Skąd się biorą dzieci?

O mieszkaniowych problemach polskich rodzin - i skutkach demograficznych tych problemów

Skąd się biorą dzieci?

Pod względem liczby budowanych mieszkań cofnęliśmy się do poziomu lat 50. Nie wróży to niczego dobrego, również dla demografii. Foto: Józef Wolny

Liczbę dzieci urodzonych w Polsce w ciągu ostatnich 40 lat można wyliczyć na podstawie liczby wybudowanych mieszkań.

Dzieci biorą się z mieszkań. Tak przynajmniej twierdzi deweloper i architekt Jacek Koziński, który poprosił znajomych matematyków o przeanalizowanie danych Głównego Urzędu Statystycznego. Wykresy opracowane przez matematyka Szczepana Hummela wykazują bardzo silną zależność między liczba wybudowanych mieszkań i dzieci urodzonych w ostatnich 40 latach. Oczywiście istnienie związku między tymi zjawiskami nie jest żadnym odkryciem — w końcu ten, kto ma mieszkanie, łatwiej decyduje się na dziecko — zaskoczenie jednak stanowi fakt, że te dwie krzywe wyglądają niemal identycznie!

Pozorna zależność?

Okazuje się, że liczbę dzieci urodzonych w Polsce w ciągu ostatnich 40 lat można wyliczyć na podstawie liczby wybudowanych mieszkań ze średnim błędem 4,36 proc. Z obliczeń wynika ponadto, że jedno wybudowane mieszkanie owocuje urodzeniem średnio ponad 1,5 dziecka. To dane szokujące, bo pokazują, że przemiany kulturowe mogą mieć mniejszy wpływ na liczbę urodzeń, niż zwykło się przypuszczać. Ważniejsze za to wydają się czynniki ekonomiczne.

Czy tak jest w istocie? Demografowie z GUS ze sceptycyzmem odnieśli się do przedstawianej analizy. — Fachowcy są tak zaskoczeni, że nie wiedzą, co z tym zrobić — uśmiecha się Jacek Koziński. — Mówią, że to pozorna zależność, przypadkowa korelacja. Ja jednak uważam, że coś w tym musi być. Na pewno nie jest tak, że została tu pomylona przyczyna ze skutkiem, to znaczy, że to urodzone dzieci napędzają budowę mieszkań. Przeczy temu kolejność zjawisk w czasie — 5-letni okres oczekiwania na demograficzny efekt wybudowanych mieszkań.

Widać to na wykresie: linia górna jest przesunięta w prawo względem dolnej.

Koziński zastrzega, że on i jego znajomi matematycy nie są znawcami spraw demograficznych. — Wnioski są jedynie skutkiem formalnych operacji matematycznych i bezstronną próbą szukania ich logicznych konsekwencji — dodaje.

Sprawa wydaje się jednak bardziej złożona: — Gdyby pożądane warunki mieszkaniowe były istotnym czynnikiem decydującym o liczbie dzieci, potencjalni rodzice długo zwlekaliby z podjęciem decyzji o rodzicielstwie — twierdzi dr Irena Kowalska z Instytutu Statystyki i Demografii SGH, specjalista w Biurze Rzecznika Praw Dziecka. — Ci, którzy chcą mieć dzieci, decydują się na nie, nie bacząc na to, ile izb jest w ich mieszkaniu i ile chcieliby mieć. A osoby uznające za priorytet osiągnięcie pożądanego statusu materialnego i warunków mieszkaniowych kalkulują, kiedy stać ich będzie na dziecko: czy po wybudowaniu domu, czy też dopiero po jego wyposażeniu według najnowszych wzorców. W krajach zachodnich nie było większego problemu z mieszkaniami, a jeszcze do niedawna dzietność była tam niska. Dzisiaj wzrasta m.in. dlatego, że ludzie nasyceni dobrami przemijającymi zauważają, że dzieci powiększają zasoby wartości nieprzemijających.

Za dużo przepisów

Jak w takim razie wytłumaczyć tak silną zależność między liczbami wybudowanych mieszkań i urodzonych dzieci? — Działa tu szereg czynników, które mogą oddziaływać zarówno na jedną, jak i na drugą liczbę — wyjaśnia dr Irena Kowalska. — Wśród tych czynników można wspomnieć np. stopień wykształcenia czy związany z nim poziom życia. Oczywiście związek między wielkościami przedstawionymi na wykresie istnieje. Z pewnością nie jest to jednak prosta zależność.

Takich wątpliwości nie budzi druga analiza, przeprowadzona przez ten sam zespół. Dotyczy ona stanu polskiego budownictwa mieszkaniowego. Warto zauważyć, że w zeszłym roku oddano w Polsce do użytku 134 tysiące mieszkań. W Irlandii — 85 tysięcy. Tyle że Irlandczyków jest prawie dziesięciokrotnie mniej! — Ilość obecnie budowanych mieszkań w Polsce jest tak mała, że wzrost o kilkanaście czy kilkadziesiąt procent nie jest istotny, tu chodzi o kilkaset procent — podkreśla Jacek Koziński.

Jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy? Koziński wskazuje przede wszystkim na ograniczenia administracyjno-prawne. Ilość stron ustaw i rozporządzeń ministrów, których znajomość jest wymagana na egzaminie na uprawnienia budowlane, wzrosła od roku 1992 aż jedenastokrotnie, a w odniesieniu do stanu przedwojennego — aż 25-krotnie. — Wystarczy porównać język, jakim pisane są ustawy przedwojenne i dzisiejsze. Dawni urzędnicy wydawali jak najmniej przepisów, tak by konkretne decyzje zostawić fachowcom pracującym w terenie. Dzisiejszych przepisów zwykły człowiek po prostu nie rozumie, bo to absurd jeden na drugim. To efekt socjalistycznego sposobu myślenia. Poprzedni ustrój upadł, ale mamy do czynienia z nową dyktaturą — dyktaturą przepisów — ubolewa Koziński.

Nic więc dziwnego, że pod względem liczby budowanych mieszkań cofnęliśmy się do poziomu lat 50. Osobnym problemem pozostaje wysoka cena tych mieszkań. Nie wróży to niczego dobrego, również dla demografii. W Polsce współczynnik dzietności (czyli liczba dzieci przypadająca na kobietę w wieku rozrodczym) kształtuje się w tej chwili na poziomie 1,27 i jest najniższy w całej Unii Europejskiej. Aby zapewnić naturalną wymianę pokoleń, powinien on wynosić co najmniej 2,11. Taki wynik pozwoliłby uniknąć w przyszłości kryzysu systemu emerytalnego i związanych z tym napięć społecznych. I nawet jeśli liczba wybudowanych mieszkań jest tylko jednym z czynników mających wpływ na ten wskaźnik, warto uczynić wszystko, by spowolnić proces starzenia się społeczeństwa.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama