Ojciec Łukasz, kapucyn, na pielgrzymki chodzi od 30 lat. Pozwalają mu one na nowo odczytać sens życia i dostrzec Boże działanie w życiu innych ludzi
Za każdym razem cieszę się, że mogę spotkać znane twarze na szlaku, powrócić do omawianych wcześniej tematów, posłuchać, jak Pan Bóg działa w życiu innych ludzi. Dostrzegam wtedy sens życia, który On niekiedy pokazuje w sposób dla nas niepojęty.
Wszystko zaczęło się przed rozpoczęciem szkoły średniej, kiedy mój tato wybrał się na pierwszą tarnowską pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę (1983). Opowiedziane przez niego doświadczenie zachęciło mnie i moją siostrę do spróbowania sił. Kiedy nadszedł sierpień kolejnego roku, wziąłem gitarę i ruszyliśmy w drogę. Szybko się okazało, że tego właśnie potrzebowałem. Była to druga piesza pielgrzymka tarnowska.
Pamiętam, że nie przeżycia religijne były dla mnie wtedy najważniejsze, ale fakt dzielenia się nimi z ludźmi takimi jak ja, z młodzieżą, która entuzjastycznie przeżywa swoją wiarę. Jako ministrant, lektor, codziennie obecny na Eucharystii, zobaczyłem, że chcę wiarę przeżywać właśnie tak — we wspólnocie młodych ludzi, jakby poszerzając moje dotychczasowe doświadczenie, związane w zasadzie tylko z parafią.
Powody wyruszenia na moją pierwszą pielgrzymkę daleko odbiegały od prawdziwie chrześcijańskich. Chciałem przede wszystkim znaleźć grupę ludzi odczuwających tak jak ja, chciałem błysnąć grą na gitarze i śpiewem, może poznać ciekawą dziewczynę, a przy okazji się pomodlić. Motywacje religijne były, jak to dzisiaj oceniam, drugorzędne. Po pierwszej pielgrzymkowej przygodzie rozpoczął się także mój związek z Ruchem Światło-Życie, który trwał cztery lata. W ten sposób przeżyłem czasy licealne. Moja formacja chrześcijańska to zasadniczo parafia, Oaza i pielgrzymowanie.
W tym czasie pojawiło się w moim życiu wiele innych doświadczeń, które przeżywałem równolegle: młodzieńcze miłości, gra w zespole heavymetalowym, zawsze obecny w moim życiu sport itp. Owe doświadczenia nie wykluczały się nawzajem. Raczej je łączyłem. Dzisiaj uważam, że było to dobre.
W miarę fizycznego i duchowego wzrostu zaczęło się rodzić w moim sercu (wraz z wszystkimi innymi pragnieniami nastoletniego mężczyzny) powołanie zakonne. Każdy rok szkoły średniej kończyłem pielgrzymką, na której dziękowałem Maryi za wstawiennictwo u jej Syna i prosiłem o światło na następny rok. Moje słabości w tym czasie były tak wielkie (przynajmniej tak je przeżywałem), że nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zawierzenie. Czułem, że pomimo pewnych osobistych słabości mogę Maryi przedstawić dosłownie wszystko, aby Ona z kolei mogła za mną orędować u swego Syna. Także w sferze ducha uczyłem się łączyć pragnienia duchowe i moją osobistą kruchość. Teraz widzę w tym rękę Boga, która mnie prowadziła. Tak było przez cztery lata — trzy szkoły średniej i rok studiów.
Po ukończeniu szkoły średniej postanowiłem wstąpić do Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Kiedy już się zdecydowałem, dostałem odpowiedź odmowną ze względu na zbyt późny termin zgłoszenia. Jednocześnie zasugerowano mi, że powinienem dobrze przemyśleć swoją decyzję. Szczególnie ta druga argumentacja była dla mnie przekonująca. Zobaczyłem jasno, że nie mogę podejmować tak ważnej decyzji „z marszu”. Rozpocząłem studia. Zrobiłem to tylko dlatego, żeby mnie nie wzięli do wojska (były to ostatnie lata komunizmu w Polsce). Ten rok studiów był pod szczególną opieką Maryi. W sierpniu 1988 roku nie mogłem pójść na pielgrzymkę, ponieważ byłem już w postulacie Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Czułem żal z rezygnacji z pielgrzymowania, ale wydawało mi się oczywiste, że pewne sprawy (było ich bardzo dużo) muszę pozostawić, jeśli chcę iść za Chrystusem drogą Franciszka z Asyżu.
Od tego momentu skończyło się moje regularne pielgrzymowanie na Jasną Górę. Stało się tak również dlatego, że czas studiów filozoficzno-teologicznych spędziłem za granicą. Był jednak jeden rok (1994), kiedy czas mojego wakacyjnego wypoczynku zbiegł się z pielgrzymką. Oczywiście wykorzystałem tę okazję i jako diakon znów wyruszyłem na szlak pielgrzymki tarnowskiej, powierzając Matce Bożej moje kapłaństwo.
Dalszy pobyt za granicą, a potem różne obowiązki duszpasterskie i formacyjne w zakonie sprawiły, że kolejna przerwa w pielgrzymowaniu była jeszcze dłuższa. Na szlak wróciłem dopiero w 2007 roku, kiedy kończyłem posługę magistra nowicjatu. Tym razem wyruszyłem z pielgrzymką krakowską. Namówił mnie mój współbrat, ojciec Bolesław Kanach, który od trzydziestu lat dzielnie pielgrzymuje z diecezją krakowską. Nasza grupa 3', pod wezwaniem św. Ojca Pio, składała się z braci i sióstr z kapucyńskich klasztorów Sędziszowa Małopolskiego i Krosna oraz okolic.
W ciągu ostatnich ośmiu lat tylko raz zdarzyło się, że nie mogłem uczestniczyć w wędrówce do Częstochowy. Cała sprawa jest dla mnie trochę tajemnicza, jakby nie przeze mnie prowadzona. Po tym, jak uznałem, że ten młodzieńczy sposób przeżywania wiary już się zakończył, pielgrzymka sama wróciła do mnie. Ojciec Bolesław nigdy mnie zbytnio nie namawiał. Ja także nigdy niczego nie obiecywałem, ale jakoś tak wychodziło, że znajdował się czas i przychodziło pragnienie. Myślę, że sama Maryja chce mnie na tych pielgrzymkach. Chce, żebym szedł do niej i przypomina mi o sobie oraz o miejscu, jakie chce zajmować w moim życiu.
Oczywiście szybko zdałem sobie sprawę, że pielgrzymowanie może mi zaoferować o wiele więcej, niż sądziłem, kiedy próbowałem ograniczyć jego funkcję w moim życiu tylko do młodzieńczego sposobu przeżywania wiary. Zrozumiałem, że pielgrzymka jest metaforą życia. Odkrycie to harmonizowało także z moim kapucyńskim powołaniem. Nasze konstytucje zakonne podkreślają, że mamy być jak pielgrzymi i przechodnie na tym świecie w drodze do Królestwa. Motyw pielgrzymowania razem z Ludem Bożym, blisko ludzi jest w naszej tradycji zakonnej bardzo mocny. Doświadczenie spotkań z ludźmi pokazało mi, że oni chcą nawiązywać z nami relacje braterskiej bliskości, może nawet pewnej dobrze rozumianej swobody. My natomiast także czujemy się w tej bliskości dobrze i pomaga nam ona w przeżywaniu naszego charyzmatu w Kościele.
Może zabrzmi to dziwnie, ale pielgrzymuję ze względu na możliwość poznania ludzi i przeżywania życia przez kilka dni tak jak oni. Pielgrzymuję nie tylko i nie przede wszystkim jako kapłan dla ludzi, ale głównie jako chrześcijanin, osoba wierząca. Potrzebuję zobaczyć na własne oczy złożony w braciach i siostrach przez samego Boga ich charyzmat, szczególny dar, powołanie. Oczywiście wiąże się to z wysiłkiem patrzenia z wiarą na historię każdego człowieka i odnajdywania w niej śladów obecności Najwyższego. Dla mnie, jako kapłana, jest to doświadczenie życiodajne. To okazja doświadczenia wielkich dzieł Boga, wielbienia Go, dziękczynienia za Jego dary, za bogactwo, jakie każdy z nas wnosi do Kościoła. Daję sobie prawo, żeby przede wszystkim czerpać, uczyć się i posługiwać. Historia mojego życia jest pokarmem dla mojej wiary, a dzieje życia moich braci i sióstr — umocnieniem.
Za każdym razem cieszę się, że mogę spotkać na szlaku znane twarze (często te same osoby, nawet tak samo ubrane), powrócić do omawianych wcześniej tematów, posłuchać jak Pan Bóg działa w życiu innych ludzi. Dostrzegam wtedy sens życia, który On niekiedy pokazuje w sposób dla nas niepojęty.
Czas pielgrzymki daje możliwość pozostawienia miejsca posługi i codziennej aktywności, by wyruszyć (jak Maryja do Elżbiety) ku innym. Odejście od swoich zajęć i kontakt z człowiekiem oraz naturą owocują później większym spokojem, harmonią, dystansem do siebie, innych ludzi, do spraw, które wydają się czasem najważniejsze i do załatwienia wyłącznie przez siebie samego.
Klimat pielgrzymowania jest szczególny także dlatego, że patronuje mu Maryja. Ten piękny rys charakterystyczny dla Kościoła katolickiego może na pielgrzymce zajaśnieć w pełni: to Maryja, pokorna Służebnica Pańska, we właściwy sobie sposób gromadzi całe bogactwo Kościoła, wszystkie stany, różne grupy, ruchy i stowarzyszenia. Ta jedność jest możliwa właśnie w klimacie maryjnym, pełnym cichości, zasłuchania, otwartości, robienia miejsca drugiemu. Także ten rys duchowości maryjnej jest mi bliski, bo przecież św. Franciszek wybrał małość (minoritas) jako jedyną słuszną postawę człowieka wobec Boga, drugiego brata i siostry oraz stworzenia.
Jest jeszcze jeden wątek maryjny, który szczególnie przeżywam na pielgrzymce. Myślę o wydarzeniu w Wieczerniku po zmartwychwstaniu Chrystusa, kiedy wraz z apostołami oczekiwała na Ducha Świętego (Dz 1,14). Ten moment pokazuje, że Maryja była obecna już u początków pielgrzymowania Kościoła. Ta, która, jak mówi św. Franciszek, „stała się Kościołem”, wciąż pielgrzymuje ze swoimi dziećmi i uczy życia we wspólnocie.
Maryja w ikonie jasnogórskiej wskazuje na swego Syna. Nie chce zatrzymywać naszej uwagi na sobie, nie chce przesłaniać sobą Jezusa, ale do Niego kierować. Z Maryją Ewangelia staje się bardziej zrozumiała i prosta. Z Maryją można najłatwiej spotkać Tego, który nazwał siebie Drogą (J 14,6).
Łukasz Stec, kapucyn. Ma za sobą 20 lat kapłaństwa, obecnie jest rektorem Wyższego Seminarium Duchownego Kapucynów w Krakowie.
„Głos Ojca Pio” [93/3/2015]
opr. mg/mg