„Bycie alarmistą daje pieniądze i władzę” – twierdzi Michael Shellenberger, autor bestselleru „Nie ma apokalipsy” w rozmowie z Gonzalo Suárezem. W wieku 25 lat chętnie powtarzał apokaliptyczne treści zasłyszane od naukowców. Nie próbował ich nawet weryfikować. Dziś dokładnie bada wszystko, co zostało opublikowane.
49-letni dziś Michael Shellenberger, zanim rozpoczął pisanie swojej książki pod intrygującym tytułem: „Nie ma apokalipsy” – przez wiele lat był zagorzałym aktywistą ekologicznym. W 2008 roku prestiżowy magazyn „Time” uznał go za „ekologicznego bohatera”.
Dzisiaj można by go było nazwać raczej „ekologiem heretykiem”. Po całej swojej karierze poświęconej „zielonej sprawie” nagle doszedł do wniosku, że panowanie nad klimatem jest szkodliwe dla ludzkości, a alarmizm klimatyczny nazwał „nową świecką religią, taką jak komunizm lub faszyzm”. Uważa on, że „dyskusja na temat zmian klimatu i środowiska w ciągu ostatnich kilku lat wymknęła się spod kontroli”. Własne poglądy i przemyślenia upublicznia w swoim bestsellerze. Posunął się w nim nawet do przeprosin w imieniu całego lobby ekologicznego.
Przyznaje jednak, że człowiek rzeczywiście spowodował wzrost średnich światowych temperatur i że jest to poważna sprawa, ale nie uznaje tego za najpoważniejszy z problemów ludzkości. „To nie jest nawet największy problem środowiska naturalnego” – twierdzi. Jest też optymistą, jeśli chodzi o jego rozwiązanie.
Młody, aktywny, niedopasowany
Shellenberger w wieku 25 lat chętnie powtarzał apokaliptyczne treści zasłyszane od naukowców. Nie próbował ich nawet weryfikować. Dziś dokładnie bada wszystko, co zostało opublikowane i wyciąga z tego własne wnioski. Dzięki temu odkrył, że obecna sytuacja jest znacznie lepsza niż 20 lat temu. Wtedy szerzenie paniki było bardziej uzasadnione.
Jednak zanim dokonał „ekologicznej apostazji”, zdążył mieszkać w Nikaragui z sandinistami, zakładał spółdzielnie kobiet w Gwatemali, prowadził skuteczny bojkot firmy Nike, która stworzyła fatalne warunki pracy dla azjatyckich pracowników.
Przede wszystkim jednak, niemal od zawsze, interesowało go środowisko. Jako nastolatek zorganizował akcję finansową dla organizacji pozarządowej zajmującej się ochroną lasów. Jedenaście lat później zaangażował się w ratowanie starożytnych sekwoi kalifornijskich. Administrację Baracka Obamy przekonał nawet do zainwestowania 90 miliardów dolarów w energię odnawialną.
Mimo swojego dużego zaangażowania odstawał od ekologicznego mainstreamu. Zawsze był nieortodoksyjny. Przede wszystkim interesował go ekomodernizm. Ten zaś opowiada się za technologicznymi rozwiązaniami przeciwdziałania zmianom klimatu, nie mówi jednak o „zrównoważonym rozwoju”, popiera za to intensywne rolnictwo i hodowlę. Chce przyspieszonej industrializacji w biednych krajach i stawia na energię jądrową.
W stronę ekologicznej herezji
Jednak prawdziwy przełom w jego myśleniu nastąpił po przemówieniu Grety Thumberg na Forum w Davos, w styczniu 2019 r. Młoda Szwedka zyskała wtedy sławę swoim: „Nasz dom płonie. Chcę, żebyście panikowali!”. A dosłownie trzy dni wcześniej kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez straszyła w magazynie „The Atlantic”, że: „świat skończy się za 12 lat, jeśli nie zajmiemy się zmianami klimatycznymi”.
W tym momencie Shellenberger, będący ojcem wrażliwego piętnastolatka, uznał, że wszystko to poszło już za daleko. Zwłaszcza, że poziom lęku i depresji u młodych ludzi, ciągle wzrasta. Sianie paniki może doprowadzić jedynie do irracjonalnych działań przestraszonych osób, co jest bardzo niebezpieczne. Za szczególnie nieodpowiedzialne uznał mówienie dziewczynom, że mogą nie żyć wystarczająco długo, aby zostać matkami. „Nie sądzę, aby Martin Luther King osiągnął cokolwiek przemówieniem zatytułowanym «Mam koszmar»” – stwierdził.
To wtedy porzucił książkę o energii jądrowej, aby skupić się na pisaniu „Nie ma apokalipsy”. Prowokacyjny tytuł uczynił go bohaterem sceptyków i zaprzeczających faktowi ocieplania się klimatu, którym do gustu przypadły słowa: „W imieniu wszystkich ekologów przepraszam za panikę klimatyczną”.
Trzy powody alarmizmu: pieniądze, władza i religia
Dlaczego szerzenie paniki wokół tematów związanych z klimatem uderza w nas wszystkich, skoro nie ma apokalipsy? – pyta Shellenberger. W swojej, zawierającej 500 stron, pełnej przypisów książce, potępia to, że wieszczący apokalipsę nie dość, że zawłaszczyli sobie ruch ekologiczny, to sprzeciwiają się „prostszym” sposobom kontrolowania ocieplenia. Według niego, ogromna inwestycja w technologie, zwłaszcza w energię jądrową, byłaby wystarczająca do kontroli kryzysu klimatycznego, bez niszczenia gospodarki. Jednocześnie zmniejszyłaby wpływ ludzkości na środowisko. „Tylko energia jądrowa, a nie energia słoneczna i wiatrowa, może zapewnić obfite, niezawodne i niedrogie ciepło” – pisze w swojej książce.
Jego esej spotkał się z uznaniem światowej klasy intelektualistów, takich jak Steven Pinker lub Jonathan Haidt. Zdobył też pochwały szanowanych naukowców klimatycznych. Tom Wigley, z University of Adelaide, uznał „Nie ma apokalipsy” za „być może najważniejszą książkę napisaną kiedykolwiek o środowisku”.
Ale nie wszyscy z nim się zgadzają. Spotkał się równocześnie z druzgocącą krytyką wielkich nazwisk ekologii. Oskarżono go m.in. „o używanie języka sensacji” i „przekręcanie danych”, by udowodnić swoją tezę.
Shellenberger przyznaje, że skrajnie alarmistyczne tony przyciągają bardziej uwagę mediów i polityków. Jednak, jeśli naprawdę zależy komuś na ochronie środowiska, choćby ryzykował utratę popularności, powinien mówić prawdę. Także wtedy, gdy nie ma w niej sensacji, bo wiadomości są dobre.
Mimo to, wielu sieje panikę. Shellenberger podaje powody – pieniądze, władza i religia. Strasząc apokalipsą łatwiej jest pozyskać fundusze i zdobyć uznanie, także w środowisku akademickim i dziennikarskim.
Ludzie mają też naturalną potrzebę religii. Gdy te tradycyjne tracą na znaczeniu, wymyślają nowe – świeckie. Tak było z faszyzmem, komunizmem, a teraz jest z ekologizmem. Natura jest tu nowym „bogiem”, a naukowcy stają się arcykapłanami. Takie klęski, jak pożary, huragany i susze, jawią się przy tym, jako boskie kary za nasze grzechy przeciwko Ziemi.
Książka ma pomóc
Shellenberger chciałby, by jego książka pomagała ograniczyć panikę, a także pozbyć się lęku przed energią jądrową. Ale wie, że debata środowiskowa, podobnie jak polityczna, jest coraz bardziej spolaryzowana. Dostrzega jednak pozytywne zmiany. Gdy w ciągu ostatniego roku trzykrotnie zeznawał przed Kongresem Stanów Zjednoczonych, żaden republikanin nie powiedział, że zmiany klimatyczne nie istnieją i że ludzie nie mają nic w tej sprawie do roboty. Energetyka jądrowa, też ma coraz więcej zwolenników wśród lewicy, będącej tradycyjnie jej głównym wrogiem.
To, co dzisiaj jest największym problemem środowiskowym, uważa autor bestsellera, to niszczenie dzikich siedlisk, będące przyczyną wymierania gatunków i pandemii, takich jak Covid-19. Uważa, że w takiej sytuacji jest konieczne przyspieszenie rozwoju biednych krajów. Dzięki temu, z czasem będą one mogły przyjąć czystą energię i zbudować infrastrukturę odporną na klęski żywiołowe. Jeżeli zwiększą plony, to obszar przeznaczony na wyżywienie ludzi będzie mógł być mniejszy, a produkty naturalne, takie jak drewno lub kość słoniowa, zostaną zastąpione syntetycznymi substytutami.
Shellenberger twierdzi, że alarmiści powtarzają błędy dziewiętnastowiecznego maltuzjanizmu, wieszczącego, że rozwój gospodarczy doprowadzi do przeludnienia, a następnie w konsekwencji do upadku Ziemi. XX wiek pokazał jednak, że byli w błędzie. Jest dokładnie odwrotnie – najbardziej rozwinięte kraje automatycznie, a czasami nawet nadmiernie, zmniejszały przyrost naturalny.
Ekomodernizm zakłada masowe przyjęcie energii jądrowej w celu dekarbonizacji gospodarki. Jednak wypadek w Fukushimie negatywnie zaważył na rozwoju takiej energetyki. Shellenberger przyznaje, że sam też obawiał się energii jądrowej, dopóki nie przestudiował dokładnie tego tematu. A taka energia, to najczystsza i najbardziej wydajna energia, jaka istnieje. Ma więc nadzieję, że przyszli liderzy nie będą mieć takich uprzedzeń, jak dojrzewający w cieniu „zimnej wojny” politycy, oraz osoby wychowane na filmach o apokalipsie atomowej.
Jest tak dużym zwolennikiem energii płynącej z atomu, że broni nawet broni atomowej, jako gwarancji światowego pokoju. „Broń jądrowa została stworzona, aby zakończyć wielkie wojny” – pisze w swojej książce, za co spotkał się z krytyką.
O samej ekologii mówi, że mimo porównania jej do faszyzmu, nie jest tak samo zła. Zajmuje się przecież ochroną Ziemi i zagrożonych gatunków. Niebezpieczeństwo pojawia się wtedy, gdy zostaje zawłaszczona przez radykalną i maltuzjańską lewicę.
Źródło: El Mundo