Coś jest nie tak z tym człowiekiem...

Fragmenty powieści "Tajemnica mnicha"

Coś jest nie tak z tym człowiekiem...

Hermann Multhaupt

Tajemnica mnicha

ISBN: 978-83-60703-95-3
wyd.: Wydawnictwo Salwator 2008

Wybrane fragmenty
Coś jest nie tak z tym człowiekiem...
Opat wrócił do pracy...
Już czas, abyśmy zebrali siano...
Imma zobaczyła ojca siedzącego na ławce...
Przeor nie spał tej nocy...
Opat Thietmar rozmyślał...
Tym, co wyróżniało Cluny...
Tak jak postanowiono...

Coś jest nie tak z tym człowiekiem — rozmyślał przeor, patrząc przez okno na rzekę, która silnie wezbrała po ostatnich opadach i bulgocząc, kotłowała się w swoim korycie. Jeszcze dwa, trzy dni mocniejszej ulewy i trzeba będzie opróżnić dolne piętra budynku gospodarczego opactwa, gdzie znajdowały się zapasy zboża, płótna i jedzenia.

— Nie mogę jeszcze podjąć ostatecznej decyzji — powiedział opat. Siedział przy topornym stole, a raczej kanciastym dębowym klocu, który służył mu jako miejsce pracy, i w zadumie bawił się gęsim piórem. Przed nim leżało kilka arkuszy pergaminu i troskliwie oprawione księgi, noszące ślady codziennego użytku.

— Teofil Prezbiter. Skąd pochodzi ten Teofil? — westchnął przeor Altfried. Był krzepkim, szerokim w ramionach mężczyzną koło czterdziestki. Czarny habit mnicha opinał jego dobrze zbudowane, silne ciało, a stale zaczerwieniona twarz zdradzała ognistą krew. Jasne bujne włosy opadały mu na oczy promieniście niebieskie jak wiosenne niebo obmyte deszczem. Teraz ciężkim krokiem, ze skrzyżowanymi ramionami, przechadzał się tam i z powrotem przed oknem, wbijając wzrok w drewnianą podłogę. Zagrożenie ze strony przybierającej rzeki przy klasztorze zdawało się nawet w przybliżeniu nie martwić go tak, jak niejasne pochodzenie współbrata niedawno przyjętego do konwentu.

— Może powinniśmy wydłużyć czas próby o kilka księżyców i nie udzielać zgody od razu.

Opat Thietmar wstał. Jego szczupła sylwetka kontrastowała wyraźnie z potężną posturą przeora. Jako szósty opat Helmarshausen, sprawował swój urząd już dwadzieścia pięć lat i cechowała go mądra powściągliwość w sprawach, które nie wymagały natychmiastowej decyzji. W jego bladej wąskiej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi najbardziej rzucał się w oczy wydatny nos. Oczy ciemne jak oczy sarny miały łagodny wyraz i często robiły wrażenie rozmytych i zamglonych, jakby opata coś porywało daleko od klasztoru w świat snów albo niezaspokojonej tęsknoty.

— Twierdzę, że znam się na ludziach — uśmiechnął się — i nie sądzę, żebyśmy mieli do czynienia z oszustem.

— Też tak uważam, ojcze opacie — odpowiedź przeora nadeszła szybko jak strzała, dużo szybciej niż można się było spodziewać po jego nieco ociężałym wyglądzie. Obaj stali twarzą w twarz jak przeciwstawne siły, niezgodni czasem w ocenie ludzi, których im powierzano, jednak zawsze jednomyślni w staraniach o zachowanie spokoju i bezpieczeństwa klasztoru.

— Teofil jest mnichem, który nie mówi zbyt wiele, ponieważ chce uniknąć czczej gadaniny. Przyrzekał to kiedyś, składając śluby zakonne — powiedział opat. — Nie zapominaj, ojcze przeorze, skąd pochodzi i dokąd już zaprowadziła go jego droga życiowa.

— Bardzo osobliwa droga życiowa, jeśli mogę sobie pozwolić na takie spostrzeżenie, ojcze opacie. Pochodzi prawdopodobnie z Bizancjum. Studiował, zdaje się, w klasztorze w Stablo. Pracował rzekomo w Kolonii w kościele św. Pantaleona. A ostatnio przebywał ponoć w klasztorze w rejonie Ren—Moza.

— Zapytaj o niego w Corvey, gdzie pod skrzydłami opata Marcwarda poznawał obyczaje obowiązujące w Hirsau — poradził Thietmar.

— Corvey, znowu Corvey! Prędzej odgryzę sobie język, niż zwrócę się do nich! — zaprotestował przeor. — Zadowolę się przeto mglistym, ubogim w słowa życiorysem.

