Zakochanie, ekscytujące zaręczyny, ślub dopięty na ostatni guzik. A co, jeśli potem zabraknie happy endu?
Zakochanie, ekscytujące zaręczyny, ślub dopięty na ostatni guzik. A co, jeśli potem zabraknie happy endu? Co, jeśli kryzys dotyka również wasze małżeństwo, liczące zaledwie 5 czy więcej lat? Polecamy zaprzyjaźnienie się z... młodymi z Kany Galilejskiej. Oni mają wasze imiona
Pewnego dnia lub nocy, w uroczej leśnej scenerii, na szczycie góry lub po prostu w restauracji poprosiłeś ją o rękę. Była wzruszona, zakłopotana, szczęśliwa, z rumieńcami na policzkach lub bez. Usłyszałeś: tak, zgadzam się, chcę być twoją żoną, czekałam na tę chwilę. Byłeś szczęśliwy, a ona prawie „wniebowzięta”. Nawet przez chwilę nie pomyślałeś o tym, że pierścionek kosztował pół twojej pensji, a w restauracji trzeba zapłacić wysoki rachunek. Kto by się tym przejmował, przecież ukochana jest warta każdego poświęcenia i wszystkich pieniędzy. Ty rozpromieniona nie szczędziłaś słów radości i szczęścia.
Rozpoczęliście intensywny czas przygotowań do dnia zaślubin. Wybraliście datę, salę, zespół, operatora kamery, fotografa, oczywiście wszystko naj. Nie zapominajmy o sukience i garniturze. Musiałeś być najprzystojniejszy, a ona najpiękniejsza. Lista gości przygotowana, zaproszenia na najlepszym papierze z najmodniejszymi zdobieniami. Żadna odległość nie była przeszkodą do wspólnego wyjazdu, by zaprosić rodzinę, przyjaciół czy znajomych z piaskownicy. Rozpoczęliście mozolną naukę pierwszego tańca i nie przeszkadzało ci jego deptanie po palcach. A nawet kiedy zwracałaś mu uwagę, on z uśmiechem przyjmował twoje narzekania. Wcześniej lub później odwiedziliście również księdza w parafii. Na pytanie, dlaczego zdecydowaliście się zawrzeć sakramentalny związek małżeński, było słychać: bo jesteśmy wierzący, taka tradycja, w takich rodzinach się wychowaliśmy, bo tak trzeba, inaczej sobie tego nie wyobrażamy, z Bogiem chcemy budować naszą przyszłość. Prawie wszystko malowało się w najpiękniejszych barwach.
I przyszedł ten dzień, wyczekany, upragniony, wyśniony. Radości nie zburzyła nawet odbyta dzień wcześniej spowiedź, chociaż czasem wcześniej było ci ciężko przyznać się do winy. Ale czego się nie robi, by ten dzień był wyjątkowy i niezapomniany? Intensywny poranek był wstępem do najważniejszego dla ciebie dnia. Kilka godzin u fryzjera i kosmetyczki miały rozpromienić twoją twarz, olśnić pana młodego i przyćmić każdą inną niewiastę. Twoje buty w najnowszym fasonie, z najmodniejszą podeszwą stały obok wiszącego garnituru, gdy doglądałeś samochodu, którym miałeś przyjechać po swoją wybrankę, po prostu księżniczkę. W prognozie pogody zapowiadano przelotne opady deszczu lub śniegu, suszę lub burzę z piorunami, ale co tam anomalie pogodowe, byliście pewni, że razem pokonacie każdą nawałnicę, tornado, trzęsienie ziemi lub wybuch wulkanu.
Gdy stanęliście w progach kościoła, mogłoby się wydawać, że świat zawirował, nogi ugięły się lekko, serce zaczęło bić szybciej. Z przejęciem, na bezdechu, z zaschniętym gardłem, wpatrzonymi oczami, w atmosferze chlipiących ze wzruszenia rodziców powtórzyliście słowa przysięgi małżeńskiej: „Ja ... biorę Ciebie ... za żonę i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci”. Kapłan ogłosił: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. Małżeństwo przez was zawarte ja powagą Kościoła katolickiego potwierdzam i błogosławię w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego”. Wszystko dopełniliście gestem ofiarowania obrączek i słowami: „... przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”. Już nie dwoje, ale jedno wspólnie przyjęliście Komunię św., pomodliliście się w kaplicy Matki Bożej, by za chwilę w takt marszu Mendelssohna wyjść na spotkanie życzących najlepiej wam gości z grubymi lub mniej kopertami, bombonierkami czy malakserami w ręku. Przyjęcie w większym lub mniejszym gronie trwało do północy, rana lub nawet dwa dni. I można by teraz dodać najbardziej popularne zakończenie bajki: „I żyli długo i szczęśliwie”.
Coraz częściej jednak spotykamy inne zakończenie. Po fali radosnego uniesienia w różowych okularach, ekscytacji niesionej przez pożycie seksualne często wyprzedzającej lub eliminującej intelektualne poznanie współmałżonka przyszła szarzyzna i rutyna, zniechęcenie i złość, zniecierpliwienie i rozczarowanie, zdrada i nałóg lub wszystko naraz i jeszcze więcej. Pojawiające się trudności wywołały strach lub wstyd, dezercję lub samoobronę, poddanie się lub pragnienie rozwiązania trudności, kryzysu, który wpisany jest w ludzie życie. Nic innego nie przytrafiło się młodym podczas uroczystości weselnych w Kanie Galilejskiej. Już na początku brakło im wina, które symbolizuje miłość cechującą się cierpliwością, wyrozumiałością, ufnością, wiernością, łagodnością...
Nieznani z imion młodzi z Kany Galilejskiej otrzymują imiona każdego małżeństwa w kryzysie, niezależnie od stażu małżeńskiego, jednego miesiąca czy 30 lat razem. I jeśli tylko i aż małżonkowie przypomną sobie, że data ich ślubu, konkretne miejsce i godzina to Kana Galilejska, na którą również zaprosili Boga w Trójcy Jedynego i Wszystkich Świętych z Matką Bożą na czele, to ich puste stągwie mogą na nowo wypełnić się najlepszym winem o nazwie „Małżeńska Miłość”. Bóg Ojciec jest Miłością, której udziela wszystkim spragnionym i utrudzonym. Jest Ożywicielem, który daje życie martwym miejscom, szepcząc: Wróć do Ojca.
opr. mg/mg