Dziki umiera powoli

Z Wacławem "Dzikim" na temat, życia i muzyki rozmawia jakiś mowicz


z Grzegorzem Wacławem "Dzikim"

rozmawia jakiś mowicz, wywiad pochodzi z książki Dno - Dziennik pisany niemocą.

Dziki umiera powoli

Kiedyś spotkałem na krakowskiej Skałce ojca Darka Cichora. "Był tu wczoraj Dziki, jak on pięknie klął przy klerykach paulińskich" - rozmarzył się paulin.

Joszko puścił jakąś skoczną muzyczkę węgierską. Do studia DR w Wiśle weszła ekipa z Warszawy. Kasia - żona Stopy, Angelika, o. Darek Cichor i jakiś koleś z kolczykami na twarzy. Muzyka była tak żywiołowa, że zaczęliśmy przy niej szaleć. "Dziki jestem - przedstawił się "zakolczykowany", z którym tańczyłem właśnie dookoła stołu. Młody paulin ojciec Darek Cichor uśmiechnął się zza okularów i szepnął mi do ucha: "Proszę cię, zrób z nim wywiad". Niektórzy zareagowali zdziwieniem: Z Dzikim wywiad będziesz robił???

Przed kilku laty, w listopadzie czekałem na pewnego muzyka. Drugi raz przyjechałem do Warszawy, by zrobić z nim wywiad. Drugi raz nie przyszedł na spotkanie. Kiedy za pierwszym razem po godzinnej walce, dałem za wygraną i chciałem wrócić do Katowic ("a może nie mam robić żadnej książki i jest to tylko mój pomysł?"), spotkałem nagle "przypadkowo" Budzego, mieszkającego przecież na stałe w Poznaniu. Rozmawialiśmy w nocy. I kiedy powtórnie czekałem przez godzinę, marzłem i kląłem pod nosem, znów "nagle" i oczywiście "przypadkowo" otworzyły się boczne drzwi kościoła na Długiej, wyjrzała z nich znajoma "zakolczykowana" twarz i usłyszałem głos: "A może ze mną dzisiaj porozmawiasz, he, he?" Zatkało mnie. A jednak Bóg zaplanował tę książkę od A do Z.

Kiedy nagrywałem świadectwo Dzikiego, czasami mnie zatykało. Trząsłem się z emocji lub ze śmiechu. Po ukazaniu się "Radykalnych" Budzy zażartował, że książka powinna się nazywać "Przygody Dzikiego". Rzeczywiście jego mocne świadectwo poruszyło tysiące osób. A było w nim wiele wyrazów, którymi babcie straszyłyby swoich wnuków, gdyby tylko te słowa przeszły przez ich usta. Krótko mówiąc, reżyser Pasikowski mógłby się wiele nauczyć... Baliśmy się, że przez nie książka w Kurii nie przejdzie i nie dostanie wymaganego "imprimatur".

Przeszła.

Co dziś u Dzikiego słychać?

Twoja opowieść w "Radykalnych" wywołała największą burzę. Nie stałeś się idolem nastoletniej młodzieży? Do twojej wspólnoty nie przychodzili ludzie z prośbą o autograf?

Nic nie wiem o tego typu sensacjach. Byłem natomiast świadkiem, jak pewne młode dziewczę, podstępnie zwabione na katechezy wstępne (do neokatechumenatu), nie chciało usiąść z przodu, o co je prosiłem. Dopiero jak powiedziałem, że w pierwszym rzędzie siedzi Stopa, to szybciutko poleciała. A tak w ogóle, to o co Ci chodzi?

Nie przychodzili młodzi ludzie zwabieni możliwością zobaczenia "bohatera"? Nie mówili: ooo, to ten z kolczykami, co podobno wypluwał Komunię do rękawa?

He, he, he, ty to masz pomysły... No, pętali się tacy, dawało się im trochę kasy, żeby nie przychodzili więcej i już nie było z nimi kłopotów. Żartuję. Nie wiem, może i przychodzili, ale ja się takimi pierdołami nie przejmuję, to jest dla mnie nierejestrowalny przejaw rzeczywistości. Widzisz, ja jestem człowiekiem nieśmiałym i rozmowa z kimś takim, by mnie krępowała, dlatego też kreowałem się na nieprzystępnego twardziela, żeby tę swoją wewnętrzną miękkość zamaskować. No i to ja byłem człowiekiem, który grzał się w blasku sławy innych, no wiesz, to było na topie znać Budzego, Maleo, Stopę - wszyscy wiedzą kim oni są - a kto by tam znał jakiegoś Dzikiego...

Poza tym, taka idolomania jest nie dla mnie. Wyniosłem do niej wstręt jeszcze z dawnych czasów. Kiedyś jak się przychodziło do Dezertera po autografy, to Robal mówił: "Dwója z punk rocka!".

Na twoim ślubie kapłan głoszący kazanie wyraźnie zaznaczył, że skoro złamała cię Miłość, nie można już na ciebie mówić "Dziki", ale "ujarzmiony". A jesteś wciąż Dzikim... Nie dałeś się do końca ujarzmić? A może ksywka ci nie pasuje?

Faktycznie coś w tym jest. Ale myślę, że "ujarzmiony" to po pierwsze brzmi głupio, jak na ksywkę i takiej bym nie chciał, po drugie, przestałem po wyż/wym. kazaniu się pseudonimować (nie przedstawiam się nim, bo powróciłem do używania mojego imienia z chrztu). No ale nie przestałem dziczeć tak do końca (co bardzo odpowiada mojej małej, he, he, he), a i ludziom łatwiej posługiwać się tym "Dzikim". Ksywa jak tatuaż - też nienaturalna, ale zostaje do końca życia.

Na wieść o twoim ślubie ojciec Augustyn rzucił: "No, to im się zacznie...", a zapytany o to, czemu tak powiedział dodał, że małżeństwo i rodzina jest najlepszą szkołą "umierania dla siebie". Powiedziałem ci o tym, a ty się zaśmiałeś: "jeszcze ci się odechce tego umierania". Masz powoli dość? Kto cię najbardziej ujarzmia, córeczki?

Po pierwsze: to my się wtedy strasznie kłóciliśmy, a że ja jestem z natury pesymistą i nie mogę patrzeć bez zazdrości na cudze (twoje) szczęście. To ci tak złośliwie powiedziałem... Wiesz, co mnie najbardziej ujarzmia? Wspólnota. Dzieci i żona to ci jeszcze przepuszczą, ale bracia w Chrystusie - nigdy! (he, he, he). Ale faktycznie, to rodzina jest moim "polem śmierci". Zwłaszcza, że przed ślubem, to jest, wiesz, słodycz, picie z dzióbków, przeżywasz każdą chwilę rozstania i tęsknisz. Potem się okazuje, że twoja lepsza połowa ma zupełnie inne zainteresowania niż ty, od preferencji seksualnych począwszy (mężczyźni), na kolorze płytek w łazience skończywszy. Najśmieszniejsze jest to, że ty też się okazujesz kimś innym, niż myślałeś, że jesteś. Przed ślubem, na przykład, nie zamykała mi się buzia, natomiast moja żona milczała jak niedostępna twierdza. Nie muszę ci chyba mówić, że po ślubie jest dokładnie na odwrót... No i bracie, mówisz "żegnaj" swoim przyzwyczajeniom.

Dla dzieci też musisz umierać. Już nie mówię o tak trywialnych rzeczach jak zasrana pielucha o czwartej nad ranem. Marysia od kiedy nauczyła się mówić, jak tylko otwierała oczy, to mówiła "a gu gu" i pokazywała palcem na kompakt, żeby jej puścić Arkę. I nie było zmiłuj się, stary, dzień w dzień i raz za razem. Oszaleć można. Dlatego możesz mieć dość tego umierania, bo po jaką cholerę ci te 400 kompaktów, które gromadziłeś przez całe życie, jak ich nawet nie możesz posłuchać?

No ale Zbychu (kaznodzieja na ślubie Dzikiego - przyp. red.) powiedział też, że małżeństwo jest jedynym przypadkiem "legalnego" trójkąta - ty, ona i On (czyli Jezus) i to właśnie On daje siłę do tego, żeby znosić wszystko - humory żony, ale i moje własne napady wściekłości.

Arka Noego non-stop? Moje dziecko na szczęście jeszcze nie mówi.. Nie miałeś żalu do Litzy, że wykombinował tyle kawałków, które zawładnęły twoją córką? Opowiedz coś o córkach. I żonie! Ludzie znają cię z książki jako jeszcze kawalera.

No i dopiero w kontekście tego pytania mogę ci powiedzieć o umieraniu. Bo to jest tak, że jak się ze sobą chodzi i klamka nie zapadła, to jeszcze możesz planować albo marzyć. Potem już tylko dopasowujesz się do tego, co ci życie zgotowało. Jak powziąłem decyzje o ślubie, to zacząłem szukać pracy, musiałem odejść ze studiów, bo dopiero po pół roku udało się coś znaleźć. Na trzy dni przed ślubem, rozumiesz? Potem trzeba było się tej roboty trzymać, żeby było na czynsz itd. Teraz, jak są dzieci, to już nie ma "przebacz". Czy ci się podoba, czy nie, rano zrywka i "arbeit macht gelde" a za "gelde" już nie płyty, ale papu.

Żarty się kończą, bo możesz trafić na szefa kretyna, który ma kompleksy, bo mu włosy wypadają i wyżywa się na tobie. W innych okolicznościach to byś mu powiedział, żeby się odwalił i poszedł swoja drogą, ale zaczyna ci się świecić przed oczami lampka p.t. odpowiedzialność i zaciskasz zęby i modlisz się, żeby się rozchorował na tydzień, bo może ci przejdzie i nie przywalisz mu w obleśną mordę przy wszystkich. Potem wracasz do domu uśmiechnięty i bawisz się z dziećmi do wieczora, pomagasz żonie zmywać i wieszać pranie i wcale na nich nie krzyczysz, ani ich nie bijesz, tylko z utęsknieniem patrzysz na książkę, którą zacząłeś czytać już dwa miesiące temu i nie możesz wyjść poza pierwszy rozdział, bo ile w końcu można czytać w kiblu?... Tak wygląda umieranie.

Justynę poznałem na rekolekcjach Odnowy w Duchu Świętym ("Kurs Pawła") w 1995 roku. Pobraliśmy się w roku Ducha Świętego, w dzień Zesłania Ducha Świętego, w kościele pod wezwaniem Ducha Świętego. Zupełnie "przypadkowo". Widocznie Ktoś tam "na górze" zdecydował, że mamy tego Ducha za mało (he, he, he).

Marysia urodziła się w marcu 1999 a Zosia w styczniu 2001. Moja żona się nie maluje, jest magistrem prawa, siedzi w domu, gotuje, pierze, sprząta, chodzi na spacery z dziećmi, karmi je i oporządza, oraz doi ze mnie kasę na zakupy. Tak właśnie wygląda umieranie Justyny Wacław, która zmarnowała dobrze zapowiadającą się karierę prawniczą dla jakichś bajek o chrześcijaństwie i swojego godnego pożałowania męża, czyli mnie. Dzieciaki są oczywiście cudowne i mają na razie raj, bo nie muszą dla nikogo umierać.

A temperowanie przez wspólnotę?

Temperowanie wspólnoty polega na tym, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, to Kościół (bracia) mówili, czy możesz przyjąć chrzest, czy jest w tobie wiara, jaką miał Chrystus. My już mamy ten chrzest, nie musimy się dla niego zmagać z grzechem, ze swoimi słabościami. No i we wspólnocie jest tak, że "gdzie dwóch albo trzech spotyka się w Imię Moje, tam i Ja jestem". W takim towarzystwie nie ma miejsca na udawanie kogoś innego, niż się jest. Maski odpadają w tempie piorunującym i ludzie nie mają jakichkolwiek oporów, żeby drugiemu powiedzieć prawdę. Możesz mi wierzyć, jak tak od czasu do czasu ktoś powie coś o tobie, co starasz się ukryć nawet przed samym sobą, coś nieprzyjemnego, coś, co burzy twój wyidealizowany obraz siebie - dopiero wtedy możesz zobaczyć, jaki jesteś naprawdę i zaakceptować siebie. A jest to pierwszy krok do akceptowania innych. Bez tego jesteś gównem, a nie chrześcijaninem. No, a jak zaczynasz powoli odkrywać prawdę o sobie, to przestajesz się rzucać na prawo i lewo w poszukiwaniu nie wiadomo czego, robisz się spokojniejszy, nie potrzebujesz się podlizywać innym, żeby cię akceptowali. Wystarcza ci świadomość, że nawet jeżeli własna żona cię nie akceptuje, to jest Bóg. JEST BÓG, rozumiesz? On akceptuje ciebie zawsze i bezapelacyjnie, nie wtedy jak jesteś grzeczny i ulizany, ale zawsze, nawet jak siedzisz w gównie po same uszy i zaczynasz już zasysać je nosem.

Poza tym wspólnota jest miejscem wzrastania. Miałem taki przypadek, że kogoś okradłem. Poszedłem do spowiedzi, ale wciąż mnie "trzymało". Oddałem, ...trzymało mnie nadal. Dopiero jak powiedziałem o tym na "echu słowa" w swojej wspólnocie (k..., jakie to było poniżające!!!), to poczułem spokój w sercu.

Bóg nieustannie dba o ciebie. Czasami prowadził cię i walczył tak, że historie twego życia przypominają scenariusz programów "Nie do wiary" czy "Archiwum X". Jedna dziennikarka jadąc pociągiem i czytając twoje świadectwo zaabsorbowana zapomniała wysiąść na swojej stacji i musiała drałować kawał do domu... Po opisanych przeżyciach uspokoiło się, czy miałeś jakieś zawirowania?

No tak, miałem pewną przygodę na początku... Dostałem kiedyś od Grześka Górnego medalik św. Benedykta. Jak kręciliśmy pierwszy odcinek Frondy ("Dzyń"). Zostawiłem go pod prysznicem, gdy pojechaliśmy na plener i nie mogłem pozbyć się natrętnego uczucia, że czegoś mi brakuje. Jak się skapowałem, o co chodzi, to wpadłem w panikę i kazałem wieźć się z powrotem do tego hotelu. Znalazłem go i już spokojny mogłem wracać. Wtedy zupełnie tego nie rozumiałem.

Było też inne wydarzenie. Zachorowałem i nocowałem u znajomych na Targówku. Kładąc się spać, zdjąłem ten medalik i położyłem na stoliku obok łóżka. W momencie kiedy już spałem, coś mnie sparaliżowało, nie mogłem się poruszyć, ani nawet otworzyć oczu. Tylko doznanie takiej wszechogarniającej pustki, ciemności i zimna. Chciałem krzyczeć o pomoc, przecież za ścianą spali znajomi, ale nawet najlżejszy szmer się nie wydobył z mojego gardła. Jakby zacisnęła się na mnie jakaś wielka łapa i ściskała z całej siły. Dotarło do mnie tylko, że ciągle mogę myśleć, pomyślałem więc - "Jezu ratuj!", czy coś w tym stylu i... nagle puściło. Byłem taki spietrany, że nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, złapałem więc różaniec, owinąłem sobie dookoła ręki i modliłem się na nim, aż zasnąłem. Podobnych "ciężkich" doznań, póki co mi oszczędzono, ale było kilka zdarzeń, w których brałem udział i na własne oczy mogłem się przekonać, jaką siłą dysponuje nasz przeciwnik. Ale Bóg zawsze pokazywał, że jest silniejszy.

Kolejne takie niesamowite zdarzenie miałem w zeszłym roku. Obudziłem się wcześnie rano w sobotę (a jestem leniuchem i lubię sobie odespać zaległości z tygodnia), doczołgałem się do kuchni, usiadłem przy biurku, oparłem głowę na ręce i myślę sobie "co za cholera, po co się zwlokłem?" i słyszę taki wyraźny głos zaraz przy uchu: "Zapamiętaj tę noc, bo w niej poczęło się twoje drugie dziecko".

Stary, od razu wytrzeźwiałem i poleciałem do żony powiedzieć jej o tym, ale ona się tylko śmiała... No i faktycznie, za jakiś czas okazało się, że jest w stanie błogosławionym. Zapamiętałem tę noc. To była druga noc po Passze 2000.

O takich przygodach to byś musiał napisać "Radykalni II - powrót zza grobu" (he, he, he), tyle tego jest. Np. szaleńcza podróż 140 km/godz. zimą do Częstochowy, na ostatnie 15 minut audycji w radio, gdzie ja i moja żona powiedzieliśmy po jednym zdaniu. Usłyszała to "przypadkiem" jedna osoba przerzucająca stacje w poszukiwaniu jakiejś ciekawej muzyczki. Zadzwoniła do radia Jasna Góra (to była audycja o modlitwie adopcji dziecka poczętego) i dziś jest we wspólnocie...

No i jeszcze Niedzica... Nasz znajomy zorganizował na zamku w Niedzicy koncert ewangelizacyjny. Zaprosił Malejonka z gitarą, żeby zagrał w akustycznej wersji przeboje Houka, Izraela i Maleo Reggae Rockers. Ja towarzyszyłem mu na kongach. W czasie koncertu w pubie, wobec niczego nie spodziewającej się młodzieży, każdy z nas złożył świadectwo swojego nawrócenia. Nie byłoby w tym niczego ciekawego, gdyby nie fakt, że przed koncertem jak zwykle żeśmy się "obmadlali". No i jedynym wolnym miejscem był kibel. Stary, dostaliśmy tam Słowo z Pieśni nad Pieśniami (2, 8-9): "Cicho! Ukochany mój! Oto on! Oto nadchodzi! Biegnie przez góry, skacze po pagórkach. Umiłowany mój, podobny do gazeli, do młodego jelenia. Oto stoi za naszym murem, patrzy przez okno, zagląda przez kraty". Przeżyłem szok, jak przez kraty w grubym zamkowym murze wołali nas kolesie, żeby ich wpuścić. Do tej pory noszę w tym miejscu w Biblii papier toaletowy z tamtego kibla - żeby nigdy nie zapomnieć.

A potrafisz odkrywać Boga w "stanie wiecznego poniedziałku", jak nie chce ci się wstać do roboty? I wszystko dokoła jest bylejakie, małe i głupie?

Stary, to są jedyne momenty kiedy wcale nie musisz Go odkrywać, tylko jesteś Mu wdzięczny, że istnieje i że masz się do kogo modlić. Kiedy muszę wstać do pracy, pierwsze, co robię, to Mu dziękuję, że w ogóle otworzyłem oczy. Potem wybudzam się już w drodze do roboty modlitwą (różaniec). Później tylko dzięki tej modlitwie porannej mogę normalnie funkcjonować i rzeczywistość mnie nie zabija...

Poza tym wiem, że wszystko, co dzieje się w moim życiu jest od Boga. Dzieci, żona, praca, mieszkanie, na które nas stać, ale też rzeczy po ludzku nieprzyjemne: straty, konflikty albo ból. Staram się za wszystko dziękować, bo jak przychodzą prześladowania i przeklinam zamiast błogosławić, to widzę, że daleko mi jeszcze do nawrócenia, pogodzenia się z losem. Ja jeszcze często chcę dostać to, co mi się wydaje potrzebne, najczęściej jakieś materialne rzeczy, a dostaję coś zupełnie innego, co w dłuższej perspektywie staje się rzeczą zbawienną dla mojej duszy. Św. Franciszek mówił: "Panie, co chcesz żebym uczynił?" - z takim nastawieniem nic Cię nie dotknie, nie zaboli. A ja ciągle się wściekam, że coś mi nie wyszło, albo nie idzie po MOJEJ myśli.

Cztery lata temu opowiadałeś pewnemu księdzu: "Nienawidzę siebie, nienawidzę swojego życia - zmarnowałem dziesięć lat, narobiłem tyle świństw!" A on mówi: "Słuchaj, takie traktowanie tego okresu jest poważnym niebezpieczeństwem. Twoje życie może się okazać twoim błogosławieństwem". Nauczyłeś się błogosławić tamten czas? Widzisz owoce?

Owszem, uważam, że tamten okres w moim życiu był błogosławiony, bo mimo, iż zasłużyłem sobie na śmierć (taka jest kara za grzech), nie umarłem. Widzę, że Bóg jest miłosierny, nieskory do gniewu i bardzo łaskawy. Przez cały ten, było nie było, niebezpieczny okres, nic mi się nie stało. Mam doświadczenie tego, że nawet kiedy jesteś daleko od Boga, On ciebie kocha mimo zła, które czynisz. Dostałem szansę, dostałem ją nie po raz pierwszy (a więc On jest także cierpliwy!), skorzystałem z niej, bo byłem już na takim dnie, że niżej już nie można było upaść, a On mnie podniósł, obmył z brudu i uczynił swoim synem i jeszcze nic nie chciał w zamian. Czegoś takiego się nie da opisać w żadnym ludzkim języku! Błogosławię tamten czas za to, że teraz widzę jak wyglądało moje życie bez Boga. Musiałbym się mocno natrudzić, żeby ponownie żyć w taki sposób...

Nigdy nie wiadomo, w co człowiek jeszcze wejdzie. Ja, kiedy zapewniam, że czegoś nie zrobię już nigdy w życiu, wpadam w to szybciej niż mi się wydaje. I wtedy widzę, że trzyma mnie tylko łaska.

Dokładnie tak to działa. Jak próbowałem przestać kraść sam z siebie, to nigdy mi się nie udawało. Wiesz, do tej pory próbuję przestać kląć. I mi się, k..., nie udaje. Bo to jest tak. Jeżeli sam chcesz coś zmienić, bo ci się wydaje, że to jest źle widziane przez innych, albo, że jesteś lepszy od innych, bo ty, pewnych rzeczy uznawanych za nagminne, nie robisz, to po prostu oszukujesz sam siebie (a przy okazji popełniasz grzech osądu, który jak wiemy rodzi się z pychy). A tak, jak ci Pan Bóg dopuści zrobienie czegoś brzydkiego, to ci dopiero spada samoocena - podkulasz ogonek i do konfesjonału... Bracie, ja się właśnie po to modlę codziennie, żeby ten strumień łaski nie leciał gdzieś obok, tylko dokładnie na moją głowę. Przecież nikt mi nie skąpi ani Ducha, ani łaski! Tylko ode mnie zależy, czy ja otwieram swoje serce na jej działanie, czy nie. Jak jesteś malutki i słabiutki, to łatwiej prosić, żeby cię chronił i wspierał. Dzięki temu, że mam świadomość bycia grzesznikiem (skąd bym ją miał, gdybym nie grzeszył i gdyby Bóg mi tego nie pokazywał?), mogę TROCHĘ MNIEJ oceniać innych ludzi.

Spotykasz się z ludźmi, z którymi żyłeś? Pogodzili się z twoim odejściem, czy nadal uważają że "Dziki ześwirował"?

W zasadzie tak, ale są to spotkania przypadkowe. Nie zauważyłem, żeby ktoś próbował podtrzymywać te stare znajomości. Jeżeli już się na kogoś natknę, to rozmowa jest zdawkowa - brak możliwości nawiązania głębszego kontaktu. To są ludzie, którzy orbitują wokół zupełnie innych planet. Ja mówię: "Co u ciebie?". "No, buntuję się ciągle, a ty?". "No, ja to się nie buntuję, wiesz, mam rodzinę, dzieci". "Wiem, słyszałem" Ot i cała rozmowa... Największym szokiem było dla mnie, jak zaprosiłem na ślub całe grono starych znajomych, (ze dwieście osób by się uzbierało), a przyszła tylko jedna. Rozumiesz? Jedna! To był Pepus, który płakał, jak się dowiedział, że zostałem chrześcijaninem. W pale mu się nie mieściło, że można tak nisko upaść i za każdym razem, jak się spotykaliśmy to wypytywał, czy już mi przeszło.

Ten fakt odrzucenia przez ludzi (wszystko co wtedy miałem), był bardzo bolesny, ale pomógł mi zerwać z przeszłością. Zobacz jaka nauka od razu - wszyscy twoi fałszywi przyjaciele odpadają, oczyszcza się twoje otoczenie i zostajesz sam na sam z Bogiem, który pomimo twojej grzeszności cię nie odrzuca. Zobaczyłem wtedy iluzję tego świata, nauczyłem się szukać nie u ludzi, ale w górze, ponad nimi...



opr. JU/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama