Kiedyś moja córka mi zasugerowała, bym dbał o swoje zdrowie, ponieważ życzy sobie, żeby jej dzieci miały dziadka. Tak! Powiedziała: dziadka.
PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów MIC
Warszawa
listopad 2009
ISBN 978-83-7502-177-6
Format książki: 110x180 mm
Spis treści |
---|
Wstęp – trudna sprawa |
Senior rodu |
Lokalny szef rady nadzorczej |
Facet od charakteru |
Specjalista od tradycji... po męsku |
Wcielenie męstwa |
O spacerowaniu, czyli Dulski à rebours |
Człowiek honoru |
Gość od humoru i pogody ducha |
Pasjonat |
O tym, co nie kończy się nigdy |
O tym, że bajki są ważne |
Sąsiedzi i przyjaciele |
O zdrowiu i zmartwieniach |
O babci, czyli last but not least |
fragment książki
I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno studiowałem, zmagając się ze zdawaniem kolejnych egzaminów. Zresztą po dziś dzień czasem mi się śni, że nie mam zaliczonej statystyki. Do niedawna wciąż miałem nadzieję, że nieodwołalnie i w trybie nagłym zmienię świat. Robiłem, co mogłem, ale on – cały ten świat – okazał się bardzo oporny i stabilny. Choć w 1980 roku – cokolwiek by o tym mówić – „wespół w zespół”, bynajmniej nie po to, by „by żądz moc móc wzmóc”, jak śpiewał Wiesław Michnikowski, ruszyliśmy „z posad bryłę świata”. A że (jak zwykle) inni rzecz spaprali, kolejny wers tej bardzo popularnej inaczej niegdyś pieśni: „dziś niczym, jutro wszystkim my”, już się nie sprawdził...
Tymczasem dzieci rosły w tempie ekspresowym mimo stanu wojennego i postępującej... normalizacji w kraju. [Marku, ta normalizacja postępuje dalej... I aż strach pomyśleć, co będzie, jak się zaraz nie zatrzyma...’] Ktoś wówczas wyraził myśl wcale nie nową, że im człowiek starszy, tym życie płynie szybciej. Prawda. Dlatego dziś nie bardzo już wiadomo, kiedy «okrągły stół» udawał wieczorne Polaków rozmowy, a dzieci zamieniły szkolne tornistry na plecaki. Jakoś krótko potem umarł ojciec, po nim babcia Fela...
(…)
Nie wiem dlaczego, ale kiedyś wydawało mi się, że dziadek to pokasłujący starzec, koniecznie z dłuuugimi wąsami, siedzący na ławeczce przed domem i groźnym wzrokiem, spod, rzecz jasna, siwych i krzaczastych brwi, lustrujący otoczenie w sobie tylko wiadomym celu. Każdego, kto się napatoczył, sadzać miał na ławce, by delikwent słuchał opowieści z gatunku, jak to drzewiej bywało... A to opowiadał o partyzantce, to znów o rodzinnych skandalach, zwykle sprzed pół wieku, w których przewijał się korowód postaci nie do zapamiętania. Do tego palić miał śmierdzącą machorkę zatruwającą otoczenie i słuchacza... Tego obrazu grozy dopełniała sztuczna szczęka, która – tak sądziłem – dziadkowi co i rusz wypadać musi. I nieważne, że on ruchem niezwykle zgrabnym wsuwał ją z powrotem na jej dawne miejsce.
Martwiło mnie i to, że dziadek – jak opowiadano – wszystko wie najlepiej. Stąd nie znosi sprzeciwu. Kiedy zaś trzeba rozmawiać o sprawach, które go nie obchodzą, natychmiast – jak na zamówienie – głuchnie ponoć jak pień. Na komputery [‘Straszyli mnie znajomi.’] mówi często, że to „siła nieczysta i zatracenie”, a w telewizji, mimo 150 kanałów, ogląda wyłącznie prognozę pogody, mrucząc pod nosem: „Dlaczego oni bez przerwy kłamią?!”. A jak widzi naszego filantropa Owsiaka Jurka, to... robi użytek z pilota, że o potoku ciepłych słów nie wspomnę.
Straszny dziadunio! Nie ma co!
Dlatego nie wiem, czy chciałbym być takim właśnie dziadkiem, choć z drugiej strony lepszy taki niźli żaden.
Kiedyś moja córka mi zasugerowała, bym dbał o swoje zdrowie, ponieważ życzy sobie, żeby jej dzieci miały dziadka. Tak! Powiedziała: dziadka. W naszej rodzinie tak się, niestety, złożyło, że wszyscy dziadkowie odchodzili do nieba znacznie przed czasem. Zamierzam zerwać z tą tradycją i koniecznie chcę być dziadkiem, i to takim, jak trzeba.
[‘Mój brat, Marek, postanowił to samo.’]
Dziadek... Jak nim być? Stosownej instrukcji brak. Z tego, co wiem, od czasu, gdy modna się stała – na nasze nieszczęście – «rodzina zatomizowana», która wyparła tę dawną, wielopokoleniową, dziadek stał się passé, krótko mówiąc: kimś mocno zwietrzałym... Od biedy, co słyszy się tu i tam, da się z nim wytrzymać, jak przynosi pod choinkę prezenty albo czasem weźmie dziecko na spacer, ale poza tym, to co miałby robić w domu i na co on komu...
Z Markiem, moim bratem, postaramy się jakoś temu zaradzić.
Wojtek Warecki
O ile ojciec jest menedżerem, kierownikiem całej rodziny [‘No, Wojtku, jak mama pozwoli...’ ‘Naturalnie... naturalnie...’], to dziadek – mówiąc językiem bynajmniej nie szarej strefy – zostaje szefem rady nadzorczej, «seniorem rodu». To zaś wiąże się z byciem najstarszym mężczyzną w rodzinie.
Co z tego wynika? Ano choćby to, iż wszyscy winni się dziadka radzić, więc, by uwolnić się od tej powinności, przezornie go unikają. Ktoś zapyta, i pewnie słusznie, dlaczego właściwie mieliby... uciekać?
Rzeczywiście, nie ma powodów, gdyż być seniorem rodu oznacza:
otaczać opieką wszystkich bliskich
[rzecz jasna: w miarę możliwości];
sugerować pewne decyzje, kierując się troską o losy poszczególnych członków rodziny, ale też rodziny jako całości;
«mniej dowodzić, a bardziej służyć», tak by rady nie naruszały godności i wolności innych członków rodziny, innymi słowy, tak kierować bliskimi, aby – gdy rzecz osiągnie pomyślny koniec – usłyszeć: „Zrobiliśmy to sami”;
odbierać należny szacunek, niemniej trzeba nań zasłużyć swoją postawą i nie chodzi wcale o śmiertelną powagę czy nudę, ale o zaufanie i autorytet, na które pracuje się ciężko przez lata, w dodatku dzień po dniu.
(…)
Wygląda więc na to, że dziadek to trochę więcej niż pan z siwymi wąsami, który, siedząc w skórzanym fotelu, częstuje wnuka cukierkami Werther’s Original. To postać wieloaspektowa, choć w zamierzchłych czasach PRL-u kojarzyła się głównie ze staniem w kolejkach za chlebem i papierem toaletowym.
[‘Pamiętasz, prawda?’ ‘Jasne... I to nie były stare, dobre czasy, zresztą, Marku, nigdy nie było starych, dobrych czasów...’]
Dziś zmieniło się to i owo, ale jak się nie ma kasy, to trzeba w przychodniach lekarskich stać od rana po numerek...
Dziadku, dobra rada: gwiżdż na to!
Aha... i jeszcze jedno... Gdy już będziesz piastował godność głowy rodziny, nie staraj się być jak Don Corleone albo – dajmy na to – król Sobieski. Pierwszy z właściwym sobie spokojem i pewną nonszalancją mówił: „Przychodzisz do mnie i prosisz: «Don Corleone, daj mi sprawiedliwość». Nie prosisz jednak z szacunkiem, ani myślisz też nazwać mnie Ojcem Chrzestnym...”. Drugi zaś komunikował krótko: Veni, vidi, Deus vicit! Czym trochę przypominał Cezara.
Nie sięgaj po żadną z tych kwestii, chyba że chcesz kogoś rozbawić do łez. Jeśli już jednak musisz, to tę drugą dobrze przywołać w Wiedniu przy kawie po turecku.
Być może czasem marzysz – choć to bardzo niezdrowe – o bujanym fotelu i dobrym cygarze... Bujałbyś się na werandzie jakiegoś przytulnego domku w Teksasie albo i na Mazurach, palił dobre cygaro i opowiadał dzieciom historie prawdziwe i prawie prawdziwe, ale równie ciekawe jak te pierwsze. Czas płynąłby wolno... Dużo wolniej niż wnukom, które rosnąc jak na drożdżach, wnet zaczęłyby się podśmiewać, że tylko bujasz i... bujasz.
Kierować można różnie. Gdy idzie o miejsce, to można na przykład jak wspomniany król Jan III Sobieski. Ten miał wysłuchiwać poselstw choćby i w wygódce, przez serduszko w drzwiach, co było ponoć królewskim wynalazkiem. Gdy znów idzie o sposób, to do wyboru mamy zasadniczo dwie opcje. Można zabiegać o pozycję rodzinnego dyktatora lub przeciwnie: można tą podstawową komórką społeczną zarządzać demokratycznie. Na dobrą sprawę żaden sposób nie odpowiada charakterowi władzy dziadka, ponieważ jej sensem i celem jest uzgadnianie interesu całej rodzinny z partykularnymi celami jej członków. Innymi słowy, natura przeznaczyła tobie, dziadku, stołek szefa rodzinnej rady nadzorczej.
O co chodzi z tą radą?
Po pierwsze, członkowie rodziny muszą twoją pozycję zaakceptować i uznać, a nade wszystko: żywić przekonanie, że kierujesz nią dla jej wspólnego dobra. Musisz więc robić to koncyliacyjnie, uzgadniając nawet sprzeczne cele i stanowiska, ponieważ wszelkie próby zaprowadzenia dyktatury prowadzą donikąd.
Po wtóre, niedopuszczalne jest obrażanie się na dorosłych członków rodziny, co zwykle wynika z tego, że mają odmienne zdanie i się z nim nie kryją.
Po trzecie, twoje stanowcze rady nie mogą dotyczyć sfery osobistych spraw poszczególnych członków rodziny, ponieważ zwyczajnie – i bez obrazy – nie masz do tego prawa, a twoje rozeznanie problemów może być niepełne, a przez to fałszywe. Nie możesz więc wnuczkowi koniecznie zalecać takiej czy innej szkoły albo zięciowi mówić, jak ma prowadzić swoje interesy. Nawet gdy masz realne możliwości wymuszenia posłuchu – no wiesz, pieniądze i takie tam – to zwłaszcza wtedy zachowaj umiar i wstrzemięźliwość.
Po czwarte, twoim naturalnym zadaniem jest stworzenie zespołu, który by wspierał członków rodziny w ich indywidualnych wyborach. Tym bardziej, że odpowiedzialność za decyzje ponoszą tylko sami zainteresowani. Ktoś jednak powinien spokojnie wskazywać na ich różne możliwe konsekwencje. Wówczas twoja wyważona rada nie raz i nie dwa może okazać się bezcenna.
Po piąte, wbrew opiniom różnych bałamutów demokracja wcale nie jest najlepszym systemem podejmowania decyzji. Także w rodzinie. Decyzje muszą co prawda zapadać wspólnie, ale ktoś winien mieć głos decydujący i jeśli nie będzie to dziadek-senior – który na przykład nie chce albo nie może tego robić – w rodzinie nierzadko dzieje się źle. Tak bywa, kiedy decyzje dotyczą spraw spadkowych czy majątkowych, koordynacji opieki nad wymagającym jej członkiem rodziny lub też, gdy pilnie trzeba kogoś wesprzeć. Liczenie na to, że sprawa załatwi się sama, jest złudne. W takich momentach właśnie nieocenione stają się, dziadku, twoje doświadczenie życiowe i autorytet.
Przykład? Prawie pięćdziesiąt lat temu nasz dziadek Stasio, który miał małą prywatną firmę malarską, co w PRL-u wymagało nie lada ekwilibrystyki, mimo usilnych starań urzędu skarbowego zgromadził trochę pieniędzy. Nie był to może wielki kapitał, ale dość sporo. Zadał więc rodzinie pytanie: „Co wolicie, żebym kupił: samochód czy działkę?”. Rodzina zdecydowała, że działkę i dziadek wprowadził słowo w czyn. No i od tej pory – prawie już pięćdziesiąt lat! – jeździmy do Sulejówka.
Dziadek nie jest od tego, aby wyręczać ojca i matkę w wychowywaniu dzieci, ale może im pomóc w kształtowaniu charakteru wnuków...
Tylko jak?
Przede wszystkim własnym przykładem ukazując to, co istotne. Ale też opowiadając historie, których zna całe mnóstwo. Ważne, by za bardzo się nie powtarzać i – jak mówią dziś młodzi – nie truć oraz nie traktować słuchaczy jak kompletnych ignorantów.
[‘Marku, nawet jak na to zasługują?’ ‘Zwłaszcza wtedy!’]
Hm... Krótko mówiąc, musisz, dziadku, zrezygnować z kilku swych ulubionych fraz:
historycznej, czyli rzewnej, która zwykle zaczyna się od słów: „Za moich czasów... Tak, za moich czasów to dopiero...”;
komparatystycznej, czyli porównawczej: „Teraz to moje dziecko macie wszystko, ale nie zawsze tak było...”;
prorockiej, czyli wieszczej: „Zobaczysz, jeszcze wspomnisz moje słowa... Zobaczysz...”.
Á propos sposobu opowiadania warto w tym miejscu przywołać stary skecz grupy Monty Phytona.
W studiu telewizyjnym siedzi kilku facetów ubranych niezwykle elegancko (białe marynarki etc). Wspominają. Palą cygara, piją wino i prowadzą w istocie... bezpretensjonalny dialog:
– Wyśmienite, prawda?
– Racja.
– To na pewno jest Chateau le Chatelet, prawda?
– Masz rację.
– Trzydzieści lat temu nie przyszłoby nam do głowy, że będziemy tu siedzieć i popijać Chateau le Chatelet.
– Były dni, kiedy byliśmy zadowoleni ze zwykłej filiżanki herbaty!
– I to zimnej herbaty!
– Racja.
– Bez mleka i cukru!
– I bez herbaty!
– Pitej z pękniętej filiżanki.
– My w życiu nie mieliśmy nawet filiżanki, musieliśmy pić ze starej, zrolowanej gazety.
– A my, co najwyżej mogliśmy wysączać wilgoć ze zmoczonej szmaty.
– Ale przynajmniej byliśmy szczęśliwi, pomimo tego, że byliśmy biedni...
– Ponieważ byliśmy biedni! Racja!
– Mój tata mawiał: „Pieniądze szczęścia nie dają, synu!”.
– Miał rację.
– Byłem wtedy szczęśliwszy, chociaż nie miałem grosza.
– Mieszkaliśmy w starym, walącym się domu z wielką dziurą w dachu.
– Dom! Mieliście szczęście, że mieszkałeś w domu! My mieszkaliśmy w jednym pokoju, 26 osób, bez mebli i połowy podłogi. Siedzieliśmy wszyscy w jednym kącie z obawy, że się zawali.
– To szczęście mieć własny pokój! My żyliśmy na korytarzu!
– Naszym marzeniem było mieszkać na korytarzu! To byłoby jak pałac! My żyliśmy w starej beczce na wodę niedaleko wysypiska śmieci. Każdego ranka budziliśmy się, gdy zrzucano partię zgniłych ryb.
– Dom! Kiedy ja mówię dom, myślę o przykrytej słomą dziurze w ziemi, ale dla nas to był dom.
– Nas eksmitowali z naszej dziury w ziemi. Musieliśmy zamieszkać w jeziorze!
– Miałeś szczęście, że miałeś jezioro!
(...)
– Gdy spróbujecie opowiedzieć to dzisiejszej młodzieży, to nie uwierzą!
– Nie, nie uwierzą!
Tak, dziadku, jak będziesz, tak mówił, na pewno wnuki ci nie uwierzą... Nie ma co jednak kryć, że dziadkowie mają skłonność do podobnego sposobu opowiadania. Dlaczego? Aby możliwie plastycznie wyeksponować swój heroizm i cnoty. Zamiast tego może lepiej zapodać im metodę kształcenia charakteru wedle Mieczysława Kreutza.
Najlepiej będzie, jak najpierw zaczniesz ją sam stosować. Nie jest trudna. Zresztą na naukę nigdy nie jest za późno. Potem, bez nacisku i delikatnie, będziesz jej uczył. Step by step. Przez lata. Nie zrobisz tego w kwadrans, ale jeśli poprzesz wiedzę osobistym przykładem, na pewno odniesiesz sukces.
Zatem zaczynamy: metoda profesora Kreutza in nuce, w pigułce.