Opat Thietmar uśmiechnął się.

— To dobrze. Ten życiorys nie pasuje do naszej codzienności. Jesteśmy mnichami pochodzącymi najczęściej z jednego regionu, wyrośliśmy nad Wezerą i Diemel, nasi bracia pochodzą znad rzeki Leine, którą tak kochały nasze northeimskie ptaki. Postanowiliśmy żyć i pracować dla tego miejsca, jak nakazuje reguła naszego ojca Benedykta. To jasno określone granice. Aż tu nagle zjawia się człowiek, który, jak wszystko wskazuje, pochodzi z dalekiego Wschodu, z nieznanego kraju, w którym panują inne obyczaje i przyzwyczajenia, a do tego okazuje się nadzwyczaj zdolny, i już nasz obraz świata ulega zachwianiu. Brak silnego chrześcijańskiego fundamentu, na którym mogłaby się oprzeć nasza miłość bliźniego, nieprawdaż, ojcze przeorze?

— A dlaczego przyszedł właśnie do nas? — zapytał Altfried. Jego oczy stały się nagle wąskie jak dwie drżące szparki. — Dlaczego nie wstąpił do bardziej znanego klasztoru? Na przykład do klasztoru macierzystego naszego królestwa — Corvey, który zdaje się znać?

Opat wiedział, że Altfried traktował klasztor założony przez kuzynów Karola Wielkiego, braci Adalarda Starszego i Walę, jako najsilniejszą konkurencję Helmarshausen. Corvey — klejnot wśród niemieckich klasztorów, z którym żaden inny nie mógł się równać i który jak żaden mu podobny świecił blaskiem nauki i erudycji, posiadał relikwie św. Stefana i św. Wita oraz przywileje, o których Helmarshausen mogło tylko pomarzyć.

— Czasami lepiej być pierwszym w cieniu niż drugim w blasku słońca — odpowiedział wieloznacznie opat. — Przypuszczam, że wielkie zainteresowanie biskupów z Paderborn sztuką bizantyjską sprowadziło greckiego mnicha Teofila znad Mozy nad Pader, a stamtąd nad Diemel. Pomyśl, że biskup Meinwerk nakazał mistrzom z Bizancjum wzniesienie kaplicy Bartłomieja w północnej części katedry i że bliskie związki Paderborn z Helmarshausen przyczyniły się do tego, że nasz nowy współbrat zwrócił uwagę na nasz pozornie leżący na uboczu klasztor. Czuję, że jego obecność będzie dla nas błogosławieństwem.

— Przypuszczasz i czujesz, ale nie wiesz — rzekł gorzko przeor. — Twoim zadaniem powinno być rozszyfrowanie, kto kryje się za imieniem Teofil. Jedno zgniłe jabłko jest w stanie popsuć cały kosz zdrowych.

— Wobec takich zarzutów muszę wziąć Teofila w obronę! — rzekł opat z naciskiem. — Może dotarły do niego słuchy o dobrej sławie naszych klasztornych warsztatów i chce wykorzystać tu swoje artystyczne umiejętności i doświadczenia, a to na pewno nam nie zaszkodzi.

Ponieważ przeor milczał, opat cicho kontynuował:

— Teofil porzucił swoje stare imię i przy obłóczynach przyjął, wedle swojego życzenia, imię Roger. Z moich obserwacji wynika, że jest niezwykłym człowiekiem, nie tylko z powodu swojego pochodzenia, lecz także talentu. Wiem, co chcesz teraz powiedzieć, drogi Altfriedzie — dodał uspokajającym tonem opat Thietmar, gdy spostrzegł, że ciało przeora wyprężyło się jak pod uderzeniem bata. — My, mnisi, powinniśmy być sobie równi i tworzyć zgodną wspólnotę braci, nie wyróżniać się, chyba że gorliwością w modlitwie i śpiewie chóralnym. A jednak Roger jest człowiekiem szczególnie obdarzonym przez Boga talentami. Nie tylko jego wiedza zaskakuje. To, co wychodzi z jego rąk, jest szlachetne. Jego znakomite prace złotnicze rozsławiają dobre imię i zasługi klasztoru, ojcze przeorze, a jak wiesz, w naszym obecnym położeniu możemy potrzebować nadzwyczajnego wsparcia finansowego.

