Wakacje w Tunezji - kraju islamskim. Czy można tam jawnie być chrześcijaninem?
— Tu es rien pour moi! You are nothing for me! — krzyczy na mnie szef hotelowych animatorów. — Jestem wściekły i lepiej, żebym z tobą teraz nie rozmawiał!
Piękna plaża nad Morzem Śródziemnym, gdzieś w Tunezji. W atmosferze wakacji i relaksu, z szumem morza w tle, jego wrzask brzmi, jakby przedarł się z innej bajki. Tylko że to nie bajka... Przystojna twarz chłopaka jest wykrzywiona gniewem, groźnie wymachuje on rękami na poparcie swoich słów. Pośrodku jego czoła wyraźnie widnieje niewielki okrąg ze zrogowaciałego naskórka — widoczny znak, że autor słów jest skrupulatnie praktykującym wyznawcą proroka Mahometa.
15 sierpnia, uroczystość Matki Boskiej Zielnej. W kościołach na całym świecie wierni spotykają się na Mszach św. W tej samej Tunezji, ba, w tym samym hotelu, za uprzejmą zgodą dyrektora, sporządzamy pachnące wiązanki z mięty, rozmarynu i hibiskusa. — Trzeba było zerwać róże — martwi się dyrektor, dokładnie poinformowany, po co nam te bukiety. Jest muzułmaninem, więc oprócz wytłumaczenia polskiego zwyczaju koniecznie trzeba najpierw opowiedzieć, jakie to konkretnie święto obchodzimy dzisiaj w Kościele i dlaczego, choć jest poniedziałek, a my mamy wakacje, to zamiast na plażę idziemy w skwarny poranek łapać na szosie „luaża” (louage), czyli busa, który zawiezie nas kilkadziesiąt kilometrów do jedynego w tej części kraju kościoła.
Ks. Nicola, proboszcz parafii św. Feliksa w Sousse, poproszony uprzednio, błogosławi nasze zioła. Obecni w kościele Włosi, Holendrzy, Francuzi i Filipińczycy z zainteresowaniem wypytują nas o ten typowo polski zwyczaj (mój bukiet nieco „chudnie” podczas wyjaśnień, za to w sercu wzbiera to uczucie, które szczególnie lubię: świadomość powszechności Kościoła — pomimo różnicy języka, koloru skóry, narodowości czy obyczaju).
Wieczorem — jak to na wakacjach. Siedzimy przy stoliku na tyłach tarasu: ja, Aga oraz Kasia z mężem Mariuszem. Rozmawiamy do upadłego, jednym okiem zerkając na „animacje”, czyli program rozrywkowy przygotowany przez specjalnie w tym celu zatrudnionych tunezyjskich chłopaków. Jeden z nich, wysoki Sam, pojawia się właśnie na podium w czarnym, błyszczącym chałacie z białym kołnierzem. Z przodu chałatu widać jakiś wzór — wygląda jak krzyż. Sam jest ruchliwy, chałat połyskuje i powiewa, my siedzimy daleko, nie widać zbyt dokładnie...
Pojawienie się Sama w przebraniu to część rozrywki, więc większość obecnych się śmieje — tym bardziej, im bardziej wygłupia się animator. Zdecydowana większość gości hotelowych przyjechała z Europy, głównie Środkowej i Wschodniej. Program się kończy. Ale my dopiero zaczynamy dyskusję... Jesteśmy oburzeni, zgorszeni i — po uzgodnieniu stanowiska — postanawiamy zaprotestować.
— Sam, był wczoraj kabaret?
— Był.
— Byłeś przebrany na czarno?
— Byłem.
— A co tam miałeś z przodu tego czarnego ubrania?
— Nie rozumiem... Gdzie? Jak? Nie wiem, co do mnie mówisz.
— A to może zawołaj kogoś, kto może przetłumaczyć dokładnie...
Konkretnie przepytany Sam przyznaje, że na ubraniu był naszyty krzyż. Dlaczego? A bo to kabaret był, i żeby wszyscy się śmiali. My się nie śmiejemy? To dziwni jacyś jesteśmy, nie umiemy się bawić.
Dopada nas szef animatorów, zaintrygowany, kto i dlaczego odciąga jego podwładnych od obowiązków (aerobik na piasku).
— Ja wierzę i w islam, i w chrześcijaństwo, i na animacjach bawią się wszyscy razem, i chrześcijanie, i muzułmanie. Ma być wesoło. Zawsze wszyscy się śmiali, chrześcijanie też. Nie rozumiem, czego się czepiacie!
W myśl tej filozofii proponuję urządzić dzisiejszego wieczoru kabaret z parodią proroka Mahometa na przykład, skoro brak szacunku wobec czyjejś religii to taka dobra zabawa. Niestety, moja propozycja nie zostaje zaakceptowana. — Sama możesz zrobić, to ja wtedy przyjdę zobaczyć! I zadzwonimy po policję! A wtedy zobaczysz, jakie będziesz miała problemy! Z islamu śmiać się nie można! I koniec dyskusji! Jesteś dla mnie niczym!
Przysiada się do nas miejscowy chłopak. Mówi po polsku — opowiada, że mieszkał kilka lat w Katowicach. Co robił? Pracował — szczegółów nie zdradza. — Wy nie róbcie kabaretu z Mohammada — oni zadzwonić po policję, wy mieć problemy. Dyrektorowi nie mówić, on im i tak nic nie powiedzieć. On już taki jest... A zresztą, róbcie, co chcecie, mnie to nie obchodzi!
Próba wyjaśnienia sytuacji na drodze nieoficjalnej spełza na niczym.
Po południu zapraszamy dyrektora hotelu, stale krążącego po obejściu, do rozmowy. Siadamy w holu, na uboczu. Nas jest czworo, on jeden. My — trochę spięci (ma być mowa o prawach chrześcijan w muzułmańskim kraju), on — zaintrygowany i głodny (jest ramadan, od rana nic nie jadł). Streszczamy sytuację, to znaczy: ja streszczam (i po raz kolejny dziękuję Panu Bogu za wymagającą romanistkę w liceum), a Aga, Kasia i Mariusz na wszelki wypadek kiwają głowami — ze zdenerwowania tłumaczę na polski mniej więcej co piąte zdanie, ale i tak orientują się, co mówię.
Dyrektor słucha uważnie. Bardzo uważnie. Pamięta, że to nasze drugie wakacje w tym miejscu, więc rozumie, że nasze oburzenie jest tym większe. Widać, że jest mu przykro i wstyd. — Animatorzy są ludźmi małej kultury i ograniczonego umysłu — słyszymy. — Jest nam bardzo przykro, że taka rzecz miała miejsce. W imieniu własnym i właściciela hotelu bardzo was przepraszam za to, co się stało. Niezależnie od ich poglądów byli w pracy i takie rzeczy nie powinny się dziać. Zdaję sobie sprawę, że może ucierpieć na tym opinia o naszym hotelu w waszym kraju...
My też zdajemy sobie z tego sprawę i dyrektor o tym wie. Czego oczekujemy? Dla nas sprawa jest prosta: skoro znak naszej wiary został znieważony publicznie, podczas wieczornego kabaretu, oczekujemy przeprosin w takich samych okolicznościach oraz szacunku dla nas i naszych wartości religijnych, a nie tylko dla pieniędzy, na które jest przeliczana nasza obecność w tym hotelu i kraju. Dyrektor obiecuje, że tak się stanie.
Wracamy ze spaceru. W holu czekają na nas dyrektor, dyrektor techniczny, szef animatorów oraz jego ekipa. Nas jest czworo, ich sześciu... — Musisz mnie zrozumieć — mówi szef animatorów. — Kiedy jest ramadan, przez cały dzień jestem zły. Jestem zły, dopóki nie zapalę i nie zjem kolacji. Ja już taki jestem — prosi o wybaczenie jego zachowania na plaży. Tylko o to.
Dyrektor techniczny próbuje bagatelizować sprawę: — Przecież nic się takiego nie stało, dajcie spokój. Zrozumcie go, on jest muzułmaninem, a jego żona chrześcijanką, też nie ma łatwo — dobrotliwie klepie mnie po plecach, ale widać, że cała sytuacja mu się nie podoba. Zakłóca tok codziennego życia hotelowego: zabaw, zwyczajnych reklamacji, spraw administracyjnych.
Przypominamy o obietnicy publicznych przeprosin.
— Przeprosi — obiecuje dyrektor.
— Nigdy tego nie zrobię! — podnosi na mnie głos szef animatorów. Niby żartem dostaje w ucho od dyrektora, ale widzę, że cios nie był udawany.
— Przeprosi — twardo powtarza dyrektor.
— Ja ci ten krzyż dam na pamiątkę. Zabierz go sobie stąd do twojego kraju! — animatorzy wycofują się do swoich obowiązków. My też idziemy w swoim kierunku. Zdenerwowana Kasia (wszyscy jakoś baczniej rozglądamy się dookoła) zwraca uwagę na osoby, których jeszcze nie widzieliśmy w hotelu. Przed budynkiem stoi samochód policyjny — mamy nadzieję, że jego obecność nie jest związana z naszymi poczynaniami.
