Jak opowiadać historię Polski, aby młodzież nie ziewała z nudów?
Polskie kino historyczne przeżywa renesans. „Generała Nila” w pierwszy weekend obecności w kinach obejrzało prawie 42 tysiące widzów. Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk
Polska. Ojczyzna. Patriotyzm. Obciach? Niekoniecznie. Jak mówić o nich młodym, by na te słowa nie przechodzili na drugą stronę ulicy?
Prawdziwa historia: — W czasie stanu wojennego w sklepach nie było nic. Puste półki — babcia zaczęła swą opowieść. — Co ty, babciu, opowiadasz... W Carrefourze nic nie było? — pokręciła głową wnuczka. Babcia zrozumiała, że to pokolenie, któremu o historii trzeba opowiadać inaczej. Jak?
Początek lat osiemdziesiątych. Szkolna akademia. Często zapraszano na nie jakiegoś kombatanta. Wyłączaliśmy się z opowieści już po słowach „Droga młodzieży”. To była dla nas prehistoria. Czy możemy się dziwić, że młodzi, urodzeni w latach 90., opowieść o narodzinach „Solidarności”, spaniu na styropianie i nocach spędzonych przy powielaczu traktują jak wspomnienia z insurekcji kościuszkowskiej? Czy jest sposób, by opowiedzieć im o historii, unikając zbędnego patosu? Okazuje się, że tak. I to niejeden...
Tramwajem jadę na wojnę
Tłum pod sceną toruńskiego festiwalu Song of Songs zafalował. Grało Lao Che. — To nieprawdopodobne zjawisko na alternatywnej scenie muzycznej — zachwycał się szef imprezy Wojciech Zaguła. To był najlepszy koncert festiwalu. Gdy zespół zagrał kawałki ze swej znakomitej płyty „Powstanie Warszawskie”, po plecach chodziły ciarki. „Stare Miasto, Stare Miasto wiernie ciebie będziem strzec. Mamy rozkaz cię utrzymać albo w gruzach twoich lec” — śpiewał Spięty, lider kapeli, a obok nas długowłosi faceci ukradkiem ocierali łzy. Emocje sięgnęły zenitu.
Nic dziwnego, że płocka kapela zgarnia nagrodę za nagrodą. Serwis infomuzyka.pl uznał ją za najlepszy polski zespół 2008 roku, dziennikarze Trójki przyznali jej nagrodę „Mateusza”, a przed tygodniem grupa otrzymała nagrodę „Gwarancji Kultury”, przyznawaną przez TVP Kultura.
„Powstanie Warszawskie”, przedostatni krążek grupy, to muzyczny kolaż. Na wieść o tym, że kapela zamierza napisać muzyczny komentarz do 63 dni walczącej stolicy, wielu pukało się w czoło. A jednak... Efekt okazał się zdumiewający. Wyszła płytka majstersztyk: pełna żaru, odniesień do wierszy Kolumbów, odgłosów ogarniętej wojną stolicy, archiwalnych komunikatów. A to wszystko przy rewelacyjnych, wpadających w ucho melodiach i wersach kultowych alternatywnych kapel. Siekiera, motyka, punk. — Powstanie jest dla nas okresem historycznym, przesyconym romantyzmem. Postanowiliśmy napisać płytę o tym czasie. Bestialstwo kontra uniesienie młodzieńczej odwagi — opowiadali muzycy Lao Che. „Niechcący” zrobili dla młodych więcej niż grube tomy historycznych podręczników.
Życie made in Polska
Na nocnym koncercie z okazji 61. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego ponad tysiąc młodych ludzi śpiewało razem z zespołem, wymachując biało-czerwoną flagą. — W czasie koncertu nie potrafiłam opanować wzruszenia i emocji — opowiada Natalia Budzyńska, dziennikarka z Poznania. — Rozejrzałam się wokół i zrozumiałam, jak wielką rzeczą jest spowodować, że młodzież, mająca korzenie w anarchistycznych środowiskach, z „luźnym” podejściem do historii, u której
hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” wywołuje tylko wzruszenie ramion, dziś trzyma na koncercie polską flagę i żywo przejmuje się wydarzeniami sprzed lat. Klucz tkwi w języku Lao Che. Jest on daleki od patosu i wzniosłych haseł. Wśród wyśpiewywanych cytatów znajdujemy na przykład fragment wiersza Baczyńskiego obok wersu z piosenki punkowej Siekiery. Nawet powstańcy, słysząc tę płytę, płakali. Samo Powstanie było dla polskich artystów niezmiernie inspirujące. Aga Zaryan, świetna jazzowa wokalistka nagrała płytę „Umiera piękno”, a koncerty maluchów z Dzieci z Brodą śpiewających powstańcze piosenki wzruszały do łez. Używanie w tekstach piosenek słowa „Polska” przestaje być obciachem. Rodzime kapele coraz chętniej szukają inspiracji w historii. Pulsujący reggae Habakuk nagrywa płytę z tekstami Jacka Kaczmarskiego, a raper O.S.T.R. rymuje w swej piosence „Kochana Polsko”: „Biorę co los da, życie made in Polska/To jest moje miejsce bo kocham to miejsce”.