Otóż Kreutz uważał, że postęp techniczny to dużo za mało, jeśli w ślad za nim nie idzie dobre ukształtowanie charakteru. Był praktykiem i nie definiował nawet samego pojęcia charakteru, skupiając się na pragmatyce tego, co przydatne w pracy nad sobą. Kształcenie charakteru i postępowanie traktował jako terminy zamienne. Głosił, iż idzie o to, aby unikać zła, a za podstawową metodę pracy nad sobą uznawał introspekcję.
Wskazał na pięć kluczowych uwarunkowań kształcenia charakteru:
myśl [każde ludzkie zachowanie poprzedzone jest myślowym wyobrażeniem działania];
atrakcyjność [niektóre czynności oceniamy jako bardziej atrakcyjne niż inne i te właśnie wykonujemy];
sytuacja zewnętrzna [okoliczności działania mogą być mniej lub bardziej sprzyjające jego podjęciu];
powtarzalność [niektóre czynności powtarzalne, o ile nie wywołują emocji negatywnych, realizuje się łatwiej];
brak centralnej woli [profesor Kreutz uważał, że nie ma jednej – centralnej silnej woli – ale szereg dyspozycji, które odpowiadają za praktyczne funkcjonowanie naszych zalet i wad].
Co więc zrobić, aby postępowanie było zgodne z przyjętymi normami? Spróbować spełnić poniższe zalecenia. Mieczysław Kreutz wymienia ich zaledwie siedem:
namysł wstępny – określić, jaki jest mój cel życiowy i jakie są moje wady;
pozytywny cel – mieć swój cel, może on dotyczyć różnych dziedzin; jeśli już taki mamy, to powinniśmy określić cel tymczasowy, krótkoterminowy, który stanowi kolejny krok na drodze do celu najważniejszego;
kontrola własna – każdy dzień winien być analizowany «metodą trzech pytań»:
czy uległem dzisiaj wadzie, nad którą pracuję?
czy zrobiłem dziś to, co planowałem?
czy nie przekroczyłem w jakiś istotny sposób zasad moralnych?
[Kontrola własna jest ważna, ponieważ dostarcza nam informacji o naszym postępowaniu, a przy okazji sprawia, że kształcimy krytyczny zmysł moralny i usprawniamy autorefleksję.]
rozmyślanie codzienne – jeżeli uważamy, że wyniki naszych działań są:
negatywne – należy zastanowić się, co jest tego przyczyną [innymi słowy, szukamy odpowiedzi na pytanie: jakie działania i okoliczności na to wpłynęły?];
pozytywne – należy wyznaczyć cele na dzień następny, zwiększając jednocześnie poziom trudności;
zmiana warunków zewnętrznych – musimy eliminować z naszego otoczenia te czynniki, które nam przeszkadzają w działaniu, a wzmacniać te, które nam pomagają [szczególnie istotne jest znalezienie ludzi, którzy nas motywują do działania i pomagają nam w pozytywnym rozwoju];
lektura – bardzo pomocne może być analizowanie literatury, z której możemy czerpać wzory postępowania i zachowań;
rozmowy z dzieckiem– to istotne zadanie dla rodziców; Kreutz szczególnie podkreślał konieczność codziennych rozmów z dzieckiem, dzięki którym można je uczyć samokontroli i rezygnacji z natychmiastowego zaspokajania wszelkich potrzeb.
[Na marginesie warto zaznaczyć, że umiejętność odroczenia satysfakcji jest podstawą osiągnięć życiowych, a sławny już «cukierkowy eksperyment» stał się jedną z podstaw badania inteligencji emocjonalnej. Przypomnijmy: dzieci mogły dostać od razu garść cukierków lub za godzinę całą tacę. Te, które zdecydowały się poczekać – jak się okazało w toku wieloletnich badań – osiągnęły w życiu dużo więcej niż te pierwsze.]
Podsumujmy. Kształcenie charakteru według metody profesora Mieczysława Kreutza jest przede wszystkim bardzo proste, klarowne i skuteczne. Nie wymaga żadnego przygotowania psychologicznego. Może być źródłem poznania samego siebie i harmonijnego rozwoju osobowości. Oczywiście, to proces, który nigdy się nie kończy. Nie istnieje bowiem granica samodoskonalenia się i zawsze znajdziemy w sobie coś, co możemy poprawić. I choć ostatnio mody na doskonalenie charakteru brak, warto to zmienić.
opr. aś/aś