Wracamy z Agą z sąsiedniej miejscowości — zaprzyjaźniona Tunezyjka zabrała nas do swojej siostry, która urodziła córeczkę. Na podziwianiu maleństwa i czekaniu na „luaża” trochę nam zeszło, więc wpadamy na animację trochę spóźnione. Kiedy siadamy obok Kasi i Mariusza, animatorzy przerywają zabawę. W oszczędnych (bardzo) słowach, ale za to w dwóch językach słyszymy przeprosiny. Publiczne. Szef animatorów podaje mi przybrudzone przebranie z naszytym krzyżem — to nie będzie mu już potrzebne. Jest nadzieja, że nie będzie mu się chciało szyć następnego. Stajemy się atrakcją wieczoru. Mamy wrażenie, że dyrektor oddycha z ulgą. Przypuszczam, że bardziej się bał, że przeprosiny nie zostaną wyrażone, niż że mogą nie zostać przyjęte.
My odetchnęliśmy z ulgą, kiedy wylądowaliśmy dwa dni później w Polsce...
*
Praktykujący muzułmanin, gdziekolwiek by się znajdował, zawsze wyegzekwuje swoje prawa: nieważne, czy to jego własny kraj, czy gościnna Europa. W Tunezji mimo rozdziału konstytucji od religii, podczas ramadanu — miesięcznego postu — trudno znaleźć między wschodem a zachodem słońca miejsce poza hotelowymi enklawami, gdzie można byłoby wypić kawę czy coś zjeść. Natomiast w Europie opublikowanie w imię „wolności słowa i przekonań” karykatury Mahometa z głową psa zostało opłacone życiem wielu ludzi i spaleniem kilkunastu kościołów.
Praktykujący chrześcijanin w swoim własnym kraju (chrześcijańskim), domagający się szacunku dla swojego Boga i Jego symboli oraz swojej osoby i przekonań, narażony jest na posądzenia własnych rodaków, często także chrześcijan, o zacofanie, ciasnotę umysłową czy jeszcze coś innego. Kiedy jedzie na wakacje do kraju obcego kulturowo i religijnie, okazuje się, że w imię wolności w świadomości przeciętnego człowieka obowiązuje tu moralność Kalego z W pustyni i w puszczy. Z chrześcijanina można się śmiać i szydzić z jego wartości, natomiast on sam obowiązany jest siedzieć cicho i wykazywać daleko idącą „tolerancję”.
*
Na wierzchu zawartości mojej walizki leży pognieciony, przybrudzony czarny chałat z krzyżem. Pamiątka z Tunezji. Tej samej, gdzie znajduje się Kartagina z katedrą św. Ludwika, którą odarto z krzyży i przekształcono w muzeum. Ale także tej, gdzie leży Sousse z katakumbami Dobrego Pasterza, miejscem spotkań i pochówków pierwszych chrześcijan, oraz El Jem z amfiteatrem, w którym, podobnie jak w rzymskim Koloseum, ginęli oni za wierność Chrystusowi.
*
Zaprzyjaźniony kapłan, czytając moją relację tuż po jej napisaniu, ocenił: „Za dużo o egzekwowaniu przeprosin, za mało o budowaniu mostów”. To prawda. Jedno opisane przeze mnie zdarzenie z udziałem kilku konkretnych osób nie może przekreślić pięknych wspomnień związanych z ludźmi — odmiennymi pod względem wyznaniowym i kulturowym, ale w większości żyjącymi normalnie, spokojnie. Tak jak każdy z nas. Dyrektor (ten od róż), troszczący się o dobre imię hotelu, ale także zwyczajnie biegnący po środek przeciwbólowy na widok kogoś, kogo po prostu rozbolała głowa. Hotelowy portier, pozdrawiany przez nas wiele razy dziennie, który, chwaląc się narodzinami wnuczki, obdarował nas zwyczajowymi zawiniątkami z szyfonu, z cukierkami i figurką dzidziusia. Przyjazna recepcjonistka z naszego hotelu, zapraszająca nas na kolację do swojego rodzinnego domu czy na wieczorną kawę z jej siostrami, ucząca mnie przyrządzania „brików” w swojej własnej kuchni albo prowadząca nas do swojej najstarszej siostry, która urodziła dziecko. Ludzie, którzy zwyczajnie pomagali turystom poruszać się po ich kraju czy poznać ich zwyczaje, bez kalkulowania zysku, ze zwyczajnej, ludzkiej potrzeby bycia razem. I którzy nie tylko domagają się szacunku, ale szanują wyznanie i przekonania przybyszów, modlących się „po chrześcijańsku” przed rozpoczęciem ramadanowej kolacji.
Z tejże przyczyny nie sprecyzowałam, gdzie dokładnie, w jakiej miejscowości i w którym hotelu wydarzyła się ta historia. Niech każdy, będąc gościem w jakimś kraju, sam się porozgląda...
opr. mg/mg