Felietony diabelskie
Ironiczne, inteligentne, dające do myślenia. Bóg nazywany "Nieprzyjacielem", Jezus zwykłym "Cieślą", a papież "oberklechą"? Autor w przewrotny sposób opisuje rzeczywistość, nazywając Polskę "nadwiślańskim krajem wariatów". Mnóstwo satyry, karykatury i błyskotliwego dowcipu z piekła rodem. Czy znasz "Listy starego diabła do młodego" C.S. Lewisa? Jeśli tak, musisz sięgnąć także po "Felietony diabelskie". Jeśli nie, już teraz poznaj demona Krętacza i jego szatańskie pomysły bezczelnie drwiące z człowieka zwanego "pacjentem". |
niedawno podsłuchiwałem pewnego spowiednika, który ponoć cieszy się popularnością. Jak wiesz, diabeł powinien być zawsze w ruchu, pokręcić się tu i tam. To nigdy nie jest czas stracony. Zawsze dostrzeżesz albo dowiesz się czegoś, co okazać się może przydatne w niełatwym dziele kuszenia. I tym razem też się nie przeliczyłem. A mianowicie przeklęty sługa Nieprzyjaciela opowiadał, że wielu pacjentów spowiada się tak: „Co niedzielę chodziłem do kościoła. Nikogo nie zabiłem, nie cudzołożyłem, nic nie ukradłem. Więcej grzechów nie pamiętam”.
Kapitalne, absolutnie kapitalne. Po latach harówki — mam wreszcie poczucie, że naprawdę było warto. Miło jest patrzeć, jak przybywa pacjentów szczerze przekonanych, że są bezgrzeszni. Mija dwanaście długich miesięcy, idą święta, a przykazania kościelne wiszą nad głową jak katowski topór. Jeszcze za czasów pierwszokomunijnych wykuli na blachę, że przynajmniej raz w roku... itd. Dura lex, a tu taki pasztet... No po prostu nie ma się z czego spowiadać! Zero na koncie, a zmyślać w konfesjonale przecież nie przystoi. A więc klepią: „Co niedzielę chodziłem do kościoła. Nikogo nie zabiłem, nie cudzołożyłem...”.
Ale na tym wcale nie koniec anegdoty — im głębiej w las, tym śmieszniej. Wiesz, co przewrotny klecha im mówi? Że nie udziela rozgrzeszenia. Nie może, bo nie ma z czego. I wtedy pacjenci dostają szału. Zaczyna się awantura, zabawna podwójnie, bo prowadzona szeptem przez kratki. Wyrzucają z siebie rozgoryczeni, że co to w ogóle ma znaczyć?! Była spowiedź, to musi być i rozgrzeszenie! Nie po to się męczą, prowadzą cnotliwe życie, nie puszczają się na prawo i lewo jak Kowalska i nie kradną jak Nowak, przez co muszą klepać biedę, a mogliby się pławić w luksusie! Nie po to na dodatek marnują czas na rachunek sumienia, żeby ich potem pierwszy lepszy ksiądz obrażał. A może spowiednik po prostu nie dosłyszał? Chętnie powtórzą: „Co niedzielę chodziłem do kościoła. Nikogo nie zabiłem, nie cudzołożyłem...”.
Może Ci się Piołunie wydawać, że źródła naszego sukcesu są w tym przypadku oczywiste. Człowiek stanowi przedziwne połączenie pychy z głupotą. Nic zatem dziwnego, że egocentryczny tępak będzie się uważał za czystego jak łza. Poza tym we współczesnym świecie na szczęście w ogóle zanika rozumienie i poczucie grzechu.
|
fragment pochodzi z książki:
Marek Zając FELIETONY DIABELSKIE
|
Zgoda. Ale za tym kryje się coś jeszcze ważniejszego. Musisz
pamiętać, że od wieków konsekwentnie degradujemy rolę sumienia. Nieraz aż ciarki mnie przechodzą, gdy kuszenie idzie
jak z płatka, a tu nagle odzywa się jego wibrujący ohydny głos.
Skutecznie zagłuszyć sumienie, drogi Piołunie, to wygrać już
nie bitwę, ale wojnę.
Sposobów jest wiele. Dziś podsuwam Ci tylko jeden. Wiesz, że
ostatnio specjalizuję się w kuszeniu duszpasterzy. Im trzeba
powtarzać, że sumienie to niebezpieczna zabawka. Dlatego jak
najmniej należy pozostawiać osądowi samych pacjentów. Po
co ryzykować? Jeszcze się biedaczki pogubią albo co gorsza —
w ich życie wkradnie się smród relatywizmu. Z nimi trzeba jak
z dziećmi — jasno wyłożyć, co dobre, a co złe. No i konkretnie,
żeby ich potem łatwo było rozliczyć. To wolno, a tego już nie.
W rzeczywistości efekt jest odwrotny do zamierzonego. Tak się, drogi Piołunie, rodzą fałszywa kazuistyka i inkwizytorskie zapędy, a obumiera sumienie. Bo sumienie przez pacjenta samodzielnie nieużywane — powoli zanika. Tak też powstają duszpasterskie gnioty, jak analiza różnych technik przedślubnych pocałunków pod względem ich grzeszności — braterski i siostrzany, w czoło, w policzek, płytki w usta, głęboki w usta itp.
A wracając do komicznych spowiedzi... Kiedyś pewien kardynał zastanawiał się, za kogo lub za co miałby wznieść pierwszy toast. Za papieża czy za sumienie? Koniec końców wybrał sumienie. A ja się zastanawiam, czy kielich wzniósłbym w pierwszej kolejności za tych, co grzeszą cynicznie i świadomie — czy za tych, co uważają się za bezgrzesznych. I chociaż jedni i drudzy są mi wyjątkowo bliscy, wpierw wypiłbym chyba za tych drugich. Żebyś Ty widział ich miny, gdy po śmierci wychodzę im na powitanie.
opr. ab/ab