Ocalić życie i rodzinę

50 lat po encyklice Humanae Vitae widać, jak istotne były zawarte w niej ostrzeżenia przed kulturą przeciwną życiu - rozmowa z abp. Henrykiem Hoserem

Rok 100-lecia niepodległości Polski to zarazem rok 40. rocznicy wyboru Karola Wojtyły na papieża i 50-lecia encykliki „Humanae vitae” — o zasadach przekazywania życia ludzkiego. O tej historycznej triadzie z abp. Henrykiem Hoserem SAC rozmawia Paweł Zuchniewicz

PAWEŁ ZUCHNIEWICZ: — W czasie kanonizacji Jana Pawła II Ojciec Święty Franciszek nazwał go papieżem rodzin. Dlaczego?

ABP HENRYK HOSER SAC: — Ponieważ przez całe swoje kapłaństwo on żył rodziną. W czasie Soboru Watykańskiego II czynnie współredagował konstytucję „Gaudium et spes”, zwłaszcza paragrafy dotyczące rodziny. Później brał udział w wypracowywaniu, bardzo trudnym zresztą, encykliki „Humanae vitae”. Jako arcybiskup Krakowa dbał o stworzenie struktur duszpasterstwa rodzin w parafiach, angażował się w ewangelizację służby zdrowia, rozpowszechnienie etyki lekarskiej, której zadaniem jest również ochrona rodziny. Jego ogromne doświadczenie w tym zakresie jest zawarte m.in. w słynnej książce „Miłość i odpowiedzialność”. Gdy rozpoczął pontyfikat, prowadził długie, czteroletnie katechezy o rodzinie, pierwszy zwołany przez niego synod dotyczył rodziny, a opublikowana po nim adhortacja apostolska „Familiaris consortio” jest do dziś bardzo ważnym i ciągle aktualnym dokumentem.

— Katechezy środowe o rodzinie zwane są teologią ciała. Jak pogodzić to, co duchowe, z tym, co cielesne?

— Jan Paweł II przekonywał nas z bardzo dobrym skutkiem, że ciało ludzkie różni się od ciała zwierzęcego. U człowieka jest to ciało uduchowione. On walczył o antropologię integralną, która jest bliska antropologii biblijnej. Różni się ona od antropologii platońskiej, która ma charakter dualistyczny i dzieli człowieka na dwie niejako sprzeczne ze sobą części: duszę i ciało. Człowiek nie jest zbudowany jak tort z poszczególnych warstw, tylko te wszystkie elementy się przenikają i tworzą jedność osobową. Teologia ciała pokazuje ducha w ciele i ciało w duchu. Człowiek jest jedyną osobą wcieloną — jedyną, ponieważ aniołowie też są osobami, ale nie są wcieleni. Tę kondycję istnienia — wcielonej osoby — przyjął Chrystus jako Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej. Oznacza to ogromne wyniesienie wartości całego człowieka, również w aspekcie cielesnym. Pamiętajmy, że dzisiaj w niebie przebywają z własnym ciałem Jezus Chrystus i Najświętsza Maryja Panna. Ciało jest już elementem życia wiecznego.

— Co to znaczy, że „dusza przemawia przez ciało i ciało pokazuje duszę”?

— Ciało jest ekranizacją duszy. Musi ona się w jakiś sposób wyrazić i czyni to przez ciało. Nawet najwięksi twórcy posługują się głosem i ręką piszącą, i różnymi innymi wyrazami ekspresji artystycznej — to wszystko się dzieje przez ciało. Z kolei dzięki ciału mamy życie uczuciowe, a uczucie u człowieka jest przecież reakcją na przeżycie wartości: prawdy, dobra, piękna. Przeżywamy te wartości na poziomie wyższym — duchowym, natomiast reagujemy afektywnie, w sposób negatywny albo pozytywny na poziomie cielesnym. A zatem świadomość człowieka, która należy do sfery duchowej, kształtuje się także przez ciało, przez poznanie zmysłowe. Właśnie o tym mówi nam nabożeństwo do Serca Jezusowego — Bóg wcielony ma życie afektywne i reaguje afektywnie: czuje, współczuje, raduje się albo się smuci. Wiemy, że Jezus dwa razy zapłakał, i kilkakrotnie czytamy, że rozradował się w swoim sercu.

— Teologia ciała Jana Pawła II to 400 stron dużego formatu, efekt 4 lat katechez, wielkie bogactwo treści. Na co Ksiądz Arcybiskup zwróciłby uwagę, gdyby z tego wszystkiego miał wybrać jedną myśl?

— Na początku swoich rozważań Papież mówi o pierwotnej samotności. Rekonstruuje istotę człowieka przed grzechem pierworodnym. Czytamy w Księdze Rodzaju, że człowiek odczuł samotność. To było jego pierwsze doświadczenie życiowe. Skończyło się ono, gdy pojawiła się kobieta. Mężczyzna i kobieta mają tę samą tożsamość i godność (wyraża się to obrazem stworzenia kobiety z żebra Adama) i jednocześnie są tak różni. Pierwotna samotność człowieka jest przełamywana najpierw przez obecność drugiego człowieka — kobiety dla mężczyzny, a mężczyzny dla kobiety. Ale przełamuje się ona również wówczas, kiedy mężczyzna staje się ojcem, a kobieta matką. Jest to droga wychodzenia z samotności i dojrzewania człowieka do pełni.

— Ksiądz Arcybiskup wspomniał o wkładzie Karola Wojtyły w powstanie encykliki „Humanae vitae”. Opublikował ją w 1968 r. bł. Paweł VI. Czy ta encyklika jest jeszcze aktualna?

— Jej aktualność jest ponadczasowa, ponieważ Ojciec Święty przedstawia w niej określoną antropologię — wizję człowieka. Proste czy prostackie wręcz odczytanie „Humanae vitae” ogranicza się do stwierdzenia, że Paweł VI zabronił używania antykoncepcji. Tymczasem jest to wspaniały dokument, który ukazuje ludzką cielesność w jej integralnym złączeniu z duszą i z duchem ludzkim. „Humanae vitae” wyjaśnia, czym jest miłość małżeńska. Jest ona wierna, nierozerwalna, ludzka, to znaczy ma charakter duchowy i cielesny. Miłość ta ma zarazem przekształcać się w przyjaźń, która świadczy o jej dojrzałości i obejmuje całe życie małżonków. Dla współmałżonka nie ma bliższej osoby niż ten drugi czy ta druga. Ta bliskość jest większa niż bliskość z rodzicami, a nawet z dziećmi, które z tego małżeństwa się rodzą. „Humanae vitae” podnosi także na wyższy poziom wartość ludzkiego ciała. Paweł VI wyraźnie stwierdza, że procesy biologiczne i cała rzeczywistość biologiczna człowieka stanowią część osoby ludzkiej. Ciała nie można traktować tylko przedmiotowo, co wyraża się w określeniu: „mam ciało”. Nie, ja nie „mam ciała”, ale „jestem ciałem”. To jest zasadnicza różnica. Oczywiście, w encyklice zawarty jest też nurt teologii moralnej — czyli określenie, co człowiekowi wolno i czego nie wolno — z uzasadnieniem.

— Jaki charakter ma to uzasadnienie?

— Dokument napisany jest w stylu typowym dla tego papieża. W syntetyczny i zwarty sposób przedstawia on zależność między akceptacją prawdy o człowieku a przyjęciem postawy wobec ludzkiej płodności. W świetle tej prawdy widać, czy płodnością manipulujemy, czy też ją szanujemy i zachowujemy, ponieważ należy ona do istoty człowieka. Do płodności trzeba podchodzić z ogromnym szacunkiem. Wyraża się on przede wszystkim przez to, że dobrze ją poznamy. Odpowiedzialne traktowanie płodności możliwe jest dopiero po poznaniu jej cyklicznego charakteru. W „Humanae vitae” jest jeszcze coś: encyklika wskazuje na harmonijne i szczęściodajne zespolenie płciowości i płodności, seksualności człowieka i jego zdolności przekazywania życia.

— Czy ta wizja sprawdza się w praktyce?

— Uformowaliśmy tysiące małżeństw (mówię jeszcze o okresie mojej pracy w Afryce). Z tego doświadczenia wynika, że świadome przeżywanie płodności mocno scala małżeństwa i jest bardzo wyzwalające dla psychiki. Przede wszystkim rozwija wielki szacunek do kobiety. Świadome przeżywanie zjednoczenia małżeńskiego zakłada znajomość rytmu jej płodności i liczenie się z nim. To od niej zależy, czy dany akt małżeński zaowocuje dzieckiem czy też nie. Ona poznaje siebie i przez to jest bardziej świadoma siebie, a i mężczyzna bardziej ją wtedy docenia. On jest płodny zawsze, ona ma płodność cykliczną (zresztą bardzo słabą, zaledwie kilka dni w miesiącu) i trzeba tylko umieć ją rozpoznać.

— Ksiądz Arcybiskup jest nie tylko pasterzem Kościoła, lecz także lekarzem. Jak ta sprawa wygląda z medycznego punktu widzenia?

— Dzisiaj dramat polega na tym, że nawet ginekolodzy położnicy posługują się kalendarzykiem, który jest rzeczą zupełnie historyczną, wręcz muzealną. Istnieją bardzo precyzyjne metody objawowe, dzięki którym kobieta nie tylko wie, ale wręcz czuje, czy jest płodna, czy też nie. Niestety, duże zaniedbania są również wśród tych, którzy propagują tzw. metody naturalne. Niektórzy doradcy strasznie je komplikują. Proponują oni tzw. metody wielowskaźnikowe, które są tak złożone, że bardzo mało ludzi jest w stanie je praktykować. Natomiast obecnie dostępne są metody rozpoznawania płodności, które są podstawą naprotechnologii. Są one bajecznie proste i mogą dawać kobiecie pełną świadomość, że w danym dniu jest lub nie jest płodna.

— Paweł VI pisze o tym, że zjednoczenie małżeńskie zawiera w sobie jednocześnie dwa znaczenia: wyrażenia wzajemnej miłości małżonków i ich płodności. Jak na tym tle ocenia antykoncepcję?

— Między tymi dwoma wymiarami istnienia człowieka nie ma antagonizmu. Natomiast stosowanie antykoncepcji zakłada, że taki antagonizm istnieje, to znaczy, że musimy pozbyć się płodności, aby przeżywać miłość w wymiarze płciowym. Stąd wniosek, że warunkiem zbliżenia małżeńskiego jest swego rodzaju amputacja płodności. Mentalność antykoncepcyjna wprowadza więc w samą istotę aktu małżeńskiego konflikt i element agresji, ponieważ antykoncepcja jest postawą agresywną wobec ludzkiej biologii. Pod zjednoczenie małżeńskie zostaje „podłożona mina”. Miłość małżeńska ma być całkowita, integralna i bezwarunkowa, tymczasem tutaj pojawia się warunek: jedność może być wyrażona dopiero wtedy, gdy ubezpłodnimy organizm mężczyzny albo kobiety.

— Niedawno rozmawiałem z małżonkami, którzy prowadzą kursy dla narzeczonych. Mówili, że czasem mają bardzo trudne rozmowy z narzeczonymi, którzy np. są lekarzami i twierdzą, że antykoncepcja jest wielkim podarunkiem rozumu ludzkiego dla człowieka.

— Można, oczywiście, tak mówić o różnych zabiegach biologicznych wobec człowieka. Jednak te manipulacje coraz bardziej mu zagrażają. Ostatnio wydaliśmy książkę na temat zapłodnienia pozaustrojowego. Też można powiedzieć, że to jest wielkie osiągnięcie ludzkości. Rzeczywiście jest to bardzo skomplikowana technologia, wymagająca zaawansowanej wiedzy naukowej. Jednocześnie jest to jednak bomba z opóźnionym zapłonem. Nie wiemy, jak tego typu technologia przełoży się na całość egzystencji człowieka. Ujawnianie się genów, ich ekspresja trwa do końca życia człowieka, a później przenosi się na następne pokolenie. Podobnie jest z antykoncepcją. Ona jest dla ludzi bezradnych wobec swojej płodności — bezradnych, ponieważ jej nie znają. Przynosi tylko pozorne wyzwolenie, a skutki są opłakane. Wiemy, jakie są skutki najczęściej używanej antykoncepcji hormonalnej. Nasycanie się hormonami jest bardzo dużą ingerencją w środowisko wewnętrzne człowieka i zwiększa m.in. ryzyko chorób nowotworowych, a także trwałej niepłodności.

— „Chciałbym tu zapytać tych wszystkich, którzy za tę moralność małżeńską, rodzinną mają odpowiedzialność, tych wszystkich: czy wolno lekkomyślnie narażać polskie rodziny na dalsze zniszczenie?” — zapytał Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Polski w 1991 r. W czasie homilii w Kielcach poruszył temat czwartego przykazania (Czcij ojca swego i matkę swoją), mówił też o ojczyźnie: „To jest moja matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Was też powinny boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono! Trzeba intensywnie odbudowywać! Nie można dalej lekkomyślnie niszczyć!”. Jak Ksiądz Arcybiskup wtedy to przyjął?

— Widziałem, jak bardzo dotknęło Papieża traktowanie ojczyzny po macoszemu. W związku z tym wręcz się oburzył...

— ...to znaczy, że czasem wolno się gniewać.

— Oczywiście. Pan Jezus „manu militari” wyganiał kupców ze świątyni i to było coś w tym rodzaju. Dla Papieża Polska była świętością. Chętnie wskazywał, że ojczyzna pochodzi od słowa ojciec, ojcowizna. Mówił o niej: „to jest moja matka”, „moja miłość”. Również patriotyzm pochodzi od słowa „pater” — ojciec. Jan Paweł II stosuje zatem metodologię rodziny i rodzicielstwa. Po odzyskaniu wolności na przełomie lat 80. i 90. XX wieku popełnialiśmy karygodne błędy. Musieliśmy, i do dzisiaj musimy, uczyć się szacunku dla państwa polskiego, ponieważ PRL nas od tego odzwyczaił. Państwo było narzucone, aparat państwowy był wasalski w stosunku do Związku Sowieckiego. Wrażliwość Papieża pod tym względem była ogromna. Nie dziwię się, że tak zareagował w Kielcach.

— Mówił, że w sposób nieodpowiedzialny podchodzi się do sprawy małżeństwa i rodziny. O co mu chodziło?

— Największym dramatem PRL-u była aborcja na życzenie. Dochodziło do 800 tys. zabójstw nienarodzonych dzieci w ciągu roku. Dziś jesteśmy społeczeństwem postaborcyjnym. Pamięć cielesna tych aktów przenosi się również na następne pokolenie w postaci braku zaufania do drugiego człowieka, tej strasznej kłótliwości, która dzisiaj nas pożera — to są objawy społecznego syndromu postaborcyjnego. O tym za mało się mówi. Bogu dzięki, walczymy, żeby tę aborcję zlikwidować, żeby szacunek dla życia człowieka był bezwarunkowy, a nie zależał od arbitralnego uznania. Bo jak się tego życia nie chce, to mówi się, że to nie człowiek, lecz zarodek albo płód. To jest zupełnie błędna opinia. Człowiek staje się w momencie utworzenia nowego genomu.

— Czy, zdaniem Księdza Arcybiskupa, syndrom postaborcyjny nadal ma wpływ na społeczeństwo?

— Oczywiście. Groźnymi podpowiadaczami młodych małżeństw są babki i teściowe, które sugerują to, czego same dokonały w swoim życiu. Czynią to, dążąc do samousprawiedliwienia. Chcą wciągnąć innych w tę samą logikę, aby zmniejszyć swoją winę. Stąd biorą się te podpowiedzi, te śmiercionośne podszepty. Na szczęście dzisiejsza młodzież jest dużo bardziej sceptyczna wobec myślenia poprzednich pokoleń. Młodzi kontestują pokolenie swoich rodziców. To trzeba też wykorzystać, żeby ich nauczyć życia mądrego, odpowiedzialnego i w związku z tym trwale szczęśliwego.

— Wolność, którą Polska i Europa uzyskały w 1989 r., była w dużym stopniu wynikiem nie tyle układów politycznych, ile rewolucji moralnej. Czy dzisiaj potrzebna jest podobna rewolucja?

— Niewątpliwie jest potrzebna. Moim zdaniem, nasze społeczeństwo, jak to się mówi potocznie: „zabuksowało się”, czyli grzęźnie w błocie. Widać to choćby po wielkim wzroście zjawiska, które z angielskiego nazywamy hejtem. Jest ono niesłychanie groźne, ponieważ w sposób absolutny stawia się tu na syndrom wroga. Z odrazą słucham określenia „opozycja totalna”. To mi się kojarzy z Goebbelsem, który jest twórcą pojęcia „wojna totalna”. Jak można tego typu określenia proponować dzisiaj, po tych wszystkich okropnościach II wojny światowej? Najgroźniejsze wojny — nawet nie krwawe, ale słowne — to są wojny domowe. One są gorsze niż agresja z zewnątrz. Wobec zewnętrznej agresji ludzie się mobilizują, jednoczą. A wojny domowe powodują rozdarcia, których konsekwencje przenoszą się z pokolenia na pokolenie. To są wojny bratobójcze. Drugim grzechem po grzechu pierworodnym było bratobójstwo — zbrodnia Kainowa. To spolaryzowanie naszego społeczeństwa prowadzi do wojny bratobójczej.

— Kiedy Ksiądz Arcybiskup mówił o wojnie, stanęła mi przed oczami postać św. Maksymiliana, który oddał życie za ojca rodziny, gdy usłyszał z ust Franciszka Gajowniczka: „Jak mi żal mojej żony i moich dzieci”. Może dzisiaj właśnie rodzina ma być pierwszym obszarem odnowy?

— Rodzina jest niewątpliwie naszym zbawieniem doczesnym. Powinniśmy robić wszystko, żeby się rozwijała, żeby była szczęśliwa, zrównoważona i przede wszystkim wierna swoim przyrzeczeniom. Niedawno głosiłem na ten temat kazanie. Przypomniałem w nim, co przyrzekano w czasie zawierania ślubu. Cztery rzeczy przyrzekano i te cztery rzeczy stanowią o szczęściu rodziny: miłość, wierność, uczciwość oraz „że cię nie opuszczę aż do śmierci”.

Wywiad emitowany był w Radiu Warszawa 5 stycznia 2018 r. w ramach audycji „Mistyka ciała”.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama