Demograficzna zapaść się zbliża?
Książka Patricka Buchanana „Śmierć Zachodu” o nadchodzących skutkach demograficznej zapaści „starego świata” wywołała w Ameryce burzę. W Polsce ujemny przyrost naturalny — zjawisko niemające po wojnie precedensu — przyjmowane jest z zaskakującym spokojem jako kolejny przejaw postępu i awansu cywilizacyjnego.
Niebezpieczeństwa związane ze spadkiem przyrostu naturalnego uznaje się w naszym kraju najczęściej za wydumane, a nawoływanie do zwiększania „siły żywej” za anachronizm. Wojen nie wygrywa się dziś liczebnością armii, wielkość populacji nie decyduje o żywotności kultury, gospodarka nie potrzebuje nowych rąk do pracy, zaś problem starzenia się społeczeństwa rozwiązała reforma emerytalna. Sprzyjaniem wielodzietności tak naprawdę zainteresowane są — jak napisał kiedyś w „Rzeczpospolitej” Janusz Majcherek — jedynie „środowiska ultrakatolickie, dążące do zapewnienia jak największej rzeszy współwyznawców”.
Starzenie się polskiego społeczeństwa to fakt bezdyskusyjny, zaś nadzieja, że problem utrzymywania (już niebawem) dwóch emerytów przez jednego pracującego rozwiązała reforma ubezpieczeń społecznych jest iluzją. Pokolenie dzisiejszych 40-latków już nie zdąży z niej skorzystać tak, by za 20 lat utrzymać się bez pomocy państwa.
To samo dotyczy rynku pracy. Niż demograficzny sprawia, że zatrudnienie stracą dziesiątki tysięcy nauczycieli, lekarzy, osoby zatrudnione w przemyśle produkującym na potrzeby dzieci. W 1990 r. naukę w pierwszych klasach szkoły podstawowej zaczynało 720 tys. uczniów — co dało pracę 37 tys. nauczycieli. W 1998 roku dla 515 tysięcy pierwszoklasistów wystarczyło już 26 tys. uczących, zaś w 2006 r. etatów wystarczy tylko dla 19 tys. nauczycieli klas pierwszych. To obrazuje skalę problemu, który ma dużo głębszy, społeczny wymiar. Na przykład zamykanie szkół na wsi oznacza ich praktyczne wymieranie. Inicjuje to cały łańcuch działań, głównie w sferze socjalnej, o których mówi się dziś wyłącznie w kontekście dopłacania do rodzin wielodzietnych.
Być może siła nie w liczebności, a w poziomie PKB, ale ekonomiczna atrakcyjność Polski mierzy się dziś głównie tym, że stanowimy dla Unii blisko 40-milionowy rynek zbytu, zaś motorem rozwoju są u nas młodzi, coraz lepiej wykształceni ludzie. Jak powstrzymać ich ucieczki na Zachód, równoważone w demograficznym bilansie migracją ze Wschodu, zasilającą wyłącznie czarny rynek prostych prac fizycznych.
Państwo rozwinięte niekoniecznie musi oznaczać bezdzietne. Irlandia, czyli kraj o największej chyba obecnie dynamice gospodarczej w Europie, jest jednocześnie krajem, w którym kobiety nie tylko chcą rodzić dzieci, ale robią to na tyle często, że w 2025 roku ludność Irlandii zwiększy się o 25 proc. Wydaje się, że decydujący wpływ na decyzje kobiet mają modele kulturowe.
Nasz model — jak wynika z opublikowanego pod koniec kadencji poprzedniego rządu „Raportu o sytuacji polskich rodzin” — dotąd znacznie odbiegał od europejskiej przeciętnej. Statystycznie rzecz biorąc, polska odmienność polegała na... normalności. Podstawą tworzenia zdecydowanej większości rodzin jest u nas para małżeńska. Nieformalne związki — mimo systematycznego wzrostu ich liczby — wciąż stanowią niewielki odsetek. Większość konkubinatów tworzą osoby po nieudanych doświadczeniach małżeńskich, podczas gdy w krajach zachodnich zazwyczaj związki partnerskie poprzedzają (lub zastępują) zawarcie pierwszego małżeństwa.
Charakterystyczną cechą polskich małżeństw jest ich społeczna jednorodność. Zdecydowanie dominują związki rówieśnicze, z tych samych środowisk, o zbliżonym poziomie wykształcenia. W ciągu ostatniej dekady wzrósł odsetek nowożeńców w tym samym wieku: z 45,6 proc. do 49,7 proc. Jeszcze więcej — bo aż 73,9 proc. — stanowią pary o jednakowym poziomie wykształcenia. Być może owa jednorodność ma związek z trwałością małżeństw. W Polsce rozwodzi się średnio jedna osoba na tysiąc, co zdecydowanie odróżnia nas od średniej europejskiej. Ciekawe że przez pierwsze trzy lata minionej dekady liczba rozwodów radykalnie spadła (z 47 tys. w 1989 roku do 28 tys. w 1993 r.), potem jednak zaczęła rosnąć. Przede wszystkim w grupie najmłodszych małżonków (od 20 do 30 lat).
Właśnie w tej grupie wiekowej w sposób spektakularny zmieniają się obyczaje. Publicystka „Polityki” Ewa Nowakowska nie kryje z tego powodu satysfakcji. „Niepostrzeżenie dla wielu dorastają w Polsce nowe pokolenia młodych kobiet, które wiedzą, czego chcą, znają poczucie własnej wartości i konsekwentnie realizują obraną drogę. Wykształcenie i praca są dla nich najważniejszymi wyznacznikami miejsca w życiu. (...) Młodzi ludzie, którzy chwycili szanse wynikające z transformacji, odrzucają tradycyjny wzorzec obyczajowy”.
Nowy wzorzec to właśnie kariera, praca, dostęp do luksusowych dóbr. Wzorzec ów najskuteczniej kształtowany jest przez kolorowe magazyny kobiece. Dziecko nie jest tu wartością samoistną, należy do tej samej kategorii dóbr, co wykształcenie, praca, samochód, mieszkanie. Zazwyczaj zajmuje piąte miejsce. Polska rzeczywistość jest jeszcze daleka od upowszechnienia modelu totalnej konsumpcji, ale kropla drąży skałę — wzorzec działa. Nie tylko na wyobraźnię, także na konkretne decyzje życiowe, głównie przez negację tradycyjnych zachowań. W prasie kobiecej lansowany jest pogląd, że macierzyństwo przed trzydziestką przynosi wstyd, zaś miejsce tradycyjnej rodziny zajmuje życiowe partnerstwo — mniej kłopotliwe i praktyczne.
Takie uproszczenie znajduje licznych propagatorów. Wystarczy sięgnąć po poważne, opiniotwórcze tygodniki. Słowo „wielodzietny” wymieniane jest tam jednym tchem z określeniami takimi jak „zdegradowany społecznie i biologicznie”, zaś rodziny decydujące się na liczne potomstwo lokowane są w środowiskach dotkniętych trwałym bezrobociem, głównie na postpegeerowskich wsiach, o niskim poziomie wykształcenia.
Tymczasem prawda jest bardzo odległa od tego schematu. Wielodzietność nie jest wynikiem nędzy i umysłowego ograniczenia, lecz kwestią pewnego wzorca kulturowego obowiązującego w różnych miejscach Polski, głównie w Małopolsce i na Podkarpaciu. Słopnice, wieś w powiecie limanowskim, gdzie jest najwyższy przyrost naturalny w kraju, być może do najbogatszych nie należy, ale z pewnością nie zasługuje na żadne z wyżej wymienionych określeń. Tu po prostu jest taka tradycja, zaś akurat we wsiach post-pegeerowskich jej nie ma.
Trudno także znaleźć potwierdzenie tezy o bezpośrednim (czyli odwrotnie proporcjonalnym) związku dzietności z dobrobytem. Na przykład Pomorze czy Wielkopolska są prężniejsze demograficznie niż województwa świętokrzyskie i lubelskie. Miasta i wsie, w których ludzie żyją od pokoleń, niewstrząsani migracjami zajmują w tej klasyfikacji zdecydowanie lepsze miejsca niż na przykład Ziemie Odzyskane. Pewne znaczenie ma także kwestia środowiska. Zapewne nie jest przypadkiem, że dwa regiony o najwyższym przyroście naturalnym zajmują także dwie czołowe lokaty na liście regionów, w których żyje się najzdrowiej i najdłużej (1. małopolskie — 70,6 lat, 2. podkarpackie — 70,5 lat, 16. łódzkie — 67,2 lata).
Polska jest dziś podzielona nie tylko cywilizacyjnie czy politycznie, także kulturowo i demograficznie. To ostatnie zróżnicowanie nie nakłada się nie tylko na szablon ekonomiczny. Nie pasuje także do tradycyjnego rozróżnienia: płodna wieś, bezdzietne miasto. Dzieci wcale nie rodzą się najczęściej na wsi mazowieckiej, opolskiej czy podlaskiej. Obraz zaciemnia dodatkowo fakt, że w Polsce nie wyznacza się tzw. obszarów metropolitalnych, czyli terenów wokół dużych ośrodków już do nich należących. I tak miasto demograficznie się rozwija, a GUS tego nie wykazuje, bo rozwija się na przedmieściach (gdzie ludzie coraz chętniej chcą mieszkać), administracyjnie traktowanych jako wsie. Co do jednego demografowie są dziś zgodni: prawdziwy renesans przeżywają małe miasta ulokowane w bliskiej odległości od metropolii. I w ich kierunku należy spodziewać się niewielkiej fali migracji, zarówno z dużych miast, jak i z małych wiosek.
Nie wiadomo, czy propagowaniem wzorców kulturowych, w których dziecko traktuje się przedmiotowo, a tradycyjną rodzinę jako przeżytek, nie należy się bardziej przejmować niż demograficznymi wskaźnikami. Zwłaszcza że prognozy GUS korygowane są dość regularnie, co kilka lat. I nikt tak do końca nie wie, co tak naprawdę może mieć decydujący wpływ na fale wyżów i niżów urodzeń.
Demograficzna mapa polskich roczników przypomina choinkę: wojenna zapaść, skok początku lat 50. i niż drugiej połowy. Potem siedem „tłustych” lat 60. i siedem „chudych” 70., wreszcie ostatni wyż stanu wojennego. Można z tych danych odczytać najnowszą historię Polski. Ten sam wykres dla narodów, którym w XX wieku nie dane było przeżywać tylu wstrząsów, ma łagodniejsze brzegi. Ale dwóch takich samych wykresów po prostu nie ma, tak różne są demograficzne zachowania współczesnej Europy. Fałszywa jest w polskich warunkach alternatywa: świadome rodzicielstwo (czyli model 2+1) albo patologiczne rodziny wielodzietne. Na dzisiejsze decyzje Polaków (a zwłaszcza Polek) niewątpliwie największy wpływ mają przemiany obyczajowe związane z globalizacją i upowszechnianiem konsumpcyjnego stylu życia. Na razie polska kobieta robi karierę, czyta „Votre Beaute” i nie ma czasu rodzić dzieci. Na razie... Mieszkańcy Słopnic, pytani o tajemnicę wysokiego przyrostu naturalnego, odpowiadają krótko: bo dzieci to trzeba kochać!
opr. mg/mg