Powstanie na dotyk
Gdy Jan Nowak-Jeziorański kilka miesięcy przed śmiercią odwiedził Muzeum Powstania Warszawskiego, był zakłopotany. Zobaczył tłumy młodych. — Czy ściągnięto ich tu z okazji mojej wizyty? — pytał speszony dyrektora Jana Ołdakowskiego. Nie! — usłyszał. — Tak jest codziennie. Ci, którym muzea kojarzą się z przeraźliwą ciszą, zmąconą jedynie szuraniem wiecznie spadających filcowych kapci i ostrzeżeniami „Nie dotykać eksponatów”, mogą odetchnąć. Tu można zapomnieć o kapciach, gablotkach i wiecznie znudzonych kobietach pilnujących porządku. W Muzeum Powstania Warszawskiego wręcz przeciwnie: trzeba wszystkiego dotknąć, wejść, przyłożyć ucho... 300 tys. zwiedzających w ciągu roku robi wrażenie. Dziennikarka Natalia Budzyńska opowiada o sobie, że weszła do Muzeum Powstania Warszawskiego jako anarchistka, a wyszła jako patriotka.
Inny sposób na promowanie patriotycznych postaw? Warszawski listopadowy Przystanek Niepodległość. Organizatorzy znaleźli sposób na przyciągniecie tłumów na obchody Święta Niepodległości. Zaprosili ludzi na przejażdżkę zabytkowym tramwajem i poprosili, by wysiedli — jak marszałek Piłsudski — na Przystanku Niepodległość na znakomitym koncercie jazzowym. Na zorganizowany w plenerze 11 listopada koncert świetnego pianisty Leszka Możdżera, szwedzkiego kontrabasisty Larsa Danielssona i wirtuoza instrumentów perkusyjnych z Izraela Zohara Fresco przyszły tłumy.
Popiełuszko obok Thorgala
Siedząca przed lustrem Irka usłyszała pukanie do drzwi. Prowadziła z matką restaurację „Nur für Deutsche”, spędzała noce z niemieckimi oficerami. Otworzyła drzwi, myśląc, że to jej kochanek, znajomy esesman. Do pokoju wpadli bracia Kirylukowie, młodzi mieszkańcy Białej Podlaskiej. Rzucili się na zdrajczynię i obcięli jej włosy. Jej kochanek Max Kubin, bezlitosny szef gestapo w Białej, wpadł w szał. Bracia Kirylukowie mieli pecha. Jednego z nich Irka rozpoznała po krawacie w grochy. Wpadli w zasadzkę. Rozstrzelano ich na bielskim rynku. Skąd o tym wiemy? Z komiksu...
Jak opowiedzieć młodym historię sprzed lat, by nie ziewali przy niej z nudów? Zrobić komiks — postanowili Sławomir Zajączkowski i Andrzej Fonfara. Przed rokiem wydali komiks o okupowanej Białej Podlaskiej. To pierwszy z brzegu przykład. Podobne wydawnictwa pojawiają się jak grzyby po deszczu. Na obleganych przez młodych półkach z komiksami w empikach znajdziemy coraz więcej komiksów historycznych. „Solidarność — nadzieja zwykłych ludzi” obok „Jeża Jerzego”, „Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Cena wolności” obok wznowienia Thorgala, a „Achtung Zelig! Druga wojna” przy nieśmiertelnym Tytusie. — Moja fascynacja historią zaczęła się od komiksów — zwierza się krytyk literacki Artur Nowaczewski. — To były opowieści o historii Polski w dwóch językach — po polsku i po rosyjsku. Do dziś pamiętam twarz Zbigniewa, któremu Bolesław Krzywousty kazał wyłupić oczy, i wykrzyczane przez niego słowa: „Boże, pomścij mnie!”...
Twórcy komiksów coraz chętniej sięgają po wydarzenia z najnowszej historii Polski. Poznański Zin Zin Press wydał m.in. komiksy o „Solidarności”, śmierci ks. Jerzego Popiełuszki i poznańskim Czerwcu '56. — Ich odbiór jest znakomity — ocenia Witold Tkaczyk, szef wydawnictwa. — Komiks o „Solidarności”, wydrukowany pierwotnie w 3 tys. egz., musiał być natychmiast dodrukowany w podwójnym nakładzie, tak wielkie było zainteresowanie. Jak „sprzedać” młodym dramatyczną historię katowickiego „Wujka”? — zastanawiali się szefowie śląsko-dąbrowskiej „Solidarności”. Wpadli na pomysł. Zamówili u rysownika komiks o pacyfikacji kopalni. Choć te formy adresowane są przede wszystkim do młodych, wydawcy traktują je poważnie. Komiks o księdzu Popiełuszce uzupełniono wyborem jego kazań, a antologię „Solidarność” wstępem Lecha Wałęsy i komentarzami prof. Wojciecha Roszkowskiego.
Pochrzęścić pod Grunwaldem
Adam Śliwa, student IV roku historii Uniwersytetu Śląskiego, kilka razy w roku wkłada mundur strzelca 11. Pułku Piechoty z Tarnowskich Gór, jednostki, która w 1939 roku dzielnie stawiała opór Niemcom. Adam zarzuca na ramię replikę mauzera, czyli podstawowego polskiego karabinu z tamtego okresu. Przypina oryginalny przedwojenny bagnet, maskę przeciwgazową, menażki. A później trzyma wartę honorową podczas historycznych rocznic. Albo bierze udział w rekonstrukcjach bitew z września 1939 roku. Oglądających te widowiska są już tysiące. — Okazuje się, że nasze rekonstrukcje budzą w ludziach pozytywne emocje związane z historią Polski — ocenia Adam Śliwa. — Starsi ludzie nieraz przychodzą nam dziękować, albo obserwują nas ze łzami w oczach — mówi.
A jest co obserwować. W rekonstrukcji bitwy nad Bzurą w zeszłym roku wzięło udział około pięciuset rekonstruktorów. Na pole bitwy wtoczył się nawet niemiecki czołg. Zawyły silniki niemieckich pojazdów półgąsienicowych i motocykli z koszami, z których groźnie wystawały lufy karabinów maszynowych. Naprzeciw nich uwijały się polskie tankietki, słabo opancerzone, ale wbrew pozorom w niektórych warunkach też bardzo skuteczne. Pasjonaci w mundurach ze szczegółami, według dokładnego scenariusza, odtworzyli epizody bitwy nad Bzurą. W polskich grupach rekonstrukcyjnych działa kilka tysięcy ludzi. — Rekonstruują od średniowiecznych rycerzy po żołnierzy z wojny wietnamskiej, oddziały polskie, niemieckie, sowieckie czy francuskie — mówi Adam Śliwa.
Czy grupy rekonstrukcyjne kształtują też patriotyzm? — W grupach odtwarzających oddziały polskie na pewno tak. Widzę nawet po sobie, że samo badanie historii wpływa na kształtowanie się takich postaw — mówi Adam Śliwa.
Różnorodność polskich historycznych oddziałów jest ogromna. Co roku w lipcu około 1500 zakutych w blachy rycerzy z kilku państw zderza się z chrzęstem na łąkach pod Grunwaldem. W kwietniu rekonstruktorzy w barwnych mundurach Księstwa Warszawskiego w równych szeregach wyłaniają się z obłoków dymu prochowego pod Raszynem. Naprzeciw nim idą chłopcy w mundurach austriackich, zupełnie jak w 1809 roku. Zimą, podczas rekonstrukcji bitwy o Olszynkę Grochowską z powstania listopadowego, rekonstruktorzy wystrzeliwują rakiety z wyrzutni, zrobionych według XIX-wiecznych planów. W 1831 roku w tym samym miejscu przed lecącymi z wyciem polskimi rakietami w panice uciekła elitarna rosyjska kawaleria, tratując własną piechotę.
Powrót do przeszłości
„Kim był generał Nil?” — pytano niedawno w czasie ulicznej ankiety młodych ludzi. Nikt nie wiedział. Pewnie i wśród starszego pokolenia wyniki ankiety byłyby podobne. Przynajmniej do niedawna. Świadczy to nie tylko o potrzebie nauczania historii w szkole. Władze PRL-u bardzo skutecznie realizowały politykę historyczną. Nie szczędziły nakładów na filmy i seriale przedstawiające „właściwą” wersję historii. Niesamowita popularność „Czterech pancernych” czy „Stawki większej niż życie” świadczy o skuteczności tej polityki. Po roku 1989 te peerelowskie seriale nie miały konkurencji. Polski film, zarówno kinowy, jak i telewizyjny, po prostu nie miał młodemu widzowi nic do zaoferowania. Uważano, że nikogo nie interesują historyczne widowiska, więc lepiej produkować telenowele. Dopiero „Katyń”, który okazał się sukcesem artystycznym i finansowym, zmienił podejście do podobnych produkcji. W roku 2007 film Wajdy obejrzało 2 735 777 widzów. A przecież nie jest to film specjalnie rozrywkowy. Hitem okazał się „Popiełuszko” Rafała Wieczyńskiego. Film skutecznie rywalizuje z mającym być hitem sezonu „Kochaj i tańcz”. Doczekał się w końcu swojego filmu „Generał Nil”. W pierwszy weekend obecności w kinach obejrzało go prawie 42 tysiące widzów. A kto dziś chodzi do kina? Przede wszystkim młodzież, która teraz ma szansę dowiedzieć się w kinie tego, czego nie dowiedziała się w szkole. Co nieco w tym temacie usiłuje też zrobić telewizja publiczna. Wbrew obawom okazało się, że tematyka historyczna może być dla widza bardzo atrakcyjna.
Świadczy o tym m.in. ogromna popularność Sceny Faktu Teatru Telewizji. Telewizyjna scena, która przez jakiś czas nie mogła znaleźć stałego miejsca w ramówce, zaczęła przeżywać renesans z chwilą powstania Sceny Faktu. Cykl prezentujący spektakle z gatunku opartego na faktach dramatu dokumentalnego, odkrywającego mało znane szerszej publiczności postaci i wydarzenia z lat wojny i powojennej historii Polski, zaistniał na antenie TVP1 od stycznia 2007 roku. Jednak wcześniej, bo w maju 2006 roku, miała miejsce premiera spektaklu Ryszarda Bugajskiego „Śmierć rotmistrza Pileckiego”. Obejrzało go aż 1618 tys. widzów, ale największym hitem okazało się przedstawienie „Złodziej w sutannie” według scenariusza i w reżyserii Pawła Woldana. „Złodziej w sutannie” zgromadził 2,2 mln telewidzów. A co ważne, wśród widzów spektaklu znalazło się ponad 700 tys. widzów w wieku od 16 do 49 lat. Premierowe spektakle Sceny Faktu cieszą się zresztą stale dużym zainteresowaniem. „Kryptonim Gracz”, o szermierzu i szpiegu Jerzym Pawłowskim, obejrzało ponad 1,8 miliona widzów, a głośną „Inkę 1946” Wojciecha Tomczyka prawie półtora miliona widzów. Są to wyniki znakomite, pozostawiają w tyle wiele przedsięwzięć z założenia komercyjnych.
Przeszłość ma przyszłość
Przez lata państwo nie prowadziło żadnej polityki historycznej. Zwłaszcza historii najnowszej bało się dotknąć nawet długim kijem. To jednak zmieniło się z chwilą powołania Instytutu Pamięci Narodowej. Na ulicach pojawiły się plenerowe wystawy. IPN zaczął wydawać książki, rozsyłać do nauczycieli materiały, które odkłamują najnowszą historię. O historii w atrakcyjny i nowoczesny sposób zaczęły też mówić inne nowe instytucje. Założone dzięki Kazimierzowi Ujazdowskiemu Narodowe Centrum Kultury pokazuje nieznane, fascynujące postacie, organizuje przybliżające historię konkursy i gry miejskie, np. „Śladami generała Nila”. Podobnie Dolnośląska Inicjatywa Historyczna, która próbuje przybliżyć Polakom i Europejczykom z Zachodu postać Witolda Pileckiego, polskiego bohatera. Pilecki na ochotnika dostał się do obozu w Auschwitz, by zorganizować w nim ruch oporu.
Dla wielu młodych Polska sprzed ćwierć wieku to tak odległa przeszłość, jak dla średniego pokolenia I wojna światowa. A jednak zadziwiająco dużo fanów wśród młodzieży miał film „Popiełuszko”. Jakiś dziennikarz podsłuchał, jak młodziutka dziewczyna po filmie mówiła, że film jednak jej się niezbyt podobał, bo do końca myślała, że księdzu Jerzemu się uda. —
Młodzi reagują na film równie gorąco jak osoby pamiętające tamte czasy — opowiada reżyser Rafał Wieczyński. — Niektórzy przeżywają swoisty szok. Poruszyło mnie pytanie 16-latka: „Dlaczego nas o tym nie uczą?”.
Współpraca:
Przemysław Kucharczak, Edward Kabiesz
opr. mg/mg