Dziś wszystko wskazuje na to, że tak zwany przełom w literaturze mamy już za sobą
Kinga DuninNormalkaDziś wszystko wskazuje na to, że tak zwany „przełom w literaturze” mamy już za sobą Wszyscy wiemy, że literatura nie spada z nieba, tylko powstaje tu na ziemi i podlega wpływom historii, polityki, kontekstu kultury. Dlatego też nie wniosę nic nowego ani odkrywczego, przypominając, że sytuację najnowszej literatury polskiej ukształtowała z jednej strony wielka zmiana ustrojowa, z drugiej zaś rynek i media. Ten pierwszy czynnik sławiony jest za wolność, którą przyniósł, drugi, choć podobno koniecznie z tym pierwszym związany, jest oskarżany o zaburzenie obiektywnej hierarchii wartości. Od lat też toczy się spór, czy powstająca od początku lat dziewięćdziesiątych literatura jest upragnionym dziecięciem wolności i dlatego powinniśmy ją kochać, czy raczej bękartem rynku i telewizji, zasługującym na wyklęcie. Koniec końców jednak burzliwe fale narzekań, gwałtownych ataków i przepychanek zaczęły się uspokajać i wyłania się z nich sąd, że sytuacja się unormowała. Żyjemy w wolnym kraju, gdzie literatura może się swobodnie rozwijać, a jej marginalizacja jest wynikiem normalnych procesów cywilizacyjnych. Narzekanie na normalność jest zaś nienormalne. To tak jakby wygrażać zachmurzonemu niebu. Zawsze lepsza jest lekko podszyta cynizmem zgoda na istniejące status quo niż naiwne zawracanie kijem dziejowych konieczności. Ale przecież, nie zamierzając się na to, czego zmienić się nie da, można chociaż wsadzić paluch niewiernego Tomasza w tę glątwę, która nas otacza. Imię glątwy A imię jej — tej glątwy — dominujący dyskurs medialny. Myślę, że wszyscy intuicyjnie czujemy, jakie są jego granice: opiniotwórcza prasa, telewizja, radio, prasa wysokonakładowa. Dyskurs taki utożsamiany bywa niekiedy z całością życia publicznego, a dlaczego tak jest — na to pytanie nie trudno odpowiedzieć. Dzieje się tak, ponieważ ustala on pewien wzór dla całej społecznej komunikacji, decyduje o tym, co wolno, a czego nie wolno powiedzieć publicznie, co jest prawomocną treścią, co jest ważne, a co nie. Ponadto dyskurs taki rości sobie prawo do uniwersalności, sugeruje, że nie ma innego świata i innych sposobów jego opisywania niż te, które mogą się w nim pomieścić. W istocie jest to świat zawłaszczony przez elity symboliczne, gadające głowy, które swój autorytet czerpią tylko częściowo ze swojej pozycji w strukturze społecznej, a w większej mierze tworzą go poprzez popisy medialne. Medialni politycy, pani redaktor i pan redaktor, dyżurny ksiądz, dyżurny ekonomista, dyżurna businesswoman, dyżurny socjolog, psycholog i krytyk literacki. Wystarczy przymknąć oczy, a już widzimy ich twarze. Gdzieś na marginesie funkcjonują jeszcze inne dyskursywne sposoby publicznego komunikowania, które jednak nie mają siły, aby przebić się i zaistnieć w pełnoprawny sposób w ramach dyskursu dominującego. Jednoznacznie politycznie limitowana i cenzurowana sfera publicznej komunikacji za czasów realsocu była pod pewnymi względami mniej zakłamana. Dziś główny meta-przekaz płynący ze strony dyskursu dominującego brzmi: wszystko wolno, możemy o wszystkim dyskutować. Jednak w samej swojej istocie niesie on pewne ograniczenia. Strukturalizuje i hierarchizuje treści, wypracowuje własne idiomy i rytuały. Tworzy kilka płaszczyzn kontrowersji, parę typów stereotypowych stylów argumentacji i przy całej swej pozornej różnorodności jest w ogromnej mierze przewidywalny. Jeśli pojawi się jakiś problem, jego medialne opracowanie przebiega według scenariusza, który nikogo nie jest w stanie zaskoczyć. Jedni będą mówili o wolności, inni o tradycji i rodzinie. Można się spierać o rolę Kościoła w państwie, należy jednak szanować religię, a pytanie o to, czy Bóg istnieje (skądinąd najistotniejsze dla tych kwestii) jest pytaniem, którego się nie stawia, bo wiara jest sprawą prywatną. Ograniczeniom podlegają tu przede wszystkim treści istotnie nowe. Dyskurs dominujący jest bowiem z natury swojej konserwatywny, petryfikujący raz wytworzone układy, mało plastyczny, sztywny i stereotypowy. A także powierzchowny, dostosowany do masowych gustów i możliwości, lubujący się w strategii sensacji, kochający rytualne pojedynki. Ideologiczne przeświadczenie, że dyskurs dominujący jest z natury pluralistyczny i demokratyczny, że równoprawnie traktuje wszystkie opcje światopoglądowe, legitymizuje go (na tym polega rola ideologii), lecz ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Wolność czy zależność? Jak warunki te wpływają na funkcjonowanie literatury polskiej? Jak się ma dyskurs literacki do dyskursu dominującego? Zacznijmy od cytatu z przewodnika po prozie i poezji polskiej Przemysława Czaplińskiego i Piotra Śliwińskiego Literatura polska 1976-1998. Cytatu, z którego doprawdy trudno odgadnąć, czy zawiera on postulat wobec rzeczywistości, czy też jej opis. Należy rozstać się z ideą arcydzieła jako książki absolutnie oryginalnej. Pisarz dzisiejszy wyzbył się awangardowych intencji stworzenia języka pierwszego, towarzyszy mu bowiem świadomość, że dzieło jest kolejnym ogniwem tekstowego łańcucha... Rozstanie z koncepcją języka pierwszego oznacza (...) w odniesieniu do świadomości rzecz arcypoważną — odmowę uznania dominacji jakiegokolwiek dyskursu. Jeśli wszystko jest tekstem, i jeśli żadnemu tekstowi nie przysługuje autorytet określania znaczeń, tedy żaden język — ani ideologia, ani religia, ani historycyzm — nie może objąć roli naczelnej. Wszystko okazuje się przedmiotem negocjacji. Dzięki temu, paradoksalnie, literatura wynurza się ze swojej nieważności i staje gotowa do podpowiadania języków, w których negocjować będziemy najważniejsze sprawy dotyczące naszej wolności i tożsamości .Inną zagadką tego cytatu jest relacja ustanawiana przez autorów pomiędzy dyskursem literackim a dyskursem publicznym. Rozwiązanie tej zagadki jest o tyle potrzebne, że pozwoliłoby odpowiedzieć na pytanie, co kryje się pod owym „my” i gdzie będziemy negocjować te najważniejsze sprawy? Bo jeśli ma się to dziać w ramach dyskursu dominującego, to obawiam się, że łatwiej jest tam stracić wolność i tożsamość, niż je przedyskutować. A jeśli gdzie indziej, to gdzie i jak miejscu temu zapewnić jakąkolwiek rangę w kulturze? I jakie jest w tym wszystkim miejsce pisarza? Z jednej strony wie już, że nie napisze arcydzieła, nie marzy mu się język pierwszy, więc czym się kieruje? Pisze tekst wśród innych tekstów, a wszystkie te teksty tkwią w glątwie dominującego dyskursu. Jeśli dąży do komunikacji z czytelnikiem, musi odwołać się bowiem do języka wspólnego, brać pod uwagę powszechne odczucia i nawyki poznawcze, mówić prawdę. A ta ustalana jest dziś rynkowo i demokratycznie. Czy zatem języki, które podsuwa nam (czyli komu?) literatura są tylko wariantami języka, którym oddychamy na co dzień? Jeśli zaś, mimo wszystko, literatura podpowiada nam coś nowego, co nie mieści się w glątwie, to czy istnieje szansa, że zostanie publicznie usłyszana? Nazwijmy po imieniu to, co — jak mi się wydaje — stanowi istotę kontrowersji między mną a autorami przewodnika. Czapliński i Śliwiński uważają sferę komunikacji publicznej za sferę wolności, w której języki podpowiadane przez dzieła literackie są równoprawnymi partnerami i mogą wchodzić w relacje z innymi językami lub przedstawiać swoje propozycje. Ja sądzę, że pojawiają się one w kontekście reguł komunikacji zbiorowej, który je ogranicza. Taką mamy literaturę, w jakim uniwersum symbolicznym żyjemy. Literatura w glątwie Nie utożsamiając dyskursu dominującego z całą kulturą, uznać wypada, że wywiera on na kulturę ogromną presję. Słusznie Krzysztof Uniłowski protestował przeciwko zbyt łatwemu orzekaniu o zaniknięciu centrali zawiadującej kulturą i twierdził, że obecnie zastąpił ją dyskurs medialny. Jest to, co prawda, centrala bardziej demokratyczna, rozmyta i usiłująca zamaskować fakt swego istnienia, jednak z pewnością niezwykle sprawna w ustalania hierarchii, lansowaniu mód i unieważnianiu wszystkiego, co się w jej ramach nie mieści. Dziś bowiem nie jest potrzebny zakaz publikacji, wystarczy coś lub kogoś przemilczeć. Obok dyskursu literackiego tworzonego przez literaturę, niskonakładowe czasopisma literackie i akademicką krytykę, istnieje też dyskurs o literaturze, uprawiany w ramach dyskursu dominującego przez dziennikarzy i recenzentów oraz dyskurs literacki w mediach — wypowiedzi pisarzy, fragmenty literackie prezentowane w większych nakładach niż przeciętna książka. I to one tworzą społeczny obraz literatury. Spróbujmy zatem ustalić, co dyskurs dominujący robi z literaturą. Przede wszystkim ustala normatywny zakres tego pojęcia, a więc orzeka, co jest, a co nie jest literaturą. Dokonuje preselekcji dzieł, z których w przyszłości zostaną wyłonione te, które wejdą do historii literatury. Informując o pojawiających się książkach, poświęcając im mniej lub więcej miejsca, lansując autorów — formuje porządek literacki, który może być zmieniony tylko tutaj. Nawet jeśli kilku akademików wie, że gdzieś istnieje jakaś genialna powieść, do literatury musi ją wprowadzić przez selekcyjne sito publicznego namaszczenia. Wszystko to na razie nie jest jeszcze groźne. Literatura była i jest pojęciem normatywnym i gdzieś ta norma musi zostać ustalona. Ustalanie jej w dyskursie dominującym przez przedstawicieli elit symbolicznych mogłoby zapewnić zdrową równowagę między wymaganiami profesjonalistów i ich wyobrażeniami na temat obiektywnych wartości literackich a społecznymi gustami i potrzebami oraz pewnym, niezbędnym każdej kulturze, konserwatyzmem. Tak by było, gdyby wypowiedzi literackie miały szansę być traktowane na równi z innymi, jako równie ważne i istotne. Niestety! Literatura używana jest jako narzędzie legitymizujące imperializm kulturowy. Pisanie o książkach jest sygnałem, że dyskurs dominujący reprezentuje nie tylko całą kulturę, ale również jej najistotniejszą część — kulturę wyższą, a więc jest prawdziwym władcą całej kultury. W tym wypadku nie ważne jest, co zostało napisane, ale sam fakt przeznaczenia miejsca. Można więc uczcić pisarza w codziennej gazecie długim, profesjonalnym, najeżonym trudnymi terminami tekstem, którego zapewne nikt nie przeczyta. Istotny sens tego przekazu jest bowiem taki: cenimy kulturę i jest ona naszą własnością. Tak prezentowani są autorzy o już utrwalonym autorytecie, laureaci nagród. Kiedy indziej o wyborze prezentowanych autorów i dzieł decydują względy pozaliterackie, a treść książki oraz sposób jej prezentacji musi dostosować się do wymogów dyskursu, ulega publicystycznej degradacji. Literatura niczego więc nie może zaproponować ani nauczyć, może jedynie wraz z obsługującymi ją recenzentami zostać użyta, podporządkowana ważniejszym regułom. Zostaje skonsumowana przez dyskurs dominujący. Pisarze i krytycy mają do wyboru: albo dołączyć do elit symbolicznych, albo skazać się na nieważność i niesłyszalność. We własnym domu Moc uwodzenia mediów jest silniejsza niż dawnego politycznego dyskursu ze względu na ich orientację rynkową. Dawniej pisarz mógł liczyć na pakt z czytelnikiem za plecami władzy. Dzisiejsza władza symboliczna, jeśli nawet nie jest szczególnie wrażliwa na prawdę, to zawsze zainteresuje się powodzeniem. W obręb literatury omawianej w dyskursie publicznym można więc wejść nie tylko z namaszczenia gadających głów, ale również posługując się taranem masowej popularności. Wharton, Coelho, Musierowicz, Sapkowski — wszyscy przebili się w ten sposób, jednak na dalszą medialną recepcję ich książek wpływały dodatkowe czynniki, a mianowicie aksjologiczne założenia dyskursu, który — jak już zostało powiedziane — nie jest światopoglądowo neutralny. Otóż zdecydowanie lepiej z tej czwórki przyjmowani są Polacy — bo nasze ważniejsze. (Polska gola!) Ciekawa byłaby tu szczególnie para Wharton — Musierowicz, występująca wspólnie w barwach „wartości rodzinne”. Otóż Musierowicz, choć powszechnie czytana przez dorosłych, zostaje zneutralizowana określeniem: bajka dla dzieci, marzenie, świat wyidealizowany — i ukochana oraz dopieszczona. Jednocześnie zaś wyjęta spod wszelkiej dyskusji merytorycznej dotyczącej propagowanego światopoglądu. Wharton, który jest skądinąd lepszym pisarzem, swój prorodzinny ideał zderza z dużo mniej wyidealizowaną, często wręcz okrutną rzeczywistością. Mówi się więc o nim, że produkuje sentymentalne gnioty. A wydawałby się wręcz idealnym pretekstem do poważnego przedyskutowania naszego stosunku do rodziny jako wartości. Jednak rodzina jest tematem, który został zideologizowany i upolityczniony, może być więc używany jedynie w sporach politycznych jako hasło. Służyć za przedmiot nostalgicznych westchnień i cukierkowatą oprawę świąt religijnych. Nie może być racjonalnie przewietrzony, bo pociągałoby to za sobą zbyt daleko idące konsekwencje ideologiczne. Z kolei Sapkowski, przedstawiciel literatury ostentacyjnie rozrywkowej, jest bardzo wygodnym przedmiotem zachwytów, bo w sadze o Wiedźminie doprawdy nie chodzi o nic, czego nie dałoby się publicznie powiedzieć. Problem polega na tym, że sugeruje się, jakoby jego powodzenie miało coś wspólnego z obiektywnymi hierarchiami wartości literackich. Tak się jednak składa, że w tej klasie powieści — inteligentna rozrywka — mamy lepszych pisarzy i ciekawsze osiągnięcia, choćby Mirkowicza czy Huberatha. Powiedzmy jednak, że literatura popularna została oddana w pacht rynkowi i w tej dziedzinie nie ma po co budować snobizmów. Ludzie prędzej czy później sami się zorientują. Gorzej sprawa wygląda z literaturą z wyższej półki, której głos ma szansę dotrzeć do społeczeństwa często jedynie za pośrednictwem mediów. Literatura, której stan bywa przedmiotem zainteresowania mediów, sama nigdy w żadnej sprawie — przynajmniej takie można odnieść wrażenie — nie zabrała poważnie głosu. Narzekamy na brak arcydzieł, ale czy nie bardziej doskwiera nam to, że nie pojawiło się żadne dzieło, z którym zażarcie moglibyśmy się spierać? Bo trudno nazwać poważnymi sporami przepychanki o to, do kogo politycznie należał Herbert, czy wypada Pilchowi źle napisać o Wilku, a Stasiukowi w ogóle odzywać się w sprawie Odojewskiego. (Roli takiej nie może pełnić literatura skrajnie upolityczniona, jak Krfotok Redlińskiego, bo wpisuje się w sztywne schematy ideologicznych podziałów.) Żaden z tych sporów nie dotknął nawet z daleka jakiegokolwiek zasadniczego problemu. Czy jednak jest to tylko wina literatury czy bardziej trybu publicznej lektury? Czy naprawdę wszystko może być przedmiotem negocjacji? Jeśli nawet literatura jest w stanie „podpowiedzieć język opisu świata”, to czy język ten w publicznych sytuacjach może być użyty? Dziś wszystko wskazuje na to, że tak zwany „przełom w literaturze” mamy już za sobą. Wyrok zapadł. Nic ciekawego i nowego się nie objawiło, czas wracać więc na utarte ścieżki. Młoda literatura pokazała nam swój bunt, odmowę uczestnictwa w zastanym świecie, przekorę, dowartościowała indywidualizm, feminizm i zupełnie niekatolicką metafizykę, wyśmiała kilka mitów — i setnie nas znudziła. Przywołajmy znowu Czaplińskiego i Śliwińskiego. Wyjście, które znaleziono, było nader proste: przez śmiech, odmowę zaangażowania, skłócenie języków, kontestację wszelkiej ideologii i ideologicznego patrzenia na dzieje, poprzez podejmowanie działań jawnie anarchistycznych bądź lekceważących historię próbowano osiągnąć wolność innego rodzaju niż polityczną — wolność duchową, indywidualną, jednostkową .Wszystko to okazało się zupełnie pozbawione płodności w sferze publicznej. I znowu: czy wynika to z winy literatury, czy ze sposobu jej odczytywania? Czy rzeczywiście nie było w niej nic istotnego poza nihilistycznym indywidualizmem i wołaniem o abstrakcyjną autentyczność? A jeśli nawet, to czy zamiast pytania: co ta literatura proponuje? nie można było zastanowić się, co krytykuje i dlaczego? Dlaczego tak nie lubi kapitalizmu, władzy, tradycyjnej religijności, tradycyjnej rodziny? Sądzę, że gdyby wysłuchać, co ma nam ona do powiedzenia, to okazałoby się, że poza swoją autoteliczną literackością, mówi o świecie coś, co zupełnie nie pasuje do oficjalnych salonów. Tak czy inaczej koniunktura się skończyła. Pora więc na rozrywkę, odchuchane autorytety i tradycyjne powieści, które zajmą się słusznymi sprawami w słuszny sposób, nie mówiąc przy okazji nic nowego. Mam wrażenie, że odkąd znowu można pochylić się nad słuszną prozą Szczypiorskiego, Libery czy Chwina i mniej słuszną, ale za to wystarczająco pretensjonalną twórczością Odojewskiego, powoływać się na prawdy zawarte w poezji Zagajewskiego i cmokać nad zaletami wysokiego stylu, nareszcie naprawdę znaleźliśmy się we własnym domu. Jedni w salonie, inni w piwnicach, a niektórym musi wystarczyć buda na podwórku. Oczywiście — wszystkie języki są równe i żaden nie ma prawa dominować, ale niektóre są równiejsze. Po demokratycznym przesileniu, kiedy to każdy podobno mógł założyć gazetę, wydać książkę, zostać gwiazdą telewizyjną jednego wieczoru, sytuacja się normalizuje. Oficjalny kształt kultury został zalegalizowany, głosy, które nie potrafią się do niego dostosować — zmarginalizowane, pominięte albo skutecznie zneutralizowane. Pewien typ literatury — i wcale nie chodzi tu tylko o literaturę wysokoartystyczną, ale również bardziej popularną — pewien typ treści zawartych w literaturze, nawet tej powszechnie omawianej — został wykluczony. Nic się już nie wydarzy, a jeśli się wydarzy to i tak się o tym nie dowiemy, bo skąd? Za chwilę znikną nawet niskonakładowe pisma literackie. Co nie znaczy, że nie będą następowały powolne zmiany. Bo w demokracji — jednak! — można próbować powiedzieć wszystko, ale tylko nieliczni będą wysłuchani. Co dyskurs dominujący robi z literaturą? Przede wszystkim ustala normatywny zakres tego pojęcia, a więc orzeka, co jest, a co nie jest literaturą. Dokonuje preselekcji dzieł... (...) w demokracji — jednak! — można próbować powiedzieć wszystko, ale tylko nieliczni będą wysłuchani opr. MK/PO |