Fragmenty książki "Bóg. Życie i twórczość"
Szymon Hołownia Bóg. Życie i twórczość |
|
Krótkie euforyczne rendez-vous Boga z Mojżeszem i następująca potem przygoda z cielcem miały dramatyczną pointę. Mojżesz nakazuje wybicie części swojego ludu. I pomyśleć, że jeszcze niedawno było tak słodko, milusio. Strony zawierały przymierze, ślubowały, trzymając się za ręce, ufnie spoglądały w przyszłość, odtąd jednak relacja YHWH z człowiekiem przypominać zaczyna małżeństwo w permanentnym kryzysie. Wygląda na to, że po ślubie z małżonka zaczyna jednak wyłazić belfer. Skrupulant nie umiejący wybaczyć drobnego wykroczenia, wciąż robi sugestie, piętnuje i poucza o skutkach przy każdej, najbardziej błahej okazji. Człowiek miewa już dość życia na polu minowym, w nieustannym lęku przed Panem, który w każdej chwili może znów „strzelić focha”, zesłać chorobę, wesprzeć nieprzyjaciela w ważnej bitwie —oczywiście wszystko z powodu niejasnej przykrości o podłożu owocowym, którą wyrządzili mu prehistoryczni ludzie wiele setek lat temu. Bóg — mieszanina niewątpliwej potęgi i niewątpliwego uczucia, jakim darzy człowieka, w połączeniu z chimeryczną osobowością i zapędami pedagogicznymi. Bógprzedszkolanka, Bógpolicjant, Bógzazdrosny kochanek. Większość współczesnych tak właśnie widzi Trójcę Świętą.
Izraelici u progu epoki prorockiej (ponad tysiąc lat po Abrahamie, kilkaset po Mojżeszu) wciąż nie sprawiają wrażenia, że rozumieją swojego Boga. Komunikacja leży, dialogi — by zacytować klasyka — są bardzo niedobre. Ludzie niby to czczą Go, z drugiej jednak strony próbują owego wyraźnie przewrażliwionego (choć i tak cierpliwego, dajmy na to na tle bóstw greckich) YHWH jakoś „otorbić”. Rozbudowują sferę ruchów pozornych, neurotycznie rozwijają kult. Zwiększają liczbę zarzynanych wołów, palą zioła, „od święta kupują małżonce kwiaty”, a na co dzień po prostu robią swoje. Minęły tysiące lat, a człowiek i Bóg wciąż odgrywają role z raju.
Naród Wybrany w początkach pierwszego tysiąclecia przed Chrystusem układał się z YHWH w tematach wojennych, wciąż nie stronił jednak od załatwiania spraw socjalnobytowych z innymi bóstwami. Kwitną praktyki tak frapujące jak sakralna prostytucja czy rytualne defloracje, odwołujące się do kultów płodności. Na porządku dziennym są morderstwa polityczne, korupcja, przemoc. Kapłani „dealują” z politykami i przymykają na to wszystko oko, powtarzając z pogodną melancholią, że natura ludzka jest ułomna (im bardziej ułomna, tym bardziej sute ofiary wypełnią im przecież skarbczyk).
Bóg po raz kolejny chce przełamać impas. Zaczyna wysyłać do Izraela proroków. Pierwsi pojawiają się już w IX wieku przed Chrystusem Eliasz i Elizeusz, posłańcy Bożej niecierpliwości, którzy spróbowali przy użyciu cudów pokazujących panowanie Boga nad naturą (czyli czegoś, co Żydzi przypisywali innym bogom) wbić publiczności do głowy, że YHWH jest Bogiem jedynym. Elizeusz to człowiek niezwykle odważny, był w stanie „postawić się” sprzyjającej kultom pogańskim Izebel, żonie izraelskiego króla Achaba. Wyzywa proroków ulubionej religii królowej na regularny prorocki pojedynek (nie tylko redakcje katolickie zabijałyby się dziś o prawa do transmisji tego wydarzenia). Obie strony zabijają stosowne ilości zwierząt, układają w stosy, a następnie zaczynają przyzywać swoich bogów, by całe to ofiarne papu spalić. Ezechiel „jedzie po całości”, patrząc na smętne próby swoich kolegów po fachu, którzy coraz bardziej zrozpaczeni uciekają się nawet do samookaleczeń. Dogaduje im, niby to uprzejmie zachęcając ich do wzmożonego wysiłku, bo może ich bóg nie słyszy, jest zajęty, może wyjechał (albo jak tłumaczą inni, wręcz udał się za potrzebą). Ezechiel, człowiek który rozumiał, że nic tak nie niszczy autorytetu fałszywych przywódców jak celna satyra, rzecz jasna wychodzi zwycięsko z tego pojedynku. Otrzymuje też — to lokalna tradycja — prawo do wymordowania konkurentów
W VIII wieku przed Chrystusem na scenę wchodzą Amos, Ozeasz i Izajasz. Amos i Ozeasz na pierwszy rzut oka jedynie potwierdzą tezę o emocjonalnym niezrównoważeniu Boga. Proszę bardzo — wystarczyło Go trochę przycisnąć, wziąć na przeczekanie i odsłania miękkie podbrzusze. To namiętna mieszanina gróźb, pretensji, obelg, emocjonalnych szantaży i obietnic. Warto jednak rzucić okiem po raz drugi, który pozwoli dostrzec, że obok postaci krzyczącej w uniesieniu nad przepaścią stoi jej ukochane dziecko, które jest o krok od tego, by w tę przepaść runąć. Izrael wciąż chce być jak rozkoszne bobo, z zadziwiającą sprawnością wybierające z kaszki tylko te elementy, które mu pasują. Chciałeś mieć dzieci, Panie Boże, to się martw.
Jaki message przynoszą prorocy w imieniu YHWH? Antropomorfizują do bólu, kreślą obraz Boga, który za cenę „uproszczenia” swoich boskich atrybutów chce dać się człowiekowi zrozumieć. Amos tłumaczy swoim słuchaczom, że Bóg to nie odległa firma ochroniarska, że wszystkie draństwa Izraela ranią Boga tak, jakby zraniły człowieka. Że również w stosunku do YHWH można stosować tak zwaną złotą regułę — „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. To Amos pierwszy pokazuje zdumionemu Izraelowi, że YHWH nie jest Bogiem na posyłki i może też wesprzeć Asyrię, która spuści Izraelowi baty. YHWH za jego pośrednictwem żali się, że ma już serdecznie dość rzucanych mu w twarz ofiarnych ochłapów, wszystkich tych nabożeństw, tłustych ofiar i pobożnych śpiewów w wykonaniu ludzi, dla których na co dzień nie ma miary bezeceństwa, a nawet dzisiejsi bywalcy modnych klubów (z „dark roomami”) to przy nich klauzurowe mniszki.
Nadejście proroków wiąże się też ściśle z otwarciem w historii Izraela okresu kenozy, wyniszczenia, najazdów, niewoli, teraz już z rzadka przetykanego okresami kruchej prosperity. Bóg postanawia pozwolić dziecku poobijać się o swe zabawki. Ciekawy trop w tej sprawie znajdujemy u współczesnego Amosowi Ozeasza. YHWH mówi tu wprost, że w Jego osobistej ocenie najpiękniejszym okresem we wspólnym życiu Izraela i YHWH było czterdzieści lat, gdy Naród Wybrany szedł z Egiptu do Ziemi Obiecanej w spiekocie przez pustynię. Najbliżej sensu był wtedy, gdy po ludzku patrząc, nie miał nic. Nie dlatego, że Bóg z jakąś perwersyjną satysfakcją lubi patrzeć, jak człowiek się męczy i Go błaga, ale dlatego, że pustynia (czy ta piaszczysta, czy ta w kieszeni, czy przeżywana wśród ludzi) zbliża do prawdy, pokazuje co jest w życiu ważne. A próby obłaskawiania bogów, albo wydzierania jakichś części świata, by uznać je za swoje — to z punktu widzenia Nieba naprawdę zabawy dzieci, które dzielą między siebie podwórko i mianują się imperatorami.
Nieszczęścia, które zapowiadają prorocy, nie są wcale efektem karnej ekspedycji Boga i rozjuszonych tak, że aż im się skrzydła osypują, aniołów. To skutek rozkładu ówczesnego Izraela. Jeśli człowiek wejdzie na elektryczne ogrodzenie, porażenie prądem to nie kara Boża, ale skutki głupoty. Jeśli próbuje urządzić ten świat przemocą, odpowiedzią zwykle jest przemoc. By zacytować klasyka: ludzie ludziom zgotowali ten los, a jedyne, co mógł robić Stwórca, to próbować pokazywać swoim dzieciom drogę wyjścia z kryzysu.
Prorok Ozeasz proponuje, by zacząć od rzeczy najważniejszych, wychodząc ze słusznego założenia, że gdy człowiek ma poukładane sprawy z Pomysłodawcą kosmosu, to nawet jeśli nie wszystko z tego pomysłu rozumie, jakoś przez ten świat przejdzie. By tę myśl uwydatnić, Bóg (nie wiem, czy jednak nie przesadził) nakazuje Ozeaszowi, by wziął ślub z niejaką panną Gomer, kobietą obarczoną istotną słabością. Oskarżano ją, że była prostytutką, może funkcjonariuszką jakiegoś kultu płodności, a nie można wykluczyć, że seks traktowała po prostu jak kichanie, przypadłość tyleż nawracającą co czysto fizjologiczną. Małżonka źle się prowadzi i po ślubie Ozeasz wyrzuca ją więc z domu, ale później znów przyjmuje, wybaczając wiarołomstwo. Teolożki feministki, opisując tę biblijną sytuację, skupiają się na groźbach, które zrozpaczony małżonek rzuca pod adresem swojej latawicy, upatrując w tej opowieści głównie ekspresji patriarchalnych wzorców. Faceci będą w niej widzieli wzruszającą historię rozpaczy zdradzanego małżonka. Historycy zachodzą głowę, czy to faktycznie Bóg nakazał takie małżeństwo Ozeaszowi, czy też wyjaśnił coś na już zastanym przykładzie. Najważniejsze jest przesłanie — prawda o człowieku jest taka, że błądzi. Prawda o Bogu taka, że błądzącego nie umie nie przyjąć. Nie jest, co zarzuca mu się do dziś dnia — emocjonalnym tyranem. Relacja, w której ktoś chce mieć kontrolę, zarządzać jest karykaturą miłości.
Zwracają uwagę na to filozofowie i religioznawcy, podobne odkrycia uczynił wówczas nie tylko biedny, wykańczany przez małżonkę Ozeasz, albo szerzej — profetyczny judaizm. To właśnie na okolice 800 roku przed Chrystusem filozof Karl Jaspers wytyczył początek trwającej do około 200 roku przed Chrystusem tak zwanej epoki osiowej. Zaobserwował on, że właśnie wtedy w różnych zakątkach świat, Bóg postanowił owo antyegoistyczne, przekraczające zasadę „akcja — reakcja'„ przesłanie posiać nieco szerzej. W Izraelu — jak już powiedzieliśmy — był to czas proroków. W Chinach żyli Konfucjusz i Lao Tse (twórca taoizmu), w Indiach karierę robili Budda oraz nieco od niego starszy Mahavira, założyciel dżinizmu. Mniej więcej w tych latach (rozrzut między XIII a VI wiekiem przed Chrystusem) w Persji działał Zoroaster (nazywany też Zaratustrą), założyciel zoroastryzmu, religii której elementy wciąż pokutują w głowach wielu współczesnych (dobry bóg walczy tu non stop z bogiem złym). W Grecji ten czas to wysyp wielkich filozofów — działają Sokrates, Pitagoras, Platon czy Arystoteles. Czas od IX do III wieku przed Chrystusem. to pięćset lat, które zmieniły losy świata. Wytyczono szlaki morskie, rozwinął się handel. Ludzie zaczęli wychodzić ze swoich grajdołków, z egoistycznego plemiennego myślenia, zobaczyli, że istnieje coś innego niż ich własne palenisko, inny człowiek, może Bóg.
Jaspers pisze, że był to w historii świata moment na złapanie oddechu,” pełnej blasku świadomości”, rodzaj rekolekcji, dostrzeżenia, że złota zasada to podstawa, na której ludzkość — jeśli ma przetrwać — musi budować wzajemne kontakty.
Znana nam już Karen Armstrong, która o tych czasach napisała książkę, idzie jednak ze swoimi wnioskami dalej. Gdy się zbierze do kupy wyznawców wszystkich religii, które się wtedy uformowały albo urodziły z tego, co w tym okresie się uformowało (włącznie z islamem, który w istocie jest przecież wariacją na temat semickiego monoteizmu), gdy doda się do siebie chrześcijan, muzułmanów, hinduistów, buddystów, sikhów, taoistów, żydów, konfucjanistów, dżinistów i zoroastrian (powinno się dodać do tego jeszcze kilku rozmiłowanych w Platonie filologów klasycznych — służę adresami), to mamy prawie cztery i pół miliarda żyjących dziś na świecie ludzi. Gdyby tylko chcieli powrócić do swoich korzeni, odkryć ducha współczucia i współodczuwania, który legł u podstaw wszystkich naszych wierzeń, ten świat mógłby wyglądać inaczej. Przypomnijmy sobie lekcję, którą już raz odrobiliśmy — wnosi Armstrong.
Piękne, aż łzy same ciekną, ale tu właśnie zaczynają się schody, tu kiełkuje ziarenko, które dziś wyrosło w wielkie, zasłaniające miejscami horyzont drzewko. Jeśli teorię epoki osiowej potraktować poważnie (jak robi to w sporej liczbie swoich książek Karen Armstrong czy głośny współczesny teolog, były anglikański duchowny John Hick), trzeba by uznać, że skoro Objawienie, które się wówczas dokonało, było powszechne, żadna z religii nie może twierdzić, że ma „monopol na zbawienie”. Katolicy brukają to osiowe dziedzictwo, twierdząc, że w Jezusie uzyskali pełnię Objawienia i żadne inne religie ani żadne dodatkowe odkrycia nie są im do niczego potrzebne. Dla Armstrong i Hicka Jezus to po prostu dobry człowiek, może nawet mistyk, którego do rozmiarów Boga nadmuchał dopiero święty Paweł oraz jego następcy, którzy chcąc go jakoś uhonorować za jego niezwykłość, dali mu, co mieli najlepszego, uznanie za bóstwo, deifikację.
Z lansowaną przez wyżej wymienionych uczonych tak zwaną „teologią pluralizmu” wielokrotnie dyskutowano, podnosząc argumenty, że usuwanie dyktatu jednej religii zastępują oni wprowadzaniem dyktatury swojej własnej koncepcji, teologicznej urawniłowki. a przecież głoszenie tezy o ogólnoświatowej religii to piękna utopia, bo owszem — dano nam mnóstwo cech wspólnych, ale i wcale nie mniej różnic. Buddyści zupełnie inaczej widzą Boga (a raczej go nie widzą) niż muzułmanie. Muzułmanie twierdzą, że ukrzyżowanie Jezusa to bujdy, hinduiści wierzą, że ten świat nie ma początku ani końca. To są jednak dość fundamentalne rzeczy i oczywiście nadal można odwoływać się do sentymentalnie pojmowanego wspólnego korzenia, ja wolę uznać (wolno mi), że objawienie Boga dokonało się tam, gdzie się dokonało (w Izraelu i w Jezusie), a owo odkrycie relacyjnego charakteru człowieka było powszechnym tłem tych zdarzeń, tłem wyrosłym z ewolucyjnego rozwoju ludzkości, która musiała otworzyć się na siebie nawzajem, dojechała już bowiem do ściany.
Hick nie odpuszcza, pisząc, że z teorii epoki osiowej wynika jasno, że to kopernikański przewrót. Do tej pory wszyscy sądzili, że religie krążą wokół osi chrześcijaństwa, on mówi, że wszystkie z chrześcijaństwem włącznie krążą wokół Boga. Pytanie, które powtórzymy za Peterem Bergerem: „Co z tymi, którzy twierdzą, że też patrzą na słońce, a w istocie wgapiają się w meteor?”. Chrześcijaństwo bez Chrystusa — Boga przestaje być chrześcijaństwem, co to więc za dialog, który wymagałby od uczestników, by najpierw wyzbyli się tożsamości? Jeden obetnie sobie rękę, inny nogę, kolejny uda, że nie zna języków obcych. Dogmatycznie pojmowany imperatyw miłego kompromisu kończy się regularną masakrą siadających do stołu dyskutantów. Dziękuję za takie pomysły, niech muzułmanie wierzą w Allaha i proroka, ja na pytanie o to, czy Budda będzie zbawiony, odpowiem — tak jak każdy dobry człowiek, ale mocą Jezusa.
Poradnik:
* Na drodze wiary każdy dojść musi do etapu, w którym dotrze do niego, że ludzie wytykają go palcami lub mówiąc zupełnie kolokwialnie, robią sobie z niego jaja. To sytuacja zupełnie naturalna, gdy publiczność widzi, że ktoś konsekwentnie trzyma się swoich racji, robi wszystko, by siłę tych jego przekonań zweryfikować (czasem z zazdrości, czasem ze złośliwości, najczęściej po prostu z ciekawości). W takich sytuacjach nie ma co odpowiadać agresją czy kulić się w sobie, kanonizując się wewnętrznie, ogłaszając męczennikiem. Osobom, które po raz pierwszy zderzyły się z problemem, polecam historię proroka Daniela. Wypytywany przez króla perskiego Cyrusa, dlaczego nie oddaje czci bogu Belowi, Daniel zamiast zamknąć się w sobie, obrazić, postanowił urządzić małą prezentację, która wykazała że zostawiane Belowi ofiary pożera nie on, ale kapłani wraz ze swymi rodzinami. Kolejne bóstwo — świętego węża nakarmił zaś wzdymającymi plackami, doprowadzając do eksplozji zwierzęcia, pokazując że „"bóg żyjący” łatwo może zmienić się w nieżyjącego. Dziś powiedziano by pewnie, że był to popis nietolerancji, religijnej przemocy, Daniela też ostatecznie skazano za „obrazę uczuć” (i wrzucono do jaskini z lwami, skąd jednak wyratował go Pan Bóg), w całych tych starotestamentalnych zmaganiach Bóg chce chyba jednak swoim wiernym powiedzieć, że w życiu liczy się nie satysfakcja, nie święty spokój nawet, ale że najwyższą wartością jest prawda. Nie ma co się dąsać, trzeba o nią walczyć, dawać jej świadectwo. W tamtych czasach traktowano rzecz na tyle poważnie, że gdy dowiedziono, iż delikwent jest nosicielem nieprawdy (jak wyżerający ofiary kapłani), był zabijany. Dziś wszyscy możemy w duchu wzajemnego szacunek ze sobą rozmawiać. W bycie wyznawcą Jedynego Boga jest jednak na zawsze już wpisane narażanie się na nieustanne bycie traktowanym jak duchowo-intelektualny najeźdźca.
* Zastanawiam się też przy okazji, jak to się dzieje, że zwolennicy teologii pluralistycznej i wypływającej z niej koncepcji Boga bez wyraźnie zarysowanych granic są dziś na świecie noszeni na rękach? Zawsze uśmiechnięci, fajni, współczujący, zatroskani o losy trzeciego świata, wszak wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Katolicy to ich przeciwieństwo — zamknięci w sobie, skrupulanci w nakazach i zakazach fani fundamentalizmu religijnego oraz ekonomicznego wyzysku najsłabszych. Jeśli to nie tylko czarny PR, ale czasem na tle świata zasłużenie tak właśnie wypadamy, to znak, że nie zrozumieliśmy niczego z tego, co Bóg powiedział nam przez proroka Ozeasza. Ten świat jest, był i będzie aż do swego końca pęknięty. Każda próba zakorzenienia się w nim będzie więc nie tyle syciła, ile budziła jeszcze większy głód i tęsknotę. To, co tu jest, nie wyczerpuje tego, co być może. Póki jesteś tu, trzymaj się tego, co usłyszałeś, jeśli inni twierdzą, że usłyszeli coś innego i w to wierzą, starając się żyć uczciwie — chwała Panu. Nie ulegaj rajskiej pokusie tworzenia jednej, ogólnoludzkiej i ogólnoświatowej religii, która najtrafniej pozwoli odczytać Boga, bo celem człowieka nie jest odczytanie Boga (w tych próbach można się szatańsko zapętlić).
* W człowieku powstaje niezwykle frustrujące wrażenie, gdy po lekturze ksiąg prorockich (a i kilku wcześniejszych też) dochodzi do wniosku, że Bóg w tym czasie zachowuje się jak rektor szkoły czarów Harry'ego Pottera. Mojżesz robi numer z kijkiem — rzuca go na ziemię, a ten zmienia się w węża, łapie węża za ogon — a ten zmienia się w kijek. Eliasz podpala mokre ofiarne mięso, Balaam ucina pouczającą pogawędkę z oślicą, którą wcześniej obił, a która wyjaśnia mu, że zwierzęta widzą czasem znacznie więcej niż ludzie. Dlaczego Bóg dziś tak oszczędnie gospodaruje tym rodzajem zdarzeń (co widać choćby na przykładzie wielu wstrzymanych procesów beatyfikacyjnych — Kościół nawet dziś wymaga cudu od Boga, by w ten sposób potwierdził, że kandydat na świętego ma prawo do aureoli), które nam niewątpliwie ułatwiłyby wiarę i życie? Odkąd na ziemię przyszedł Syn Boży, cud najbardziej wstrząsający z możliwych (i taki który zawiera w sobie wszystkie inne), Bóg uznał chyba, że można się z nami komunikować również na innym poziomie. Sugeruje, że jesteśmy na to gotowi. Trzeba przyznać — bardzo odważna teza.
PS. Zasadą przyjętą w tej książce jest, że ponieważ Boh Trojcu lubit', porady więc zawsze są trzy. Ale tu nie mogę się powstrzymać, będzie narodowa z ducha porada numer cztery
* Pisząc ten rozdział, próbowałem ustalić, co w owej epoce osiowej działo się w naszych stronach. Odpowiedź? Prawie nic (wyłączając powstanie Biskupina). Nasi przodkowie z kultury pomorskiej (Pomorze zawsze stało kulturą) ruszyli się nieco dopiero po najeździe Celtów w okolicach roku 300 przed Chrystusem! A Warszawa? A Kraków? A Białystok? Gdzie nam do innych cywilizacji, które nie dość że przeżywały oświecenie religijne, to jeszcze stworzyły (w VI wieku przed Chrystusem) pierwszą książkę kucharską, pióra niejakiego Mithajkosa z Sycylii. Polacy lubią myśleć o sobie, że są narodem specjalnie przez Boga wybranym i umiłowanym, dla którego każdy ruch i gest urasta do rangi symbolu, każde narodziny to nieledwie Boże Narodzenie, każda śmierć to po prostu Golgota. Zachowujemy się jak dziecko mojego znajomego, które po wizycie na planie popularnego programu śniadaniowego i uścisku dłoni z prowadzącymi za każdym razem, gdy widzi ich w telewizji, pyta: „Tatusiu, czy oni o mnie myślą?”. Warunkiem osobniczej dojrzałości jest dokonanie kopernikańskiego przewrotu, zauważenie, że świat nie kręci się wokół nas, lecz odwrotnie. O ile nie mam śmiałości, by doradzać rodakom rozstanie z infantylnym nieco snem o specjalnym wybraniu, o tyle jestem pewien, że skończymy marnie (jak przeganiany przez deszcz mówca w Hyde Parku) jeśli — bez umocowania z góry — nadal praktykować będziemy idący jeszcze o krok dalej mesjanizm.
(Do)czytania:
* Karen Armstrong, The Great Transformation. The World in the Time of Buddha, Socrates, Confucius and Jeremiah (London 2006) — można się z Armstrong zgadzać, można nie, ale jeśli ktoś chce dowiedzieć się co nieco o fascynującej epoce, o której rzadko mówimy w szkole (oraz tego, jak teoria epoki osiowej chce pogodzić rodzącą się w tych czasach w Indiach koncepcję non violence z tym, co wyprawiali na wojnach ówcześni Grecy) — przeczytać trzeba.
*O. Juliusz Synowiec OFMConv, Prorocy Izraela ich pisma i nauka (Kraków 1999) —mam sporo książek o prorokach, tę lubię najbardziej. Mnóstwo konkretów, ciekawostek, język przystępny i dla amatora i — jak podejrzewam — dla teologów. Pasjonujące opisy biblijnego tła — na przykład budzenia się świadomości meteorologicznej naszych przodków w wierze, którzy wierzyli, że niebo jest po prostu kryształowym lustrem, pisali o magazynach na wiatry i grad, ale „załapali” też, że deszcz musi powstawać z wody parującej z ziemi.
* Bruce M. Metzger, Michael D. Coogan, Słownik Wiedzy Biblijnej (Warszawa, 2004) — niczego więcej dodawać nie trzeba.
* O. Grzegorz Chrzanowski OP, Kogo krytykuje kardynał Ratzinger?( w: „W Drodze” nr 1(329) 2001) — garść wyczerpujących informacji o teologii pluralistycznej; kto chce czegoś więcej, niech sięgnie po tegoż autora Zbawienie poza Kościołem. Teologia pluralizmu religijnego Johna Hicka (Poznań 2005) — miejscami branżowy język, ale naprawdę warto się przemęczyć, by mieć później w zanadrzu kilka argumentów na debaty z tymi, co twierdzą, że wszędzie dobrze, a w domu wcale nie najlepiej.
* Barry Cunliffe, Europe Between the Oceans (New Haven and London 2008) — a co Twój przodek robił, gdy książę Siddhartha Gautama uciekał ze swojego pałacu?
opr. aw/aw