O działalności Kliniki Wrodzonych Wad Serca i Kardiologii Dziecięcej w Zabrzu
Prof. Jacek Białkowski przyjmuje na swój oddział ok. 2 tys. pacjentów rocznie. Wielu z nich to małe dzieci. Autor zdjęcia: Krzysztof Kusz
Już od ponad 20 lat specjaliści z Kliniki Wrodzonych Wad Serca i Kardiologii Dziecięcej w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu nieoperacyjnie leczą wrodzone wady serca u noworodków, dzieci, ale i dorosłych.
To prawdziwa rewolucja w terapii wad serca. Chorym nie otwiera się klatki piersiowej, nie tnie mostka, nie zakłada drenów ani nie wprowadza krążenia pozaustrojowego. Śladem po operacji jest jedynie mała dziurka w skórze prawej pachwiny, przez którą do żyły udowej wprowadza się cewnik. Po zabiegu pacjent zwykle opuszcza szpital po dwóch, trzech dniach.
Zabrzański zespół pod kierownictwem prof. Jacka Białkowskiego należy do światowej czołówki, jeśli chodzi o doświadczenie w wykonywaniu tych niezwykle precyzyjnych zabiegów. Mówi się, że tutejsi kardiolodzy posiadają mistrzowskie zdolności manualne. Warto wiedzieć, że na ten zabieg bez skalpela mogą zgłaszać się do Zabrza chorzy z całego kraju.
— Kolejki są niedługie, a chorzy z rozpoznaniem PFO (przetrwałego otworu owalnego), ze względu na możliwość komplikacji neurologicznych, takich jak udar, przyjmowani są z marszu — mówi prof. Białkowski. Dobrze, żeby byli tego świadomi zainteresowani, u których rozpoznano wadę serca, bo niektórzy lekarze w kraju nie informują o możliwości nieoperacyjnego leczenia, ale przesyłają na zabiegi kardiochirurgiczne.
Ręce i głowa
Niezwykła zręczność lekarzy polega na tym, że operują z zewnątrz ciała chorego. Przez otwór w tętnicy udowej wprowadzają plastikową rurkę zakończoną dopasowującym się do ubytku w sercu amplatzerem, nazywanym przez lekarzy „korkiem”. Ten implant wykonuje się z tzw. nitinolu, czyli stopu obojętnych dla organizmu ludzkiego niklu i tytanu. Ma on unikatową cechę zapamiętania pierwotnego kształtu zadanego mu w wysokiej temperaturze i jest rozciągliwy. Wędruje aż do serca i tam odpowiednio dostosowując się, zamyka „dziurę”. Podczas zabiegu lekarze nachylają się nad chorym, ale tak naprawdę śledzą drogę cewnika na ekranach monitorów.
— Ważniejsze od tego, co w ręce, jest to, co dzieje się w głowie operującego — mówi prof. Białkowski. — Musi cały czas nadzorować „akcję”. Dlatego każdy dokonujący zabiegu kardiolog musi do perfekcji opanować kierowanie cewnikiem wewnątrz wąskich naczyń krwionośnych, by nie przedziurawić ich ściany i trafić przez zastawki do przedsionka albo komory maleńkiego serduszka. Bo najczęstszymi pacjentami są właśnie dzieci, nawet tuż po urodzeniu. Ale też dorośli, po czterdziestce, a nawet po sześćdziesiątce.
Otwory w przegrodzie międzyprzedsionkowej trudno wykryć. Często chore dzieci nie skarżą się na większe dolegliwości. Dopiero w miarę upływu lat, już u dorosłych, pojawia się niepokojące poszerzenie prawego przedsionka i komory, nawracające infekcje oddechowe, a nawet zaburzenia rytmu serca (np. migotanie przedsionków). Wady diagnozuje się echokardiograficznie, czasami z zastosowaniem sondy. Pacjent połyka rurkę z monitorkiem, który śledzi budowę serca od „wewnętrznej” strony.
Łatanie dziur
Najczęściej wykonywane w Zabrzu zabiegi to zamykanie ubytków w przegrodzie międzyprzedsionkowej (ASD), przetrwałego z życia płodowego przewodu tętniczego (PDA) i przetrwałego niezarośniętego otworu owalnego (PFO).
