Prostota tego miejsca była uosobieniem tego, co starożytni Grecy nazywali "kalokagathią", czyli tożsamością piękna z dobrem...
Długo rozmawiali o różnościach. Przede wszystkim o Wierze, która ich tu sprowadziła, ale też o wszystkim i niczym, bo nic, też jest wpisane w ludzkie czucie i rozumienie i jak nie można o niczym nie myśleć, tak nie można zupełnie niczego nie rozumieć i zupełnie niczego nie czuć.
„Czy czujesz, że nic nie czujesz?”
„Czy rozumiesz, że niczego nie rozumiesz, czy może rozumiesz że niczego nie czujesz?”
Ale to były pytania tylko do niektórych. Zdecydowana większość czuła się w tym miejscu wspaniale i tylko opędzała się od sporadycznie latających insektów, wśród których były i myśli o tym „dlaczego i po co to i owo?”, a także — „dlaczego w ogóle wszystko?”
Prostota tego miejsca była uosobieniem tego, co starożytni Grecy nazywali „kalokagathią”, czyli tożsamością piękna z dobrem, jednak wspólnotę tych dwóch wartości czuli zaledwie co niektórzy. Większość przybyła nie wiedząc do końca co to jest piękno i dobro.
”Czy czujesz, że niczego nie rozumiesz?”
Chcieli zrozumieć, poczuć, dlaczego i padalec jest piękny, i ropucha, i sęp, i hiena, i ryba szkaradnica, i pełzające, fruwające, skaczące robaki, a nawet galaretowate grzyby i trujące, cuchnące, rośliny też są piękne.
I dobre.
Dla tego, kto ma duszę dziecka, które niewiele jeszcze rozumie.
Od razu rozeszli się po pokojach, gdy cykające świerszcze zaczęły przycinać ich podniesione głosy.
Ich mieszkanie było zielonym namiotem z gałęzi wyniosłych sosen i świerków, ściany z krzewów i zarośli, a dachem było ultramarynowe prześcieradło z gwiezdnych konstelacji.
Każdy otrzymał do swej sypialni kluczyk w postaci wolnej woli wyboru miejsca do spania, komplet toaletowych przyborów rozpuszczonych w pobliskim jeziorku i ręcznika z oddechu lata.
Było ich dwudziestu kilku i wkrótce wszyscy rozeszli się w upatrzone miejsca i tylko Włóczykij został przy ognisku, bo nigdzie nie zagrzewał miejsca i ledwo gdzieś się pojawiał, już go nioooosłooo...!
„Dokąd tak?” — pytano.
„Hen!” — odpowiadał i wskazywał jednym ruchem wszystkie strony świata naraz.
Ale byli i tacy, którzy przybywszy razem z nimi pochowali się za pnie drzew by zerkać ukradkiem.
Kilku ich dostrzegło, zachęcało do przyjścia, ale nie raczyli się odezwać wpełzając w swój własny cień już się nie pojawiali.
Stając się cieniami nie dali się już zauważyć, poza jednym, tym - Kolorowym.
Ten, to pojawiał się, to znikał i wszyscy go podziwiali za to, że jest jaki jest. Znając jego obyczaje nie pytali go o nic, bo odpowiadał całym sobą i wystarczyło na niego spojrzeć, by się milcząc zachwycić.
Był i taki co przychodził do ogniska tylko wtedy gdy nikt nie widział. Siadał gdzieś z boku w takim miejscu, by nie oświetlał go nawet płomyczek, ani jedna nawet maleńka iskierka. Jednak gdy ktoś dokładał gałęzie do ognia uwalniając konstelacje iskier wszyscy czuli, że ktoś przy nich siedzi. Niektórzy wówczas widzieli go zamyślonego, wpatrzonego w styk światła i nocy. Ów, lubiany, a nieznany, prawie niewidziany, a rozpoznawalny przez wszystkich, był niezbędny dlatego że był. Jedną połową siebie istniał w nocy gwiaździstej, a drugą w gwiazdach iskier, których sprawczą siłą była ich Wspólnota.
Był i ktoś jeszcze, ale nikt go nigdy nie widział, więc nie mieli pewności czy to przypadkiem nie było tylko ich pobożne złudzenie.
Byli wreszcie i tacy, którzy szli ze wszystkimi kawał drogi by nagle utykać, marudzić na upał, na drogę że nie asfaltowa, że słońce za wysoko lub że ktoś specjalnie podrzuca im patyki i szyszki by im utrudnić wędrówkę.
Ci, usiedli przy drodze i mówili; „Idźcie, dogonimy was!”, ale już nie docierali na miejsce zbiórki, choć robiono im z kijków strzałki.
