Ks. Aloysius Ezoenyeka – wyrwany ze szponów śmierci przez Bożą Opatrzność

Nigeryjscy bandyci otworzyli ogień do jadącego autem kapłana w chwili, gdy kończył mówić różaniec. Kule uderzyły w auto, poważnie raniąc ks. Aloysiusa. To, co zdarzyło się później, to historia niezwykłej interwencji Bożej Opatrzności i wysiłków „miłosiernych Samarytan”, którzy nie pozwolili mu umrzeć.

Pochodzący z Nigerii ks. Aloysius Ezoenyeka nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Delikatne uderzenie w twarz poruszyło go i jego powieki otworzyły się, ukazując mu afrykańską salę szpitalną wypełnioną klaszczącymi ludźmi. „Proszę księdza, szczęśliwego Nowego Roku. Witamy w 2021 roku.” Radość zalała twarze zmęczonych lekarzy, pielęgniarek, przyjaciół i rodziny, którzy otaczali jego łóżko.

Wiadomość o nowym roku nie była jedyną niespodzianką, która czekała na niego po wybudzeniu. Personel medyczny opowiedział wszystko, co się z nim działo w ciągu ostatnich 24 godzin, relacjonując wstrząsającą historię ojca i syna z ekipy ratunkowej, którzy przywieźli go do szpitala, walkę o znalezienie kliniki, która mogłaby przeprowadzić operację ratującą życie, i wiele innych - splot wydarzeń, które nastąpiły po tym, jak ks. Aloysius został postrzelony przez uzbrojonych napastników.

Wszystko zaczęło się na nigeryjskiej drodze, którą jechał poprzedniego wieczora ks. Aloysius, odmawiając różaniec. Nagle usłyszał ostry dźwięk czegoś, co uderzyło w jego auto. Chwilę później wiedział już, że są to kule, które roztrzaskały przednią szybę samochodu. Zostały one wystrzelone przez dwóch mężczyzn ukrywających się w przydrożnych krzakach tuż przed nim.

„Nie wiedziałem co robić, ale nie miałem czasu się bać,” relacjonował kapłan. Wiele razy przejeżdżał tą drogą i wiedział, że jest to niebezpieczny odcinek z powodu bandytów. Ale nigdy nie spodziewał się, że sam stanie się ofiarą. Chociaż pierwsza salwa nie wyrządziła mu krzywdy, wiedział, że intencją napastników było zabicie go. W tej rozpaczliwej chwili miał trzy możliwości: zjechać na stronę drogi dalej od strzelających, ale to dałoby im więcej czasu na oddanie strzałów. Mógł też pojechać pasem bliżej krzaków, w których się ukryli, ale to tylko sprawiłoby, że jego samochód stałby się bliższy strzału. Trzecią opcją była jazda bezpośrednio w kierunku napastników. „Może to ich wystraszy. Albo od razu mnie dopadną i na tym się skończy”. Tak też zrobił – schował się pod deską rozdzielczą i nacisnął pedał gazu.

Napastnicy cofnęli się w krzaki, aby uniknąć pędzącego auta, za moment jednak znów zaczęli strzelać. Pociski utkwiły w przedniej oponie, w silniku, trafiając też w brzuch ojca Alojzego. „Próbowałem podtrzymywać ranę, by nie dopuścić do upływu krwi, ale było to praktycznie niemożliwe. Robiłem co mogłem”.

Postanowił zatrzymać się i szukać pomocy, gdy tylko znajdzie się poza zasięgiem napastników. Gdy tylko oddalił się od nich, silnik zgasł i samochód zjechał z drogi w pobliżu parkingu dla ciężarówek z rozbitymi pojazdami. Wysiadł ze swego pokiereszowanego samochodu i upadł na ziemię.

Zobaczył to jedenastoletni chłopiec o imieniu Bóg-jest-wielki, który pobiegł po swojego ojca, SonyMopo. Przyszli też inni, nikt jednak nie miał przeszkolenia medycznego, nie było opatrunków, ani nawet numeru alarmowego, pod który można by zadzwonić. SonyMopo poszedł po swój własny pojazd, tymczasem jednak nic nie można było zrobić dla księdza Alojzego. Krwawiąc, leżał na ziemi przez ponad godzinę. W końcu przyjechał SonyMopo, załadował go na tył pojazdu i zabrał do lokalnej kliniki.

Jedyna droga, którą mogli jechać, była zablokowana przez tych samych napastników. SonyMopo chwycił za broń. Kazał synowi prowadzić samochód, podczas gdy sam strzelał z okna po stronie pasażera, aby odstraszyć napastników, tak aby można było bezpiecznie przejechać. W tym czasie jedynym, co mógł zrobić ks. Aloysius, była próba modlitwy. Obok niego siedział młodzieniec o imieniu Chidiebere. Razem odmawiali Zdrowaś Mario w ich wspólnym języku. Obaj pochodzili z tego samego plemienia, oddaleni o jedną wioskę. Młody człowiek prosił kapłana, aby nie poddawał się i modlił razem z nim.

Pierwsza klinika, do której dotarli, Okada Teaching Hospital, nie miała wystarczających środków medycznych. Lekarze widząc niestabilny stan rannego, mówili: „Zostawcie go - on nie przeżyje. On i tak umrze, zajmijmy się innymi”.

Chidiebere, SonyMopo i Bóg-jest-wielki próbowali utrzymać kapłana w stanie przytomności podczas trwającej ponad 90 minut podróży na oddział ratunkowy w Beninie, stolicy nigeryjskiej prowincji Edo. „W takiej chwili wiele rzeczy przechodzi przez głowę. Odmawia się wiele modlitw” - powiedział ks. Aloysius. „Musisz też pogodzić się z faktem, że to już może koniec. Tak zrobiłem. Przez pierwsze godziny modliłem się, aby Bóg mi pomógł, ale kiedy dotarliśmy do szpitala w Beninie, już się pogodziłem.”

Ratownicy w Beninie zadzwonili do wszystkich, z którymi mogli się skontaktować, gromadząc zespół lekarzy, który mógłby przeprowadzić operację w Sylwestra. W tym czasie brat księdza, Tytus, jechał trzy godziny z ich wioski do szpitala. „Kocham cię, dbaj o rodzinę. Jeszcze się zobaczymy” – powiedział Tytusowi ks. Aloysius, zanim około północy wjechał na salę operacyjną.

Wyświęcony w 2002 r. kapłan inkardynowany był do diecezji Los Angeles w USA, w Nigerii przebywał natomiast w odwiedzinach u rodziny, po trzech latach rozłąki, dlatego skontaktowano się także z amerykańskimi lekarzami oraz kurią w Los Angeles. Ponieważ wypadki rozgrywały się na bieżąco, amerykański lekarz i władze kościelne nie otrzymały pełnej informacji i przekonane były, że kapłan umiera. Nie mając pewności co do jego stanu, parafianie ks. Alojzego rozpoczęli 3-dniową nowennę w intencji ocalenia życia swojego proboszcza. Tymczasem kilka dni później, ks. Aloysius był już w stanie zadzwonić bezpośrednio do biskupa i przekazać mu wiadomość o udanej operacji. „Był bardzo słaby. Ledwo mogłem go zrozumieć. Ale był przytomny i wiedział, kim jestem” - powiedział biskup Barron z Los Angeles.

Biskup często dzwonił, aby sprawdzić, czy ks. Alojzy wraca do zdrowia i zaoferować mu pomoc, zachęcając go do powrotu do Ameryki, gdzie mógłby otrzymać lepszą pomoc medyczną. Kapłan nie chciał jednak wyjeżdżać dopóki nie wyzdrowieje. , więc biskup powiedział mu: „Jeśli czegokolwiek potrzebujesz, daj nam znać, a my ci to zapewnimy”. Doceniając wiele ofert, które otrzymał, aby zostać przetransportowanym do Ameryki, ks. Alojzy powiedział, że zdecydował się pozostać w Nigerii ze swoją rodziną, aby pokazać ludziom w Stanach Zjednoczonych, że pomimo kłopotów, z jakimi boryka się Nigeria, jest ona pełna dobrych ludzi. Powiedział też, że zasmuca go to, jak media przedstawiają Nigerię, skupiając się na negatywnych wydarzeniach, a nie na pozytywnych aspektach tego kraju. Jest dumny ze swojego kraju i wdzięczny za opiekę, którą otrzymał, czując, że Bóg działał przez lekarzy i pielęgniarki.

„Nie ma mowy, aby dało się przeżyć sześć, siedem godzin bez leków, tracąc tak dużo krwi” - powiedział. „W klinice mówili, że nie ma mowy, żebym przeżył. Myślę, że to była czysta opatrzność Boża”.

Obecnie kapłan odzyskał zdrowie i powrócił do Stanów Zjednoczonych. 600 osób uczestniczyło we Mszy dziękczynnej, którą biskup Barron koncelebrował z ks. Alojzym w Niedzielę Palmową tego roku w Kościele Najświętszego Serca.

Kapłan jest wdzięczny Bogu za to doświadczenie, mówiąc, że zbliżyło go do Niego i zmieniło jego pogląd na życie: „tak odczytuję swoje własne życie: Bóg zapobiegł mojej śmierci, ponieważ uważał, że nie byłem gotowy. Nie byłem gotowy na wieczność. Nie byłem gotowy na niebo. Potrzebowałem więcej pracy nad uświęceniem – aby On mnie uświęcił, oczyścił i pomógł mi się przygotować”.


Źródło: CNA, Michelle McDaniel, Angelus News

« 1 »

reklama

reklama

reklama