W najnowszym felietonie o „genderowym nonsensie” George Weigel wskazuje, jak forsowana obecnie ideologia gender wpływa na politykę, podminowując to, co istotne i stając się tematem zastępczym.
Trwa wojna na Ukrainie oraz krwawa operacja armii izraelskiej przeciwko Hamasowi w Gazie. Zbroją się Chiny, Iran i Korea Północna. Ameryka Łacińska rozpada się politycznie i kulturowo. Na Morzu Czerwonym rebelianci Huti regularnie ostrzeliwują statki handlowe. Państwa Afryki subsaharyjskiej przechodzą kolejne kryzysy rządowe i polityczne. Czym w tym czasie zajmuje się amerykańska dyplomacja? Antony Blinken rozsyła do pracowników ambasad na całym świecie pismo zatytułowane „Najlepsze praktyki w zakresie tożsamości płciowej”. Czytamy w nim m.in. o unikaniu „szkodliwych, wykluczających komunikatów”, to znaczy rezygnacji z tradycyjnych pojęć takich jak „matka / ojciec”, „syn / córka” i „mąż / żona”, ponieważ mogłyby one urazić osoby niebinarne, transgenderowe i podobne.
Dla Antony’ego Blinkena wyczulenie na „zmiany w zaimkach” ważniejsze jest niż groźba eskalacji konfliktu na Ukrainie, niż rosnące zagrożenie Tajwanu ze strony Chin.
Jak podkreśla Weigel, to nie tylko nonsens, to naprawdę niebezpieczny nonsens. To odwracanie uwagi od prawdziwej pracy dyplomacji. To podważa amerykańską wiarygodność w oczach Władimira Putina, Xi Jinpinga i apokaliptycznych mułłów w Teheranie. Nie tylko podważa, ale wręcz ośmiesza USA. „Jest to sygnał o ostatecznej utracie rozsądku”. Jest to jednocześnie woda na młyn tych wszystkich, którzy uważają USA za „szatana”.
Weigel trafnie zauważa, że nie chodzi tu tylko o słowa. Zachodnia, a w szczególności amerykańska kultura zbzikowała na punkcie kultu własnego „ja”. Zamiast zdrowej chrześcijańskiej antropologii, na której zbudowana została zachodnia cywilizacja mamy obecnie „ekspresyjny indywidualizm”, czyli bezgraniczne skupienie się na sobie samym i swojej rzekomej „tożsamości”. Jeśli fakty biologiczne takie jak zróżnicowanie płciowe przeszkadzają nam w budowaniu owej „tożsamości”, tym gorzej dla faktów.
Ideologie mają to do siebie, że w odróżnieniu od zwykłych „idei” nie rozpowszechniają się oddolnie, jako skutek wymiany myśli, ale narzucane są odgórnie, zauważa amerykański myśliciel, pisząc:
Jak to zwykle bywa w przypadku fałszu, ideologia gender, która obecnie infekuje Departament Stanu, próbuje narzucić się poprzez biurokratyczną władzę i osobiste zastraszanie. Tak więc pod rządami Blinkena, stan zadekretował trzecie „oznaczenie” płci w amerykańskich paszportach dla tych, którzy nie „identyfikują się” jako mężczyźni lub kobiety; mianował pierwszego amerykańskiego „specjalnego wysłannika do spraw rozwoju praw człowieka lesbijek, gejów, osób biseksualnych, transpłciowych, queer i interseksualnych (LGBTQI +)”; i poinformował personel Departamentu Stanu, że osoby ubiegające się o awans muszą „rozwijać” tzw. DEI (różnorodność, równość i integracja w ujęciu propagatorów ideologii woke). Nie jest to jeszcze totalitarna przyszłość, którą George Orwell opisał jako „but wbijający się w ludzką twarz na zawsze”. Niemniej jest to przymus w imię fałszu.
Czy to już całkowity upadek zachodniej cywilizacji? Czy jest jeszcze dla nas jakaś nadzieja? Niestety perspektywa polityczna stojąca przed USA w związku z najbliższymi wyborami prezydenckimi nie jest optymistyczna.
Znajomy, który doskonale orientuje się w historii, wracając w zeszłym miesiącu z Rzymu do Waszyngtonu przez Londyn, wysłał mi ostrego e-maila z poczekalni Heathrow, mówiąc, że czuje się, jakby podróżował od Sodomy do upadku Konstantynopola. Poradziłem mu, by napił się jeszcze jednego drinka, nie tylko dlatego, że „Rzym” można naprawić. Ale depesza sekretarza Blinkena sugeruje, że analogia między naszym amerykańskim stanem obecnym a upadkiem Konstantynopola nie jest daleką przesadą. I ten kolejny upadek nie zostanie zatrzymany przez żadnego z dwóch narcystycznych, podstarzałych kandydatów na prezydenta, którzy raczej ucieleśniają kulturę samozachwytu, która zabija Amerykę i ogranicza naszą zdolność do kształtowania lepszego świata, niż jej się przeciwstawiają.
Otóż to: zarówno Biden, jak i Trump są ucieleśnieniem narcyzmu, który zdominował współczesną zachodnią kulturę. Niezależnie którego z nich ostatecznie wybiorą Amerykanie, w pewnym sensie jest to wybór między dżumą a cholerą. Skąd jednak wziąć lekarza, który zdiagnozowałby te choroby i zaaplikowałby skuteczne lekarstwo?