Świadectwo Henryka Mandelbauma - więźnia Auschwitz
Henryk Mandelbaum między dwoma z trzech zachowanych zdjęć z krematorium numer 5 - foto: Józef Wolny.
Miej Pani do czynienia z tysiącami nieboszczyków dzień i noc. My też byli nieboszczyki, tak jak oni. Pani mnie rozumi?
Mech porasta ziemię wokół wysadzonych przed wyzwoleniem krematoriów numer 5 i 4 w Birkenau. — Dobrze trzyma wilgoć — mówi Henryk Mandelbaum. Od maja 1944 r., jako pracownik specjalnej grupy roboczej Sonderkommando, tutaj i w nowoczesnych piecach krematoriów numer 2 i 3, palił zwłoki zagazowanych współwięźniów. Miał 21 lat, kiedy w maju 1944 r. esesmani posłali go do tej pracy. — Pierwszego dnia, tu, gdzie mech, leżały stosy napuchniętych, psujących się w upale ciał — pokazuje. — Jedni ciągli zwłoki, inni rzucali je na stos. A wszędzie dym i zapach spalonego mięsa... Pomyślałem, że jestem w piekle. W każdej chwili trzeba było walczyć ze sobą, żeby przeżyć. Tu sekunda była godziną, godzina dniem, tydzień rokiem.
Przerywa opowiadanie i pyta: — Słychać tu coś? — Ptaszki śpiewają — odpowiadam. — A tu męki ludzkie były dzień i noc, pies z kulawą nogą na pomoc nam nie przyszedł — krzywi usta. — O tym trzeba mówić. Nie walczyć bronią, ale ustami, żeby nic się nie powtórzyło — Mandelbaum od ponad 60 lat daje świadectwo.
— Jest jedynym żyjącym w Polsce, a jednym z dziewięciu na świecie więźniów, niezwykłych świadków pracujących bezpośrednio przy obsłudze krematoriów — mówi Adam Cyra, historyk z muzeum Auschwitz-Birkenau. — Ile miliardów da Pani komu, żeby to widział, co ja? — pyta Mandelbaum. — Nie znajdzie Pani takiego. Jestem sam.
Urodził się w 1922 r. w Olkuszu. — Pochodzę z rodziny wyznania mojżeszowego — opowiada. — Matka była Estera, a ojciec Dawid. Kiedy miał 4 lata, przeprowadzili się do Ząbkowic Będzińskich, gdzie ojciec założył zakład rzeźniczy. W 1941 r. przyszli do nich Niemcy i kazali się spakować w 3 godziny. Każdy zabrał ze sobą walizeczkę, która była ich całym dobytkiem w getcie w Dąbrowie Górniczej. Henryk rozpoczął pracę w firmie budowlanej. Uciekł, kiedy w 1943 r. z rodziną transportowali ich do głównego getta w Sosnowcu-Środuli. Przez sześć tygodni ukrywał się u Niemca, członka SA. Potem pomieszkiwał u znajomych rolników. Kiedy chciał się im odwdzięczyć za opiekę i przyjechał do sosnowieckiego getta po ciuchy dla nich, został aresztowany i wywieziony do Auschwitz-Birkenau. Henryk Mandelbaum do dziś śpiewa piosenki, przeplatając nimi wspomnienia. Jak był chłopcem, chodził z ulicznymi grajkami po Ząbkowicach Będzińskich i zbierał im pieniądze do czapki. Co zrobił z tymi piosenkami, kiedy wysiadł z wagonu na rampie w Birkenau? Może przyszedł mu do głowy fragment: „Nie chcę wiedzieć, jak to będzie, gdy odejdziesz, ale po co dziś się smucić i zatruwać sobie myśl”. Wiedział, że tutaj ludzie z gwiazdą Dawida na piersi mogą odejść w każdej chwili. — Tu były w poszanowaniu mysz i szczur, a nie człowiek... — stoimy na terenie dawnego obozu.
Na lewej ręce wytatuowano mu numer 181 970. Wiedział, ilu trafiło tu przed nim. Skierowano go do bloku 13., gdzie mieszkali więźniowie pracujący w Sonderkommando, czyli palacze zwłok. — Nie mieliśmy szansy na przeżycie jak inni więźniowie — wspomina. — Hitlerowcy co jakiś czas likwidowali część Sonderkommando, żeby pozbyć się naocznych świadków. Starał się żyć nadzieją. I dodaje, że gdyby wiedział, iż przeżyje, to by codziennie coś notował. — Jesteśmy na największym cmentarzu świata — rozgląda się. Z bloku numer 13 następnego dnia poszedł do pracy w krematorium numer 5. Trzeba było spalić stos psujących się trupów w dwóch dołach, które dziś zarosły trawą. — Tam się paliło pod gołym niebem w noc i dzień — opowiada. — Czy normalny obozowicz widział to, co moje oczy i ręce? — pyta sam siebie. W krematoriach 4. i 5. było 8 pieców, dlatego zagazowanych palono też w dołach. Dla usprawnienia kremacji wybudowano krematoria 2. i 3. z 15 nowoczesnymi piecami. Tam wszystko było pod ziemią — rozbieralnie, łaźnie, piece. — Jak ja tu przyszedłem, transportowali ciała windą i rynienką trzeba było je ciągnąć do pieca, a one nie chciały się przesuwać — opowiada. — To wziąłem wiaderko z wodą, polałem beton i od razu był poślizg. Ulepszałem sobie to życie... Najgorszemu wrogowi nie życzę takiej pracy. W pół godziny palili w nich 45 osób, w osiem — 720. Do jednego pieca wchodziło trzech zagazowanych.
— Tu Pan stał? — pokazuję na betonowy placyk wśród ruin, gdzie zbudowano piece. — Nie stałem, stale pracowałem, na trzy zmiany — podpiera się laską.
— Tu było krematorium numer 2, a 150 metrów dalej numer 3. Takie bliźniaki — Mandelbaum widzi wśród ruin dawne budynki. Więźniowie nadchodzili od strony małej rampy. Ledwie żyli po kilkudniowej podróży w zamkniętych wagonach bez jedzenia i picia. — Jak wysiadali, to już w 20 proc. byli nieboszczykami — opowiada. — Wtedy esesmani robili selekcję. Wybierali zdrowych, młodych mężczyzn i kobiety do roboty. A reszcie mówili, że muszą się wykąpać. Co oni ze sobą zabierali? Szczoteczkę, mydło, ręcznik i cały dobytek — obrączki, łańcuszki, pieniądze. Pod ziemią była rozbieralnia, do której schodzili schodami. Pierwsi wieszali swoją odzież na hakach, kolejni na ławkach, ostatni kładli ją na beton. Ta łaźnia miała prysznice prowizorki przy suficie. I oni wierzyli, że idą się kąpać. Dopiero jak widzieli, że stoją w tłumie, jeden koło drugiego, to miarkowali, że coś na raz ich za dużo. Kiedy chcieli wychodzić, esesmani kolbami upychali ich na chama. Nie wiem, czy w tym betonie zobaczylibyśmy okienka, w kwadracie 30 na 30 centymetrów — nachyla się. — Miały wkłady z grubej siatki. Za każdym transportem jechała karetka czerwonego krzyża i stawała przed krematorium. Właśnie przez te okienka wrzucali cztery, pięć puszek cyklonu B. To były takie kryształki, jak przed wojną używali do prania — zielonkawe, niebieskie, rozpuszczające się w powietrzu. — A oni w tym tłumie pragnęli powietrza i wchłaniali w siebie truciznę. Umierali w ciężkich boleściach, Aniołku — zamyka oczy. — To trwało od 20 minut do pół godziny. Jak potem otwierano te wrota łaźni i stali tak martwi, jeden koło drugiego, to był niesamowity obraz.
— Tak ginęli i nie było wyjścia. Jak im mogłem pomóc? — Mandelbaum sam stawia sobie pytania. — Gdybym komuś powiedział „idziesz do gazu”, to i jego, i mnie zaraz by nie było. Myśmy czekali na pomoc. Czy Oświęcim to było pudełeczko, które ktoś schował do kieszeni? A jednak świat o nas zapomniał.
To pracownicy Sonderkommando musieli wyciągać nieboszczyków z komór. — Trzeba było strzyc im włosy, przeszukać w ustach, czy nie ma złotych zębów, a potem wyrywać je obcęgami. Sprawdzać, czy nie schowali czegoś do nosa, uszu, a kobiety w pochwach — wylicza.
Musieli to wszystko robić pod okiem esesmanów. Kiedy tamci na chwilę odchodzili, czasem wzięli coś dla siebie. Mandelbaum przekazał czterem więźniom zabrane stąd pieniądze i zegarki, i w ten sposób pomógł im w ucieczce.
— Tu się człowiek przyzwyczaił, że wszyscy są nago. Jak lekarz, normalna sprawa — wyjaśnia. — Tylko jak widziałem piękne jak Wenus 16-letnie dziewczyny i mężczyzn, takich Apollinów, to serce mi biło jak Zygmunta dzwon — nie umie ukryć wzruszenia. — Odkładaliśmy ich pod drzewa, żeby dłużej leżeli, a pozostałych ciągnęliśmy do palenia w dołach koło krematorium numer 5. Najszybciej paliły się ręce, nogi i głowa — mówi. Przeciągali ciała do dołów. Każdy z nich miał po bokach 80-centymetrowe rowy. To w nich gromadził się ludzki tłuszcz. — Jak zebrało się trzy czwarte dołku, to garnkami i miskami wybieraliśmy go i oblewali nieboszczyków, żeby się mocniej palili — nie może zapomnieć.
Czy wtedy pamiętał słowa piosenki, którą nam dziś śpiewa: „Kochać nie warto, tęsknić nie warto, smutki odganiać i kazać sercu obojętnym być”? — Nie mam wykształcenia — powtarza — przeszedłem uniwersytet życia.
opr. mg/mg