Był upalny lipiec i gdy nastała noc, wszyscy prócz Włóczykija zasnęli snem jak aksamitny mech... Stąpali po nim lekuchno nie robiąc śladów. Wchodzili na jeziorko nie mocząc stóp i nie płosząc małych rybek, a niektórzy dosiadłszy ważek i nartników śmigali po toniach wody i powietrza jak jakieś baśniowe stworzenia. Inni chodzili po lesie przenikając przez drzewa, na śródleśnych łąkach napychali sobie kieszenie zapachami kwiatów i spożywali chleb posmarowany pikantnym śpiewem trzcinniczka, a ko lubił na delikatnie, pokrywał kromkę oparami nawodnej mgiełki.
Mocniej śniący eksplorowali podziemne korytarze ryjówek i dżdżownic, zgłębiali muliste dno, albo tuż pod lustrem wody patrzyli w niebo jak ryby czatujące na owada.
Wszyscy jeszcze spali, gdy sposobiący się do dalszej drogi Włóczykij zauważył po wschodniej stronie, w gęstwinie świerkowych gałęzi narastającą wypukłość. Najpierw pomyślał, że to „czarcia miotła”, ciemna plama ze zbitych igiełek na gałęziach zaatakowanych przez pasożyty, ale to coś wyraźnie się wybrzuszało, narastało z każdą chwilą by nagle pęknąć, jak pęka powietrzna kopułka deszczowej kropli na kałuży.
Wypuszczony z kołczanu nocy snop słonecznych strzał rozświetlił nagle jeziorko leśne, las wokół niego, łączki przybrzeżne i leżące w nich postaci śpiących.
Obudzeni tym niesamowitym zjawiskiem zaczęli przeciągać się w na całą szerokość leśnego jeziorka, aż splątały się wszystkim ręce i trzeba było aż kapitana, by przeciąć powstały marynarski węzeł.
„Pobudka!” — krzyknął.
Jeszcze powszechne ziewanie, które wchłonęło kilkanaście nieśmiałych cumulusików, jeszcze pierwsze pluski porannej toalety i wszyscy na rozkaz kapitana stawili się przy brzegu.
Ten, po modlitwie i posiłku, porozdzielał zadania.
Drugi kapitan będzie niebawem obierał ziemniaki a kto już to robił, będzie, gdy przyjdzie na niego kolej jego zastępcą.
Tylko kapitan był nie do ruszenia, ponieważ posiadał wizję celu który odpowiadał wszystkim
i nigdy nie zawiódł.
Zdumieli się, gdy tajemnicza „Barka” okazała się być zwykłą tratwą z ławeczką. Była nawet dość solidna, ale jej wyporność zdolna była bezpiecznie udźwignąć co najwyżej trzech pasażerów, więc jednym na jej widok zrzedły miny, drudzy pokpiwali sobie, a pokorna i ufna reszta czekała na sygnał wejścia na pokład.
„Wchodzimy!” — rozkazał kapitan.
Kobiety nie chciały wejść, bo chybotliwa i „jakże to na takie coś”, ale znalazł się jeden co wszedł, zademonstrował jak jest stabilna, po czym wyszedł na brzeg i podając ramię wprowadził panie, jedną po drugiej na pokład. Po nich weszli panowie i gdy był już komplet, kapitan dał sygnał odbicia od brzegu.
Jeden z „marynarzy” odepchnął tratwę od brzegu długim, sękatym, świerkowym drągiem.
Nagle, podbiegł zdyszany ten, który ukrywał się we własnym cieniu.
I gdy zawróciła po niego Barka, jedna z niewiast zaintonowała:
„Paaaan kiedyś stanął nad brzeeeegiem,
Szuuukał luuudzi gotowych pójść zaaa Niim;
By łooowić seerca
Słów Boożych prawdą.
O Paaaanie, to Ty na mnie spojrzaaaałeś,
Twooooje ustaaa dziś wyrzekły me iiimię.
Swooooją barkę pozostawiam na brzeguu,
Raaazem z Tooobą nowy zacznę dziś łóów...”
I wszyscy śpiewali...
I zasłuchały się w tę pieśń jastrzębie i leśne myszy,
dzięcioły przestały odmierzać czas,
roje owadów nad wodą zastygły w bezruchu,
a gdy pękły pąki grążeli i lilii wodnych
wyszła z trzcin para niemych łabędzi z młodymi, które wydostały się ze swej niemoty ogłaszając przenikliwym, olśniewająco pięknym śpiewem
Czyjeś nadejście.
I gdy nawet kamienie wbite w ziemię poruszyły się i odsłoniły swoje prehistoryczne odleżyny, wtedy Barka wpłynęła w mgłę jak aksamit...
A za nimi, stąpając po wodzie
szedł Ktoś,
kto czynił wiatr,
który dął w żagle postaci na „Barce”...
opr. mg/mg