Opat wrócił do pracy...

Fragmenty powieści "Tajemnica mnicha"

Opat wrócił do pracy...

Hermann Multhaupt

Tajemnica mnicha

ISBN: 978-83-60703-95-3
wyd.: Wydawnictwo Salwator 2008

Wybrane fragmenty
Coś jest nie tak z tym człowiekiem...
Opat wrócił do pracy...
Już czas, abyśmy zebrali siano...
Imma zobaczyła ojca siedzącego na ławce...
Przeor nie spał tej nocy...
Opat Thietmar rozmyślał...
Tym, co wyróżniało Cluny...
Tak jak postanowiono...

Opat wrócił do pracy. Kto ustala pogodę, kto steruje deszczem? Kto dopuszcza do powodzi zagrażających ludziom i zwierzętom? Kto pozwala, aby nawet sam dom Boży stanął w płomieniach? Czy Bóg ma dosyć swojego stworzenia, ponieważ ludzie odwracają się od niego w grzechu, czyż dlatego unika ich wzroku? Nie, nie będzie drugiego potopu, tak było obiecane. Przełożony klasztoru porzucił swoje rozmyślania jako zuchwałe i małej wiary. Przeżegnał się. Później wziął do rąk Liber lapidum — księgę, która trafiła do niego przed kilkoma dniami. Poświęcona magicznej mocy kamieni, wyszła spod pióra Marboda — biskupa Rennes, który opierając się na wierzeniach ludowych, opisuje w łacińskich wersach ukryte właściwości sześćdziesięciu kamieni szlachetnych. Jeśli podczas modlitwy weźmiemy do ręki szafir, możemy, według uczonego biskupa, oczekiwać przychylniejszej odpowiedzi Boga. Osoba nosząca opal zawinięty w liść stanie się niewidzialna. Ametyst czynił odpornym na truciznę, a diament niezwyciężonym. Opat Thietmar zamknął księgę.

Świat był pełen zagadek, lecz nikt nie był w stanie ich rozwiązać. Ani astrolodzy, którzy utrzymywali, iż potrafią wyczytać przyszłość z gwiazd, ani wielcy teologowie, którzy twierdzili, że trzymają ucho tuż przy boskim tronie. Czyż ostatecznie każdy nie był zostawiony sam na sam z niezbadanymi wyrokami Boga? Opat Thietmar znów przyłapał się na heretyckich myślach, korciło go, aby krytycznie zbadać niektóre dogmaty Kościoła — nawet jeśli robił to tylko w swoich najskrytszych rozważaniach. W rzeczywistości uważał się za wiernego syna Kościoła, gotowego za jego nauki oddać życie. Wiele jednak było rzeczy niejasnych, mglistych, skażonych niepewnymi wyobrażeniami, a przecież ponoć starożytni Grecy mieli bardziej oświecone przekonania. Czy planety krążyły wokół Ziemi, jak się czasami słyszało czy też jak próbowano udowodnić? Czy też Ziemia była wielkim dyskiem niebędącym centrum wszechświata? Gwiazdy stałe, jak czytał kiedyś opat Thietmar, wypuszczone na krystaliczny firmament i kierowane Bożym zamysłem, krążyły wokół Ziemi jak właściwie sterowana grupa. Środkiem i klejnotem wszechświata był według tego ujęcia ten sam człowiek, którego teologowie przedstawiali jako nędznego, obciążonego grzechem pierworodnym robaka i najczęściej skazywali na męki piekielne. A przecież już cztery tysiące lat przed Chrystusem Heraklides z Pontu wyraził przekonanie, że widoczny dzienny obrót nieba może być rezultatem obrotu Ziemi wokół własnej osi. Dlaczego semiccy uczeni mówili otwarcie o takich odkryciach, a chrześcijańscy spuszczali na nie zasłonę milczenia? Heraklides wysunął jeszcze śmielszą hipotezę, a mianowicie, że Merkury i Wenus krążą wokół Słońca. Tak w każdym razie pisali Makrobiusz i Marcjanus Kapella. Jan Szkot Eriugena podchwycił w VIII wieku ten pogląd i rozszerzył go na Marsa i Jowisza. System heliocentryczny był na dobrej drodze do zatriumfowania, ale ta wywrotowa hipoteza należała do skarbów, które zaginęły w późniejszych czasach. Czy Ziemia jest naprawdę centralnym punktem widowni świata, tak jak nauczano i przyjęto w Kościele?

W 1091 roku Walcher von Lothringen, którego wybrano później na przeora opactwa Malvern, obserwował we Włoszech zaćmienia księżyca, używając astrolabium — był to pierwszy znany przypadek astronomii obserwacyjnej na chrześcijańskim Zachodzie. Tak, nauce najbardziej sprzyjają obserwacje, przeszło opatowi przez myśl, niż studiowanie ksiąg i filozoficzne spekulacje, ale czy w klasztorze było miejsce na to, aby móc obserwować i pojąć wszechświat?

Opat wstał energicznie od swojego stołu, przy którym oddawał się studiom, opuścił swoją pracownię i przeciął krużganek w poszukiwaniu Rogera. Mnich kierował od niedawna klasztornymi warsztatami, na co pozwolono nie bez natarczywych pytań ze strony konwentu. Jednakże brat Mauritius chorował, a zresztą odpowiedzialność za warsztat i uczniów już dawno go przerosła. Jeśli rozkwitająca sława złotników miała przetrwać, potrzebny był energiczny prowadzący, który potrafiłby nie tylko zarządzać warsztatem i koordynować pracę, ale także zachwycić rzemieślników i artystów nowymi pomysłami.

Roger nie podniósł wzroku, gdy opat Thietmar wszedł do warsztatu. Może nie usłyszał jego prawie bezgłośnych kroków, a prawdopodobnie był tak głęboko zatopiony w pracy nad szkicem małego relikwiarza, że nie zauważył stojącego w drzwiach gościa. Teraz opat stał przed łupkową tabliczką i zaglądał mnichowi przez ramię.

— Nie przeszkadzaj sobie — skinął głową Thietmar, widząc zaskoczenie w oczach artysty.

— Łatwo powiedzieć — uśmiechnął się Roger. — Człowieka wytrąca z równowagi każda nowa myśl albo ciekawski gość. Z obydwoma trzeba się najpierw oswoić, zanim będzie można wrócić do pracy.

— Proszę o wybaczenie — powiedział opat — nawet jeśli reguła zezwala na to, aby przełożony klasztoru wchodził bez zapowiedzi o dowolnej porze do pomieszczeń, w których pracują jego bracia konwentualni.

— Wiem — skinął głową Roger. — Urząd, do tego oficjalny, pozwala na prawie wszystko, czego zabrania się zwykłemu człowiekowi.

— Nie jesteś zwykłym człowiekiem — powiedział Thietmar podniesionym głosem. — Bóg obdarzył cię szczególnymi talentami i mam nadzieję, że będziesz je pomnażał ku chwale klasztoru.

Mnich Roger odłożył kredę, którą naszkicował na tabliczce krzyżujące się linie i symboliczne formy.

— Pytasz, nad czym właśnie pracuję? Dobrze, zdradzę ci to, mimo że niechętnie o tym mówię. Wybacz, ojcze opacie, ale to, co jest w procesie stawania się, podlega zmianom. Zamierzam wykonać relikwiarz na podobieństwo ołtarza przenośnego. Ma to być stosunkowo mała dębowa skrzynka na czterech metalowych nóżkach, pokryta zdobionymi płytami i metalowymi listwami. Na bokach chcę umieścić poruszające sceny z legend o świętych i męczennikach. Przepraszam, ojcze opacie, na razie niczego jeszcze nie możesz zobaczyć. Wyobrażam sobie, że przedstawię obrazy po kolei jak żywą grę figur w teatrze, ozdobię je abstrakcyjnymi motywami i ornamentami, a to wszystko wygraweruję na pozłacanych płytach miedzianych. Ciemna ściana skrzyni ołtarza przenośnego będzie tworzyć spokojne tło.

Roger zrobił krótką przerwę i spojrzał pytająco na opata. Thietmar uśmiechał się, co zwykł robić bardzo często, gdy nie był zdecydowany i chciał zyskać więcej czasu na odpowiedź.

— Wybacz — powiedział Roger — zapewne nie wyrażam się jasno.

— Wystarczająco jasno, abym mógł stwierdzić, iż jesteś zajęty wielkimi rzeczami — odrzekł opat z salomonową mądrością.

— Popatrz — zapalił się Roger i odsunął na skraj stołu kilka szkiców. — Tu jest księga zamówień. Prawie codziennie przychodzi zamówienie z dalekiego klasztoru lub szlacheckiego dworu. Mamy pełne ręce roboty.

— Widzę — skinął głową Thietmar. Jego wzrok wędrował po warsztacie. Z pomieszczenia obok dobiegał odgłos stukania młotków i piłowania.