— Zajmujemy się poszerzaniem dużych naczyń, takich jak aorta czy tętnica płucna — wyjaśnia prof. Białkowski. — Ostatnio zaczęliśmy u młodych pacjentów ze złożonymi wadami serca — po uprzednich operacjach kardiochirurgicznych, kiedy wszywano im homograft (pobrane ze zwłok, specjalnie spreparowane naczynie) — wszczepiać sztuczne zastawki zamontowane na stencie. To ogromny postęp, bo unika się w ten sposób kolejnej, bardzo trudnej operacji kardiochirurgicznej.
Zabrzańscy specjaliści wszczepiają też implanty zamykające ubytki międzykomorowe i międzyprzedsionkowe serca. Z takimi wadami rodzi się w Polsce kilka tysięcy dzieci rocznie. To niemal połowa wrodzonych wad serca. Natomiast co dziesiątą wadą jest otwarty przewód tętniczy Botalla, który w życiu płodowym łączy tętnicę płucną z aortą, by przepływająca z łożyska krew nie zalała płuc dziecka. Po urodzeniu ten prześwit nie jest już potrzebny i powinien samoistnie się zamknąć. Niestety, nie zawsze tak się dzieje i wtedy ingeruje kardiolog interwencyjny. Zdarzają się też sytuacje po zawale, kiedy pęka przegroda międzykomorowa i robi się w niej niepotrzebna, zagrażająca życiu „dziura”. Wtedy zespół prof. Białkowskiego do jej zatkania wykorzystuje implant.
Skład słynnego zabrzańskiego zespołu tworzą: doc. Małgorzata Szkutnik (kierownik zespołu), dr Jacek Kusa, dr Roland Fiszer. Nazwa „zatykającego dziury” w sercu implantu, czyli „amplatzera”, pochodzi od jego wynalazcy, dr. Kurta Amplatza z Minneapolis, radiologa o austriackich korzeniach. To właśnie do niego w 1997 r. doc. Małgorzata Szkutnik podczas pobytu stażowego w Houston napisała list z prośbą o podarowanie kilku implantów klinice w ramach popularyzacji swojej pionierskiej metody. Klinika otrzymała wtedy 17 egzemplarzy za darmo. Dziś nadal kupują implanty w USA, niezmiennie za 4 tys. dolarów. W Polsce ich wszczepianie u dzieci refunduje Ministerstwo Zdrowia, w ramach programu Kardiologicznej Interwencji Dzieci, a u dorosłych — Narodowy Fundusz Zdrowia.
Z Zabrza do Minneapolis
Specjaliści z Zabrza uczyli się wszczepiania implantów od prof. Masury z Bratysławy, który jako jeden z pierwszych na świecie zaczął propagować nieinwazyjne leczenie wrodzonych wad serca w 1997 r. (w USA podobne operacje uzyskały oficjalną aprobatę dopiero w 2002 r.). Do dziś w zabrzańskiej klinice wszczepiono pacjentom ponad 900 implantów. To imponująca liczba w skali światowej. Dlatego prof. Białkowski jeździł nieraz do Minneapolis, żeby służyć radą amerykańskim konstruktorom, którzy nadal udoskonalają swoje implanty.
Za osiągnięcia w dziedzinie operacji bez skalpela zabrzański zespół został uhonorowany nagrodami międzynarodowych i polskich towarzystw kardiologicznych. Jego publikacje na ten temat pojawiały się w najbardziej uznanych światowych czasopismach medycznych.
Prof. Białkowski pracuje w zawodzie 31 lat, z czego 21 poświęcił kardiologii. — Jesteśmy nadal kardiologami, tyle że interwencyjnymi — wyjaśnia profesor. Dziś szkoli lekarzy z Rosji, Ukrainy, Gruzji, Białorusi, Bułgarii, ale i Gwatemali czy Boliwii. Fundusze na to przedsięwzięcie pozyskał nawet z Watykanu. Rocznie na swój oddział przyjmuje około 2 tys. pacjentów. — Nie wszystkie sytuacje są proste i łatwe, często dyskutuje się z rodzicami chorego dziecka o plusach i minusach zabiegu — mówi profesor. — Jesteśmy zespołem otwartym, dyskutujemy nad problemami, ale ostateczny wybór podejmuje rodzic małego pacjenta czy dorosły chory.
opr. mg/mg