Przeor podniósł wzrok i na kilka sekund jego spojrzenie napotkało oczy opata. Thietmar znów się uśmiechał, mroczna twarz przeora także się rozluźniła. Narastający szum wody pod klasztorem zmusił ich do zatroszczenia się o co innego. Jeśli poziom rzeki Diemel w dalszym ciągu będzie wzrastać, spichlerze będą zagrożone. Kamienie i worki z piaskiem leżały gotowe, aby zagrodzić drogę wodzie, także kanał prowadzący na łąkę mógłby przejściowo pomóc w odprowadzeniu jej na niziny, ale przy utrzymującym się deszczu te środki zapobiegawcze były daremne. Powódź była uparta jak zatwardziały grzesznik recydywista. Przychodziła zawsze wiosną, zwłaszcza po roztopach, znajdowała sobie drogę przez szczeliny i szpary, wdzierała się nawet pod postacią wody gruntowej do znajdujących się na poziomie gruntu obór i szkoły klasztornej, gdzie pueri oblati (mali mnisi) nie umieli ukryć radości z powodu odwołanych lekcji łaciny. Szpital i klauzura leżały w bezpieczniejszym miejscu, podobnie jak dwór szlachecki fundatora oraz kościół opactwa, z którego po pożarze przed kilku laty zostały tylko mury zewnętrzne i kilka wsporników, a teraz wyrastał na nowo ze starych fundamentów. To o niego opat bał się najbardziej, ponieważ opłacenie robót budowlanych przyprawiało go o stały ból głowy. Ciągle brakowało mu środków mimo korzystania z pracy pańszczyźnianych chłopów i skromnych opłat, które uiszczali szlachetni rodzice uczniów klasztoru, a także ci, którzy byli zobowiązani do płacenia dziesięciny.

Kościół — ośmioprzęsłowa bazylika filarowa w stylu ottońskim — był sercem opactwa. Nawa główna była zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie zakończona skromnymi absydami. Do znajdującego się na podwyższeniu prezbiterium prowadziły schody z nawy środkowej. Pod nim znajdowała się krypta wsparta na czterech mocnych kolumnach. Nawa główna oraz nawy boczne były przykryte płaskim dachem. Niecałe sto lat w kościele rozbrzmiewał hymn na cześć Boga, potem jego wnętrze strawił ogień. Wielki biskup Paderborn — Meinwerk — poświęcił go w 1011 roku na cześć Świętego Krzyża, św. Maryi, apostoła Piotra i wszystkich apostołów i świętych, przy czym Matka Boża i Książę Apostołów cieszyli się szczególnym uwielbieniem.

— Będę musiał postawić na brzegu stałą straż, która będzie obserwować wzrost poziomu wody — przeor przerwał ciszę. — Daj Boże, aby deszcz ustał.

Opat Thietmar skinął głową.

— Zalanie naszych pomieszczeń klasztornych byłoby najgorszą rzeczą, jaka mogłaby nam się teraz przydarzyć. Czyż nie dosyć byliśmy doświadczani w ostatnim czasie?

Altfried roześmiał się głośno, jednak natychmiast się opanował. Opat spojrzał na niego urażony.

— Usłyszeć takie słowa z twoich ust, ojcze opacie, pozwala mi mieć nadzieję, że nie całkiem zapomniałeś o sprawach doczesnych i nie pocieszasz się tylko błogosławieństwem nieba.

Opat pogroził mu palcem.

— Źle mnie oceniasz, drogi przeorze. Niestrudzenie troszczę się o opactwo i mam na uwadze nie tylko zbawienie duszy powierzonych mi mnichów. Wiem, że rozmodlone serce potrzebuje także pełnego żołądka. W zeszłym roku zasiew zmarniał, zmniejszyły się dostawy jęczmienia i chmielu. Nie możemy zwiększyć liczby naszych patronów, abyśmy mogli w pełni polegać na darach i ofiarach naszych pobożnych gości, chociaż...

— Tak?

— Ach nic, ojcze przeorze. Zostaw mnie na chwilę samego z moimi myślami. Właśnie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Być może zuchwały, ale spadł na mnie, zdaje się, jak grom z jasnego nieba.

— Niebo nie jest, niestety, jasne — warknął przeor i wyjrzał przez okno. Thietmar stanął za nim i delikatnie popchnął go w kierunku drzwi.

— Muszę pomyśleć, Altfriedzie. Także o Rogerze i tym, co o nim mówiłeś. Jednak mam wrażenie, że ten człowiek został nam zesłany w odpowiednim momencie.

— Tak myślisz? — pytanie zabrzmiało cicho i wątpiąco.

— Tak. Mnich, który ma twórcze ręce Boga — powiedział zamyślony opat. — Idź już i zamelduj mi, gdy tylko Diemel zechce zagarnąć mieszkanie opata.

Przeor skłonił się sztywno i oddalił ciężkim krokiem, aż drewniane bale jęknęły pod jego ciężarem.

Czytaj dalej >>

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama