Carol

Co zostaje w człowieku z młodzieńczych ideałów? Czy współczesny świat w ogóle pozwala się zmieniać?

Carol

Bob Hartman

Carol

Opowieść wigilijna


Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7502-276-6
Format: 144 x 155 mm
Ilość stron: 100
Rodzaj okładki: twarda

Co zostaje w człowieku z młodzieńczych ideałów? Czy współczesny świat w ogóle pozwala się zmieniać? Czy od jednej nie wypitej kawy może cokolwiek zależeć? I dlaczego nie tylko dzieci potrzebują czasem sięgnąć po książkę, w której wszystko dobrze się kończy?

Fragmenty książki:

Jack O’Mally wpadł do księgarni jak burza, ale burzę śnieżną niezupełnie zostawił za sobą.

– Beznadziejna pogoda! – wymamrotał, strząsając z ramion śnieg i strzepując go z głowy. – Mam do kupienia milion prezentów, a globalne ocieplenie postanowiło zrobić sobie wolne. Był wyraźnie nie w sosie. – W dodatku beznadziejni kierowcy! – odezwał się znowu, tupiąc nogami dla podkreślenia swoich słów. – Ta kobieta z SUV–a omal mnie nie zabiła. W jednej ręce cappuccino, w drugiej komórka. Trzymała kierownicę kolanami? Wariatka!

Przestał w końcu mamrotać, tupać i trząść się na wystarczająco długą chwilę, by rozejrzeć się dokoła. Pomieszczenie pękało w szwach, a kolejka do kasy ciągnęła się przez całą księgarnię.

– Beznadziejni zakupowicze! – syknął ze złością. – Dlaczego wszyscy zostawiają wszystko na ostatnią chwilę?

Jego wzrok spoczął na stoliku przy wejściu. Nad stolikiem wisiał baner opatrzony napisem: „Przytul do serca świat”. Na banerze było zaś zdjęcie afrykańskiej dziewczynki ze smutną twarzą i wystającym brzuchem.

– Jeszcze to! – mruknął Jack, po czym pokręcił głową, patrząc na gadatliwą kobietę pod banerem, która pakowała prezenty klientów i dziękowała im za datki.

„Beznadziejni dobroczyńcy! – pomyślał. – Prezydent ma rację. Antykoncepcja. Aborcja. Afryka ma za dużo żołądków do wykarmienia.” W tej samej chwili pomyślał o własnym żołądku. „Może napiję się kawy? Kawa dobrze by mi zrobiła. Zasłużyłem na nią. Mufinką też nie pogardzę.”

Popatrzył i westchnął. Kolejka po kawę była niemal tak długa jak ta do kasy.

„Idę do domu”, postanowił. „Mam tego dosyć.” Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, ale nagle pojawił się promyk nadziei – jak aniołowie nad Betlejem, jak gwiazda nad stajenką. Oczy mu rozbłysły: jeden stolik w księgarnianej kafejce był wolny!

Jack skierował się w tamtą stronę, obmyślając plan. Zdjąć płaszcz. Chwycić jakieś czasopismo. Powiesić płaszcz na oparciu krzesła. Położyć czasopismo na stoliku. Zaanektować to miejsce. Tak, zaanektować. Potem stanąć w kolejce po kawę.

Ledwie jednak zdjął płaszcz i chwycił czasopismo, dostrzegł kątem kogoś, kto zmierzał ku temu samemu stolikowi, a na domiar złego trzymał w ręku kupioną już kawę! Ale to był jego stolik. On pierwszy go dostrzegł – hen, z oddali. Przemierzył pustynie przecenionych powieści i góry o wiele za drogich kartek świątecznych, żeby tam dotrzeć. To był jego stolik. Przyspieszył więc kroku. Pędził tak szybko, jak pozwalały na to wciąż mokre podeszwy jego beżowych butów.

To jednak okazało się zgubne. Poślizgnął się bowiem i zderzył ze swoim rywalem. Na płaszcz chlusnęła kawa. „Idiota!” – miał już nie tyle wymamrotać, co wykrzyknąć Jack, ale gdy uniósł wzrok znad zalanego kawą płaszcza, zatkało go i wytrzeszczył oczy.

Kobieta wyglądała na szczerze przejętą.

