Mechanizm z eksperymentu Solomona Ascha wykorzystywany jest nieustannie przez lobby homoseksualne
Jeśli aktywiści homoseksualni są w stanie wpływać na głosowania i treść rezolucji podejmowanych na forum największych międzynarodowych organizacji politycznych, to doprawdy trudno uznawać ich za najbardziej prześladowaną grupę osób na świecie.
Jak pokazują przykre doświadczenia z końca ubiegłego roku, szala zwycięstwa w bitwie o system wartości i o obowiązujące normy prawne zaczyna niebezpiecznie przechylać się w stronę koalicji popierającej „tęczową wizję świata”. To już są nie tylko inicjatywy oddolne — marsze, parady, „oswajanie” homoseksualizmu przy pomocy literatury, filmu czy rozmaitych „Róż Gali”, ale też konkretne działania prawne.
W efekcie zaczyna realizować się scenariusz znany z głośnego eksperymentu Solomona Ascha, który wykazał onegdaj, że w określonych warunkach niemal każdego można zmusić do stosownych postaw konformistycznych. Wystarczy jedynie do znudzenia wmawiać, że coś, co już na pierwszy rzut oka wydaje się skończonym idiotyzmem, jest najnormalniejszą rzeczą pod słońcem, by w końcu, dla świętego spokoju, wszyscy przyznali temu rację. Dokładnie taki sam mechanizm jest wykorzystywany przy wymuszonym uznawaniu związków homoseksualnych za równoprawne z normalnymi małżeństwami.
„Państwa Unii powinny wzajemnie uznawać pary homoseksualne niezależnie od tego, czy są one małżeństwem, czy pozostają w zarejestrowanym związku partnerskim” — głosi projekt najnowszej rezolucji Parlamentu Europejskiego. Gdyby ten zapis potraktować poważnie, oznaczałoby to, że pomimo faktu, iż w Polsce nie obowiązuje dziś prawo zezwalające na legalizację związków homoseksualnych, nasze państwo musiałoby honorować takie związki zawarte w innych unijnych państwach, m.in. w sąsiadujących z nami Czechach, Niemczech czy u naszych węgierskich pobratymców.
Autorzy rezolucji powołują się przy tym na unijne prawo do swobodnego przemieszczania się osób i na tej podstawie usiłują przełożyć je również na sferę obyczajowości. To jednak rodzi obawę, że pod pretekstem honorowania przepisów obowiązujących w innych państwach może de facto dojść do wprowadzania nowego prawa kuchennymi drzwiami, bez zmiany prawa krajowego.
Treść projektu rezolucji jest zresztą sformułowana w taki sposób, że nietrudno wyczytać w niej miedzy wierszami, że dzisiejsze regulacje prawne obowiązujące m.in. w Polsce, postrzegane są jedynie jako stan przejściowy. Autorzy dokumentu nie ukrywają nawet specjalnie, że stanowi on pierwszy krok zmierzający w istocie rzeczy do wprowadzenia na terenie całej Unii praw „przyjaznych” homoseksualistom. Zapominają przy tym jednak o najważniejszym: obowiązujące traktaty europejskie dają, w kwestiach dotyczących spraw obyczajowych i moralnych, absolutną swobodę legislacyjną poszczególnym państwom członkowskim. I to one autonomicznie decydują o uznaniu bądź nie legalności związków homoseksualnych.
Rezolucja Parlamentu Europejskiego jest więc jedynie zaleceniem, które nie ma żadnej mocy wiążącej. Ale to wcale nie oznacza, że ów dokument jest zupełnie niegroźny i nie należy się nim przejmować. — Sprawozdanie (...) nie ma na szczęście żadnego znaczenia legislacyjnego i nie może bezpośrednio wpłynąć na zmiany prawodawstwa w Polsce. Ale niestety, jeśli zostanie ono przyjęte, będzie ono służyło jako argument nie tyle w debacie na temat równości, ile w dyskusjach na temat istoty współczesnej rodziny i będzie tym samym wykorzystywane w celu wprowadzenia innej definicji małżeństwa i rodziny — stwierdził niedawno w wywiadzie dla KAI Jan Olbrycht, Platforma Obywatelska, w PE członek Grupy Europejskiej Partii Ludowej i Europejskich Demokratów.
Oto więc kolejna kropla, która drąży skałę naszego polskiego „obskurantyzmu, zacofania i „ksenofobii” — jak to w jednej z najbardziej opiniotwórczych gazet określany jest tradycyjny katolicki światopogląd. I niestety wydaje się, że ta presja z miesiąca na miesiąc robi się coraz silniejsza. Z jednej strony mamy bowiem coraz mocniejsze naciski ze strony Unii Europejskiej, z drugiej zaś działalność swoistej homoseksualnej piątej kolumny w Polsce. Nasi rodzimi aktywiści ruchów homoseksualnych już teraz głośno odgrażają się, że jeżeli nie dojdzie do zmiany prawa w sferze obyczajowej, zaczną skarżyć nasz kraj przed europejskimi trybunałami.
I wreszcie prawdziwa „wisienka na torcie”: w rezolucji znajduje się również wielce kontrowersyjny zapis, zakazujący dyskryminujących uwag pod adresem homoseksualistów. Jak rozumieć ten przepis? Chyba tylko jako próbę wprowadzenia czegoś na kształt nowej, tym razem „różowej” cenzury. Bo kto ma decydować o tym, co jest dyskryminacją, a co nie? I czy w tym świetle niniejszy artykuł już można uznać za przejaw dyskryminacji?
Równie duże kontrowersje wywołuje niewinna z pozoru rezolucja Organizacji Narodów Zjednoczonych, wzywająca do likwidacji kar za homoseksualizm. Projekt ten, zgłoszony przez Francję, adresowany jest do tych krajów, gdzie intymne związki osób tej samej płci traktowane są jako przestępstwo, zagrożone nawet karą śmierci. Takie przepisy obowiązują dziś m.in. w Iranie, Sudanie, Arabii Saudyjskiej i Nigerii.
Szkopuł w tym, że we francuskiej propozycji pojawiły się także inne zapisy, potępiające „uprzedzenia” czy „dyskryminacje” w stosunku do związków homoseksualnych. I z tego właśnie powodu rezolucji nie poparła Stolica Apostolska, podobnie jak nie zrobili tego przedstawiciele ponad stu innych państw (nie było w tym gronie niestety Polski). Watykan wyjaśnił, że choć Kościół z założenia jest przeciwny jakiejkolwiek dyskryminacji osób homoseksualnych — o czym wyraźnie mówi Katechizm Kościoła Katolickiego — to jednak oenzetowska deklaracja wychodzi poza te ramy. „Deklaracja ma charakter polityczny, uczyniłaby z gejów nową kategorię osób chronionych przed dyskryminacją. W przyszłości mogłoby to doprowadzić do nacisków, aby w imię zrównania praw legalizować homoseksualne „małżeństwa” — argumentował abp Celestino Migliore, stały obserwator Stolicy Apostolskiej przy ONZ.
Nietrudno się chyba domyśleć, że odmowa poparcia części rezolucji przez Stolicę Apostolską wywołała prawdziwą burzę w „postępowej” Europie. We włoskich mediach pojawiły się więc oskarżenia o to, że Kościół sprzyja sankcjom karnym za homoseksualizm i że zawarł sojusz z islamskimi satrapami. „Watykan upomina ONZ: homoseksualizm ma pozostać przestępstwem” — pisała „La Reppublica”. Na ulice Rzymu wyszli też komuniści demonstrujący pod hasłem: „Nie dla Watykanu, nie dla Talibanu”. Nigdzie przy tym ani jednym słowem nie wspomniano o właściwych powodach, dla których Stolica Apostolska zajęła takie, a nie inne stanowisko wobec rezolucji.
Tak naprawdę jednak Watykan nie miał żadnego dobrego wyjścia z tej sytuacji - mógł albo wybierać pomiędzy oskarżeniami o „nową katolicką inkwizycję”, bądź też - w przypadku poparcia rezolucji - groźbą pojawienia się niebezpiecznej furtki dla dalszych roszczeń homoseksualnego lobby. Stolica Apostolska, pomna doświadczeń tych wszystkich, którzy choć raz ugięli się pod presją gejowskich aktywistów, wybrała więc mniejsze zło.
O tym zaś, jak krótkowzroczna i nieskuteczna jest taktyka „dawania palca”, pokazuje przykład szwedzkiego protestantyzmu - jednego z najbardziej liberalnych, by nie powiedzieć przyjaznych, wobec czynnego homoseksualizmu odłamów chrześcijaństwa - który zagrożony jest dziś totalną homoseksualną kontrolą prewencyjną. Otóż kiedy szwedzcy luteranie godzili się na udzielanie ślubów kościelnych również parom homoseksualnym, zastrzegli sobie, że każdy duchowny będzie miał prawo do odmowy udzielenia takiego ślubu, o ile jest to niezgodne z jego sumieniem. Teraz jednak tamtejsza lewica chce, by księżą powołujący się na klauzulę sumienia zostali całkowicie pozbawienie prawa do udzielania jakichkolwiek ślubów. I ma wielkie szanse na przeforsowanie w parlamencie swojego pomysłu. Efekt? Szwedzcy luteranie zaczęli od palca, dziś mają rękę zjedzoną po łokieć...
opr. mg/mg