi różnicami kulturowymi. Rodzina, bo działamy wspólnie, omawiamy sprawy przy jednym stole, razem uczestniczymy w comiesięcznych rekolekcjach i wspólnie się modlimy. Rodzina, bo każdy ma swoje obowiązki domowe i parafialne, w których pomagamy sobie jak możemy, wspieramy się i działamy razem. Przyjeżdżając tutaj, skoczyłam na głęboką wodę, mając nadzieję, że należąc do rodziny salwatoriańskiej w Polsce, mam braci i siostry na całym świecie. Nie myliłam się, ale rzeczywistość przerosła moje oczekiwania, biorąc pod uwagę serdeczność i ciepło, jakiego od nich doświadczam.



opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama