Zwolennicy teologii "mocy Bożej" nie zgadzają się z zarzutami o importowanie amerykańskich idei neopentekostalnych. Czy mają rację?
Mój cykl „Charyzmatyk w dżinsach” doczekał się wielu komentarzy, mniej lub bardziej krytycznych i mniej lub bardziej rzeczowych. Kontrowersje wzbudził głównie odcinek pt. Rodzimych charyzmatyków sen o przebudzeniu traktujący o przenikaniu idei revival do polskiego duszpasterstwa. Na ile dobrze zrozumiałem komentatorów i krytyków, na tyle chciałbym w niniejszym tekście wrócić do podjętych przez nich wątków. Bodaj najpełniej wyartykułował stanowisko charyzmatycznych zwolenników „teologii mocy” p. Aleksander Bańka, dlatego wprost odnoszę się przede wszystkim do jego wpisu zatytułowanego Czy mamy prawo oczekiwać przebudzenia w Duchu Świętym? Przy okazji dziękuję Polemiście nie tylko za merytoryczną dyskusję, ale i za kulturalny poziom jego ad vocem „Charyzmatyka w dżinsach”.
1. Zdaje się, że najbardziej komentatorów uraził fakt, że wprost wymieniłem z nazwiska pierwszoligowych, jeśli tak można rzec, charyzmatyków. Nie dość, że w ten sposób jakoby godzę w ich dobre imię, to jeszcze nie podjąłem wysiłku, by się z nimi skontaktować i dopytać, czy dobrze zrozumiałem to, co mieli na myśli. Wyjaśniam zatem swoje stanowisko. Świadomie sięgałem jedynie do publicznych i spisanych wypowiedzi panów Świderskiego, Zielińskiego i Sobczyka. Rozumiem, że w konferencjach o ograniczonym zasięgu czy prywatnych rozmowach zdarza się nam wszystkim chlapnąć coś nieprzemyślanego. Publikacje wydawnictwa eSPe, z których pochodziły wszystkie cytaty, przybierają co prawda formę wywiadu, ale przecież nie są to stenogramy rozmów, lecz w istocie po prostu przemyślane i dopracowane w każdym szczególe wypowiedzi. Tutaj nie ma miejsca na lapsus, a ogłoszone publicznie poglądy mają dużą sferę oddziaływania.
Charyzmatycy próbują przenosić swoje doświadczenia bycia we wspólnocie na poziom publicznej debaty. Oczekiwaliby może, żeby z każdym ich poglądem debatować w „cztery oczy” (napomnienie braterskie). Sprawiają wrażenie, jakby dziwiła ich jakakolwiek krytyka publiczna, do jakiej nie przywykli, bo w dzisiejszym środowisku charyzmatycznym coraz częściej wszyscy się nawzajem tylko chwalą i „błogosławią”. Zdają się oczekiwać, że wszelka dyskusja, jeśli już miałaby się pojawić, winna być toczona we własnym gronie. Jestem diametralnie różnego zdania. Otóż przekonania formułowane publicznie, które żyją potem swoim życiem i wpływają na życie czytelników, domagają się publicznej dyskusji czy wręcz krytyki. I naprawę nie trzeba oczekiwać, że musi być ona poprzedzona zapewnieniami o wszelkim możliwym dobru zdziałanym przez osobę, której pogląd oceniamy. Można spierać się w przestrzeni publicznej o wszystko i wszystkich, od pojedynczych osób, przez ocenę działalności całego episkopatu, aż po papieża (słynny przypis nr 351 w Amoris Laetitia), jedynie charyzmatyk miałby tutaj stanowić wyjątek? Otóż nie stanowi. A wygłaszane przez niego opinie podlegają ocenie. Nie są wewnętrzną sprawą charyzmatyków, ale całego Kościoła. Tym bardziej, że propozycje formułowane przez charyzmatyków dotyczą właśnie życia Kościoła jako całości, a nie jedynie ruchu charyzmatycznego. Dlatego jednym z moich celów jest przeniesienie dyskusji na szersze pole, tak żeby również osoby spoza klimatów charyzmatycznych mogły zastanowić się nad propozycją charyzmatyków. Wbrew temu, co jeden z komentatorów sugerował, nie musi to odstraszać ludzi od klimatów charyzmatycznych, owszem może właśnie zostać odebrane pozytywnie, jako przykład otwartości na korektę czy zanegowanie stereotypu charyzmatyka-antyintelektualisty. Pół żartem, całkiem serio: „Popatrzcie, jak oni się miłują, do tego stopnia, że potrafią się spierać”.
2. Pojawiły się insynuacje o rzekomych urazach personalnych, które znaczyły moje wywody. P. Bańka wprost odbiera wrażenie, że „Autor bardziej niż kwestiami merytorycznymi kieruje się jakimiś osobistymi animozjami, niechęcią, a nawet wrogością”. Spieszę donieść, że panów Zielińskiego i Sobczyka nie znam osobiście, a z panem Świderskim zamieniłem w całym swoim życiu może z pięć do siedmiu zdań, i to rozłożonych na różne okazje. Jako człek urodzony w Gliwicach siłą rzeczy pomysłodawcę „Dotyku Boga” obserwowałem przy różnych akcjach, doceniając przy tym jego dar nauczania i zdolności naprawdę przekonującego przemawiania. Trudno doszukiwać się zatem jakiejś niechęci osobistej do wymienionej trójki czy tym bardziej, co sugerował jeden z komentatorów z koloratką, „jeżdżenia” po charyzmatykach „jak po łysej kobyle”. Jest dokładnie odwrotnie, interesują mnie jedynie sprawy merytoryczne, tyle że, tak się składa, dyskusyjne poglądy są głoszone przez konkretne a wpływowe postaci. Podniesienie tematu bez przywołania znanych postaci sprawiłoby wrażenie abstrakcyjnego dzielenia włosa na czworo i pozostało bez echa.
Dlaczego zatem odniosłem się akurat do poglądów tychże panów? Ano dlatego, że to właśnie ich książki przeczytałem; ograniczony czas każe wybierać. Zapewne w pozostałych pozycjach wydawnictwa znaleźć można inne charyzmatyczne a dyskusyjne wątki, ale ograniczyłem się do tych autorów ze względu na wpływ, jaki wywierają na innych. Wymienieni z nazwiska charyzmatycy służą mi jedynie za „ikony” szerszego zjawiska, jakiemu dedykowany jest cykl „Charyzmatyk w dżinsach”. Właśnie główne założenie serii, jakim jest próba pokazania wpływów pentekostalizmu rodem z Ameryki na rodzimych charyzmatyków (wyłuszczyłem ten zamiar w odcinku Czy charyzmatyk wie, co kupuje?) sprawił, że interesuje mnie nie całościowa ocena czy to ruchu charyzmatycznego czy stojących na świeczniku charyzmatyków, a jedynie przenikanie idei i modelu posługi stamtąd tutaj. Nie trzeba w tym dopatrywać się „totalnej destrukcji”, jaką sugerowali niektórzy komentatorzy. Sam z chęcią przeczytałbym publikację, która ukazywałaby wszystkie światłocienie ruchu charyzmatycznego i jeśli ktoś napisze taką pozycję, obiecuję ją nie tylko przeczytać, ale i zrecenzować.
Na razie mamy zresztą taką niesymetrię: po jednej stronie wydawane w tysiącach książki, cieszące się ogromną oglądalnością kanały youtubowe i wzięte rekolekcje z posługą charyzmatyków, a do tego dziennikarze „Gościa niedzielnego” w roli rzeczników ruchu, oraz łamy tygodnika udostępniane na propagowanie wątpliwych nieraz poglądów charyzmatycznych. A po drugiej stronie niejaki Zatwardnicki ośmielił się poddać w wątpliwość coraz bardziej wpływowe w polskim ruchu charyzmatycznym idee „made in USA”. I zaraz został oskarżony o „pogłębianie podziałów”, jak gdyby Kościół budować się miał nie na poszukiwaniu prawdy, lecz poklepywaniu się po ramieniu i przyklepywaniu różnic.
3. Przypominam również o podstawowej zasadzie interpretacji tekstów, jaką jest rozpoznanie gatunku literackiego. Przywilejem publicysty jest dosadniejszy niż używany w rozmowach face to face język, a skróty myślowe są w publicystyce nie tylko nieuniknione, ale wręcz niezbędne — sugerują bowiem związek pewnych faktów, na którego dowiedzenie oczywiście nie ma miejsca. Inaczej przesłanie pozostałoby niezauważone, albo wręcz nie dałoby się go sformułować w tekście siłą rzeczy krótszym niż artykuł naukowy. Niby rozumie to p. Aleksander Bańka, a zarazem jako doktor habilitowany ocenia mój tekst jako nierzetelny. Zupełnie świadomie w Rodzimych charyzmatyków śnie o przebudzeniu pozwoliłem sobie na takie a nie inne zestawienie osób i przekonań, co w moim mniemaniu utworzyło pewną czytelną mozaikę. Autor strony „Duchogród” pisze o problematycznej argumentacji i wnioskach, które rzekomo wyciągnąłem z pojedynczych zdań naszych charyzmatyków. Ich wypowiedzi nie są dla mnie jednak podstawą do sformułowania konkluzji, lecz jedynie przykładem świadczącym o już przyjętym i wpływającym na posługę paradygmacie przebudzeniowym, którego trudno nie zauważać i którego istnienie wprost poświadczył p. Bańka w swojej polemice.
Moją tezę, że rodzimi charyzmatycy przejęli się tzw. doktryną późnego deszczu (latter rain), p. Aleksander kwituje wątpliwością, czy w ogóle o niej słyszeli. Otóż w dzisiejszym pentekostalizmie amerykańskim, na którym się wzorują rodzimi charyzmatycy, ta doktryna wprost „wisi w powietrzu”, tak że każdy nią oddycha bezwiednie. Nie trzeba świadomie się do niej odwoływać, żeby ją „kupić”. Oczywiście nie jest przypadkiem, że z całego Starego Testamentu nagle jeden werset z Księgi Joela robi furorę również na rodzimym podwórku. Co z tego, że nawet zielonoświątkowe Assemblies of God potępiło ruch Późnego Deszczu, jeśli każda herezja raz wyrzucona drzwiami, wraca oknem; czy też, za Ireneuszem z Lyonu i jego Adversus haereses: w miejsce odciętej głowy lerneńskiej hydry wyrastają kolejne. W naszym przypadku już nie w postaci heretyckiego ruchu, ale kluczowej dla nowej fali charyzmatycznej idei nie wywiedzionej przecież z nauczania Magisterium, lecz przejętej z tradycji ewangelikalnej.
4. Komentujący mój felieton obruszyli się również na rzeczywiście publicystycznymi nićmi szyte porównanie Łukasza do Henryka Sienkiewicza, a Dziejów Apostolskich do książki pisanej ku pokrzepieniu serc. Oczywiście mógłbym w innych słowach próbować opisać splot historii i teologii w księdze natchnionej, ale ryzykując, że pogląd taki nie zostanie zauważony; i, co za tym idzie, moja krytyka oparcia duszpasterstwa na przeniesieniu modelu Kościoła z Dziejów Apostolskich na „dziś”, sama nie miałaby oparcia. Zachęcam czytelników do tego zupełnie podstawowego odkrycia, że Łukaszowi przyświecał pewien cel w pisaniu księgi. Polski biblista ks. prof. Michał Bednarz wręcz pisał, że Łukasz nie chciał „napisać księgi historycznej, ale dzieło dydaktyczne i budujące”. By nie sięgać jednak do opracowań naukowych, zajrzyjmy przynajmniej do wprowadzenia do Dziejów Apostolskich w edycji Świętego Pawła: „Rozpoznając w kolejnych wydarzeniach realizację planu zbawienia, autor widzi to wszystko w kluczu teologicznym”. Z kolei ten zamiar sprawia, że autor natchniony koncentruje „uwagę na poszczególnych paradygmatycznych wydarzeniach”, a ignoruje „przerwy, jakie się między nimi pojawiały” (Katolicki komentarz biblijny). Nie jest zatem prawdą, co zarzuca mi p. Bańka, że przeciwstawiam Łukasza Pawłowi; owszem właśnie ja ich uzgadniam, bo biorę pod uwagę zarówno jednego jak i drugiego hagiografa. Właśnie ten, kto skupia się jedynie na Dziejach — ten nieświadomie przeciwstawia jednego drugiemu, bo wybiera sobie to, co jeden z autorów natchnionych napisał, nie bacząc na to, co drugi miał do powiedzenia. Na tej podstawie nie da się zbudować wizji życia kościelnego.
Coś mi mówi, że w krytyce użytych przeze mnie wyrażeń dało o sobie znać coś więcej: fundamentalistyczna lektura Pisma Świętego, tak charakterystyczna dla dużej części charyzmatyków. Przyjdzie mi jeszcze do tego tematu zapewne wrócić przy okazji „teologii uzdrowienia”, na razie chciałbym tylko zauważyć, że kto próbuje upatrywać w księgach biblijnych historii rozumianej według naszych dzisiejszych kategorii, ten popełnia błąd ahistoryzmu. Podtrzymuję, że utożsamienie przekazu z Dziejów Apostolskich z „ewangelizacją w mocy” w takim wydaniu, do którego rwie się p. Świderski, uważam za niebiblijne i niekatolickie. Biblia czytana w całości nie pozwala na wyciągnięcie takich wniosków, a Kościół wprost zaleca, by nie oczekiwać po charyzmatach nadzwyczajnych owoców apostolskiej działalności (Lumen gentium, nr 12). Dlatego pisałem o rojeniach (nie mylić z urojeniami) śląskiego charyzmatyka — zgodnie ze Słownikiem języka polskiego „roić” = „snuć się komuś po głowie, przedstawiać się w myśli, w wyobraźni”, a „rojenie” to „marzenie, mrzonka”. Pojawia się ryzyko, że zamiast egzegezy, czyli odczytania tekstu — będziemy uprawiać eisegezę, czyli wprowadzać do tekstu swoje idee czy nawet, jak w tym przypadku, doświadczenia („Czuję, że nie wykorzystujemy jeszcze maksimum naszego potencjału ewangelizacji w Mocy”).
5. Pojawił się też zarzut o apodyktyczność moich sformułowań. Wydaje mi się, że jest to znów kwestia pewnej formy. Gdy wypowiadam swoje przekonania, nie muszę chyba zastrzegać się za każdym razem, że nie są one dogmatem i że mogę się mylić. Pan Bańka przyjął inną konwencję, i wcale nie jest powiedziane, że istotnie się ona różni. Co prawda spora część wypowiedzi jest pisana w stylu „tak, ale” lub „nie, ale”, a co bardziej odważne zdania opatruje się znakami zapytania, lecz w gruncie rzeczy mnożenie pytań sprawia wrażenie retoryki, pod którą skrywają się tak samo apodyktyczne przekonania. Jeśli się zatem nie mylę, jest to po prostu druga strona tego samego medalu. Mamy co do pewnych spraw inne zdanie i możemy wchodzić w spór bez niepotrzebnej zachowawczości.
6. Mój główny zarzut — kto dotrwał do tego miejsca, temu należy się pochwała za wytrwałość! — do p. Aleksandra Bańki dotyczy próby odwracania uwagi od tego, co poddałem krytyce. Ja piszę o przyjęciu idei przebudzenia za najważniejszy model duszpasterski, a p. Bańka próbuje przekonywać, że chodzi jedynie o aktualizację i otwarcie na Ducha Świętego. Gdy ja podejrzliwie patrzę na oczekiwanie tego rodzaju namaszczenia, o jakim marzą katoliccy wielbiciele Smitha Wiggleswortha, p. Aleksander chce po prostu dostrzegać różne okresy w mających swoją dynamikę czasach ostatecznych. Podczas gdy nasi charyzmatycy uczestniczą w spotkaniach z osobami jeżdżącymi po świecie w tym celu, by wzbudzać ogólnoświatowe przebudzenie (np. Revival Alliance), Polemista wyraża zaufanie, że Bóg potwierdzi „naszą posługę pełnymi mocy znakami”.
Ja opisuję przejście od tzw. wielkich przebudzeń do ich podróbek, z którymi mamy do czynienia w USA, a p. Aleksander w przebudzeniach stara się dostrzegać po prostu charyzmatyczne ożywienie wiary. Notabene, nie bardzo potrafię znaleźć uzasadnienie dla tezy, że właśnie „takiej wiary uczą nas bowiem całe pokolenia chrześcijan, na których barkach się wspieramy”. Można by może powiedzieć tak: ja krytykuję upatrywanie historii zbawienia z perspektywy funkcji wykładniczej, zgodnie z którą to wizją wraz ze zbliżaniem się do Paruzji następuje coraz większe wylanie Ducha, a mój Polemista zwraca uwagę na „oczywistą oczywistość” pojawiających się w historii raz po raz ożywczych prądów, co można by opisać raczej funkcją sinusoidalną, i z czym naturalnie nie zamierzam dyskutować.
Tak czy owak, istnienie paradygmatu przebudzeniowego jako kluczowego dla życia Kościoła wybrzmiało i z tekstu p. Bańki. Możemy zatem teraz wyjść poza środowisko charyzmatyczne i zapytać Kościoła jako całości, co o tym sądzi. Bo nie w dyspucie między charyzmatykami znajduje się odpowiedź.
opr. mg/mg