– Wszystko w porządku? – spytała. – Mam nadzieję, że się pan nie poparzył.

Najwyraźniej czuła się winna.

– Bardzo przepraszam! – powiedziała.

Była olśniewająca, niewyobrażalnie piękna.

– Proszę usiąść – zaproponowała, sadzając go na jednym z krzeseł.

„Jej włosy – pomyślał Jack. – Ma takie śliczne włosy!”

– Pański płaszcz… – powiedziała. – Na pewno dadzą nam tutaj mokrą szmatkę. Spróbuję usunąć plamy, ale zapachu kawy niełatwo się będzie pozbyć.

„Jej zapach – pomyślał Jack. – Jak ona ładnie pachnie!”

– Przyniosę panu coś do picia – oznajmiła. – I obiecuję, że to coś nie wyląduje na pańskim ubraniu – dodała z zakłopotanym uśmiechem.

– Jej uśmiech – powiedział Jack. Tak, tak. Nie tylko pomyślał, ale naprawdę powiedział. – Znaczy się, świetnie. Wspaniale. Dziękuję. Może latte na chudym mleku? – dodał, natychmiast żałując, że nie poprosił o jakiś napój bardziej przystający mężczyźnie.

Kiedy patrzył, jak kobieta idzie na koniec kolejki, ktoś z personelu pojawił się z mopem i wiaderkiem. Oczywiście Jack patrzył za długo. Oczywiście patrzył zbyt natarczywie.

– Jest pan bez szans – mruknął pod nosem chłopak z mopem. Jack jednak nie do końca się z nim zgadzał. Istniało bowiem pewne równanie, o którym powiedział mu jego przyjaciel Barry.

„Dzielisz swój wiek przed dwa – wyjaśnił Barry – a następnie dodajesz siódemkę. Liczba, którą otrzymasz, to wiek najmłodszej kobiety, z jaką masz szansę umówić się na randkę”.

Przyjaciel nazywał to równaniem MD. Od inicjałów Michaela Douglasa.

„No to policzmy – rozmyślał Jack. – Mam pięćdziesiąt lat. Połowa tego to dwadzieścia pięć. Dodajemy siedem i… Tak, ona chyba ma trzydzieści dwa lata, może nawet trochę więcej. A ja nie wyglądam na swój wiek. Chodzę na siłownię i nie wyłysiałem. – Spojrzał triumfalnie na chłopaka z mopem. – Sądzę, że mam jednak pewne szanse.”

Kiedy znów spojrzał w wiadomym kierunku, kobieta stała już przy nim, trzymając w dłoni kawę latte na chudym mleku. Nie uszło uwagi Jacka, że nie ma na palcu obrączki.

– Szybko poszło! – powiedział.

– Ci ludzie są tacy mili! – zaszczebiotała. – Naprawdę wspaniali! („Dla ciebie, na pewno” – zauważył w myślach Jack). – Widzieli, co się stało, więc przepuścili mnie na początek kolejki. Dlatego już jestem. A tak w ogóle to mam na imię Carol.

– A ja Jack – odparł z uśmiechem. – Bardzo mi miło.

– Robisz ostatnie zakupy świąteczne? – spytała.

Jack kiwnął głową.

– Tak. Muszę kupić prezenty dla dzieci. I jakiś drobiazg dla mojej byłej. („Lepiej od razu dać sygnał, że jest się wolnym”, pomyślał). – A co ciebie tu sprowadza?

Carol upiła z kubka łyk kawy i zmarszczyła brwi.

„Te brwi zapierają dech”, rozmarzył się Jack. Starał się nie wlepiać w nią oczu, ale na próżno.

– Szukam pewnej piosenki – odpowiedziała Carol – ale nie mogę znaleźć płyty, na której się ona znajduje.

„Bingo! – Jack zwietrzył dla siebie szansę. – Na muzyce znam się jak mało kto! Będę mógł odegrać rolę rycerza w lśniącej zbroi!” Poczuł się nagle Johnem Cusackiem w filmie Przeboje i podboje. Czuł, że za chwilę zdobędzie dziewczynę.

Pochylił się do przodu i uśmiechnął.

– Uwielbiam muzykę. Jak się nazywa ta piosenka?

– To stary kawałek – odparła Carol. – Chyba z lat siedemdziesiątych.

Odchylił się do tyłu. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

„Stara”, zgodził się. „Lata siedemdziesiąte”, rzeczywiście dawno. „Ojej – przestraszył się Jack. – Może chłopak z mopem miał rację. A może jednak nie. Może nie wszystko jeszcze stracone…”

– Nie szkodzi – powiedział Jack z szerokim uśmiechem. – Znam również starsze piosenki. Jaki jest tytuł tej konkretnej?

– Właśnie nie bardzo wiem – odparła Carol. – Na tym właśnie polega problem. Pamiętam tylko krótki fragment tekstu: „Możemy zmienić świat. Zbudować go od nowa”.

Nie musiał się zastanawiać ani chwili. To była piosenka Grahama Nasha. Nosiła tytuł Chicago. Ukazała się w 1971 roku na płycie koncertowej Four Way Street grupy Crosby, Stills, Nash and Young, a także – mniej więcej w tym samym czasie – na debiutanckim, solowym albumie Nasha Songs for Beginners. Jack miał niemal stuprocentową pewność, że można ją również znaleźć w czteropłytowej kolekcji nagrań formacji CSN*. Nie mógł jednak podzielić się swoją wiedzą z tą młodą kobietą siedzącą naprzeciw niego, bo wyszedłby na podstarzałego maniaka muzyki, którym zresztą był.

Powiedział więc tylko:

– Hm… Muszę się chwilę zastanowić.

Następnie zmarszczył brwi i wypił kolejny łyk swojej latte.

Carol też upiła trochę kawy. Jack zwlekał jeszcze przez chwilę. Kolejny łyk. Głęboka zaduma. I znów zmarszczył brwi.

A potem…

– Już wiem! – nieco teatralnie się ucieszył. – Chodź ze mną!

Prowadząc Carol do działu muzycznego, znajdującego się w głębi sklepu, mówił dalej:

– Jestem niemal pewien, że piosenka, której szukasz, nazywa się Chicago. Jej autorem jest niejaki Graham Nash.

Carol pokręciła głową.

– Nigdy o nim nie słyszałam.

– Cóż, swego czasu grał w zespole The Hollies – wyjaśnił Jack i już po chwili tego żałował. Była to bowiem mało znana grupa, a co gorsza bardzo stara.

Spróbował więc inaczej.

– Nash był też członkiem zespołu Crosby, Stills, Nash and Young. Ten Young to Neil Young. Na pewno o nim słyszałaś.

– Tak mi się wydaje – odparła Carol, wzruszając ramionami. – On już nie żyje, prawda?

– Żyje – westchnął Jack. – Tyle że… ma już swoje lata. – Potem dodał z ożywieniem: – Ale jak wielu innych starszych muzyków znalazł sposób, by wykreować się na nowo i dotrzeć ze swoją muzyką do młodego pokolenia. O, jesteśmy na miejscu!

Zaczął wertować płyty. W końcu znalazł jeden egzemplarz albumu Four Way Street. Nasunął na uszy słuchawki i umieścił CD w odtwarzaczu. Na wyświetlaczu pojawiła się lista utworów. Piosenka numer jeden: Chicago. Sukces! Gdy wcisnął przycisk „Play”, popłynęły dźwięki piosenki. Jack nie słyszał jej od dawna. Od dawna nawet o niej nie myślał. Brzmiała jednak tak dobrze jak w roku 1971.

– Oto twoja piosenka – oznajmił Jack.

Już miał zdjąć słuchawki i przekazać je Carol, ale nim zdążył to zrobić, kobieta zbliżyła swoją głowę do jego głowy i odchyliła jedną ze słuchawek.

„Znowu sukces! – ucieszył się. – Nieźle mi idzie. Sam nigdy bym tego tak dobrze nie zaplanował.”

Zamknął oczy. Ta piosenka. Ta chwila. Zapach tej dziewczyny. I poczuł się młody. Jak w latach siedemdziesiątych. Jak… w gimnazjum.

Gdy piosenka się skończyła, Jack otworzył oczy i… był w gimnazjum.


Przypisy:

* CSN – Crosby, Stills and Nash, uszczuplony skład zespołu Crosby, Stills, Nash and Young. [tłum.]

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama