Nagle dociera do nas, że osiem naszych embrionów zostało w lodówkach. Co z nimi będzie?
"Idziemy" nr 8/2011
Ta historia zabrała osiem lat naszego życia, zdrowie, nadzieję i wszystkie oszczędności. Oduczyła nas także zabawy w stwarzanie.
Zawsze chcieliśmy, aby nasz dom był pełen dzieci. Pierwsze dwa lata i pierwsze wątpliwości: coś jest nie tak. Zaczynamy badania. Testy, kliniki, lekarze, jeżdżenie od miasta do miasta. W końcu diagnoza: „nigdy w sposób naturalny nie będziecie mogli mieć dzieci. Zostaje wam tylko in vitro”.
Wtedy zetknęliśmy się z tą wielką machiną, jaką jest in vitro. Z przedmiotowym traktowaniem człowieka i naszego małżeństwa. Słyszeliśmy tylko: transfer, komórka, procedura, stymulacja. Wszystko pod płaszczykiem empatii: nie tylko wam się to zdarza, wszystko będzie dobrze.
W przekonaniu, że potrwa to tylko chwilę, zgadzaliśmy się na powolną utratę godności. „Musicie przyjechać w Wigilię o siódmej rano” – i byliśmy. Zawaliliśmy święta tylko dlatego, że akurat trzeba było zrobić kolejne badanie.
Manipulacja zaczyna się od samego początku: plakaty, setki zdjęć dzieci na ścianach, broszury informacyjne, fora internetowe, których autorami są moim zdaniem sami pracownicy klinik. Pojawia się więc myśl: tym wszystkim się udało, dlaczego nam ma się nie udać?
Kiedy człowiek przychodzi głodny do supermarketu, od razu czuje zapach świeżych bułek. My szukaliśmy zapachu nadziei.
Dużo na ten temat czytaliśmy, byliśmy we wspólnocie. Teoretycznie powinniśmy mieć większą świadomość, czym jest in vitro. Nadeszły pierwsze próby, badania, starania i pierwsze kryzysy wynikające z wielomiesięcznych upokarzających procedur. I pierwsza sprawa rozwodowa. Zaczęliśmy się nawzajem obwiniać, myśleć, że może to jest jakaś kara i może nie powinniśmy być razem. Odcięliśmy się od wspólnoty i przyjaciół. Zerwaliśmy więzi z Bogiem, a niemożliwość pełnego uczestniczenia we Mszy Świętej pogłębiała w nas uczucie osamotnienia.
Wielotygodniowe przygotowania do zabiegów kończą się zwykle transferem zarodków. Wymaga to wcześniejszego pobrania komórek jajowych, które przez ten czas były poddawane bardzo silnej stymulacji hormonalnej. Kobieta przygotowująca się do zabiegu przyjmuje dziennie około sześciu zastrzyków, z których każdy jest pięciokrotną dawką naturalnych hormonów, jakie organizm produkuje na miesiąc. Wtedy nie myśli się racjonalnie.
Z jeden strony rozpadało nam się małżeństwo, z drugiej koniecznie chcieliśmy mieć dziecko. Stajemy się rodzicami – „nasze dzieci są już na szkle” – ale nie było aktu małżeńskiego! Czyli wszystko, co jest naturalne, zostało przerwane. Dziecko, które powinno być poczęte w atmosferze miłości, jest w lodówce.
Wielki sukces. Jestem w ciąży. Nagle dociera do nas, że osiem naszych embrionów zostało w lodówkach. Co z nimi będzie? Na odpowiedź nie czekaliśmy długo. Wkrótce poroniłam. Błędne koło kolejnych prób: podejście – stymulacja – oczekiwanie – rozczarowanie – podejście... Ale statystyki mówią o 30-procentowej skuteczności! Skoro podeszliśmy dwa razy, teraz musi się udać. Nie udało się. Nie mieliśmy czasu na przeżywanie żałoby, czekała już kolejna procedura…
W klinikach in vitro są osoby odpowiedzialne tylko za to, aby powiedzieć: „następnym razem się uda”. Spotkałam małżeństwo, które podchodziło do kilkunastej próby. Sprzedali mieszkanie w Warszawie, bo jedna procedura to około 15 tys. zł. A to jest jak narkotyk.
Na trzy próby mieliśmy dwa poronienia. Przeżyłam leczoną lekami depresję, rozpadające się małżeństwo, kłopoty finansowe, brak przyjaciół. Dwukrotnie byłam na skraju życia i śmierci podczas narkozy.
Nadszedł czas na decyzję: zmieniamy nasze życie. Pomoc niezależnych psychologów i lekarzy, księdza – naszego kierownika duchowego, zamknięcie forów internetowych uratowało nas i nasze małżeństwo.
Dziś wiem, że nie będę mogła urodzić dziecka. Zabiegi, jakie były na mnie prowadzone, doprowadziły do endometriozy i niedrożności jajowodów. Najtrudniejsze jest jednak wybaczenie sobie.
Ale nasze marzenia się nie skończyły. Jesteśmy rodzicami adopcyjnymi. Chcę obalić wszystkie mity: to jest takie samo rodzicielstwo jak każde inne! Tak samo przeżywamy choroby i radości, pierwsze uśmiechy i pierwsze zęby, występy w żłobku. Jak to w rodzinie. Wszystko jest już na swoim miejscu.
Wysłuchała:
Marta Troszczyńska
opr. aś/aś