— Kto zamówił przenośny ołtarz?

Roger wskazał wpis: biskup Paderborn Henryk II, hrabia von Werl.

Opat zadrżał prawie niezauważalnie, ale nie umknęło to bystrym oczom mnicha:

— Nie zgadzasz się, ojcze opacie?

— Oczywiście, że się zgadzam, bracie Rogerze. Cóż miałbym mieć przeciwko temu zamówieniu, które na dodatek pochodzi z domu biskupa?

Roger uśmiechnął się.

— Na wierzchu wygraweruję wizerunek biskupa. Połechce to jego próżność.

Thietmar podniósł ostrzegawczo palec:

— Tak mówisz o dostojnym panu? Napisz więc także, że to scrinium zostało wykonane przez Rogera z Helmarshausen.

— Tak uważasz?

— Nie mogę ci tego nakazać, lecz radzę ci tak zrobić. Pewnego dnia twoja sława wyjdzie poza granice naszej krainy i ten, kto nabędzie dzieło twoich rąk, będzie się uważał za szczęściarza. Cząstka twojej sławy stanie się także udziałem tego klasztoru.

— Żartujesz, ojcze opacie. Chcesz sprawdzić, czy jestem skromny.

— Jesteś, potrafię to ocenić. To ci się chwali, Rogerze, że chcesz się ukryć w cieniu swojej pracy, dając pierwszeństwo swemu dziełu. Jednak czymże byłby najpiękniejszy obraz, najwspanialsze dzieło sztuki bez zręcznych dłoni swojego twórcy? Czuję, że jesteś genialny.

Roger patrzył w ziemię. Trzymał kawałek kredy w dłoni i obracał go w zakłopotaniu, aż jego palce stały się białe niczym śnieg. Później sięgnął po kawałek sukna, mamrocząc przy tym niezrozumiałe słowa przeprosin.

— Ostatniej nocy miałem wizję — powiedział opat i spojrzał w dal, nie widząc klasztornego podwórca na pierwszym planie i krajobrazu za oknem. — A może to był tylko sen. Widziałem cię w otoczeniu wielu krzyży procesyjnych i ołtarzowych. W pewnym sensie stałeś w lesie krzyży. I wszystkie pochodziły z twojej pracowni. Były bogato zdobione kamieniami szlachetnymi. Tylna ich część była wykonana ze złoconej miedzi lub srebrnej blachy, na której były wygrawerowane symbole ewangeliczne, Baranek Boży i niekiedy wizerunki świętych. Na tylnej stronie jednego z tych krzyży był przedstawiony święty, którego nie mogłem rozpoznać. Promieniowała od niego niespodziewana siła. Nie potrafię jej opisać, Rogerze. Nie znam imienia tego świętego człowieka i nie rozumiem jego związku z naszym klasztorem. Wiem tylko, że będziemy mieli z nim do czynienia, nie pytaj mnie jednak, w jakich okolicznościach.

Mnich Roger przysłuchiwał się temu w milczeniu, dopiero przy ostatnich słowach opata jego twarz się ożywiła. Drżącym głosem odpowiedział:

— Ja także miałem podobną wizję. Było to jakiś czas temu. Prześladowała mnie, gdy w otoczeniu współbraci odmawiałem kompletę w klasztorze nad Mozą. Osobliwe było to, że wyraźnie widziałem budynki tego opactwa, nie znając jego nazwy, i nie spocząłem, dopóki nie dowiedziałem się, dokąd święty mnie prowadzi.

— Widziałeś miejsce, które jest ci przeznaczone?

— Mam na myśli Helmarshausen, tak. Wiele miesięcy później, w Abdinghof u źródeł rzeki Pader, odkryłem przez przypadek obraz klasztoru, który widziałem we śnie. I tak się tu znalazłem.

— To nie przypadek. Powiedzmy, że to przeznaczenie — zawołał opat. — W każdym razie nic mi o tym do tej pory nie mówiłeś.

Łagodna różowość spowiła jego oblicze niczym woal. Thietmar był znany z tego, że potrafił tłumić swoje wewnętrzne wzburzenie i nie zdradzał uczuć. Jednak opowieść mnicha wyraźnie nim wstrząsnęła.

— W tym miejscu Teofil stał się Rogerem. A spotkaliśmy się dzięki nieznanemu świętemu. Widzę w tym znak nieba, który musimy wyjaśnić.

Czytaj dalej >>

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama