Wspomnienie o wyborach 4 czerwca 1989
Młodsi czytelnicy pewnie nie przeżyli jeszcze takiej radości jak ci z nas, którzy pamiętają 4 czerwca 1989 roku. Po 45 latach rządów marionetek, trzymających się władzy dzięki sowieckim czołgom, komunizm na naszych oczach zdychał.
Wybory przeprowadzone tego dnia były tylko częściowo wolne. Komuniści zagwarantowali sobie aż 65 procent miejsc w Sejmie. To był przełom, bo do tej pory obsadzali sto procent miejsc. Jeśli ktoś chciał być w Polsce opozycjonistą, to zamiast w ławach sejmowych mógł sobie posiedzieć co najwyżej w więzieniu. Wielki Brat ze Wschodu przed 20 laty właśnie jednak osłabł. A wtedy przestraszeni polscy komuniści też zmiękli i postanowili dogadać się z polskim społeczeństwem. W czasie obrad Okrągłego Stołu zgodzili się, żeby na pozostałe 35 procent krzeseł do Sejmu oraz na wszystkie fotele do Senatu Polacy wybrali sobie, kogo chcą.
Partia: łatwo wygramy
Ruszył więc festiwal wolności. Dotąd za rozprowadzanie opozycyjnych pism groziły 3 lata więzienia, teraz można je było sprzedawać i czytać legalnie. Z każdego słupa, przystanku, muru patrzyli na przechodniów kandydaci opozycji, sfotografowani z Lechem. Bo właśnie Wałęsa był symbolem i legendą opozycji. W telewizji, w której dotąd nawet samo słowo „Solidarność” było zakazane, nagle pojawiły się całe programy wyborcze Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Ludzie wytrzeszczali oczy na ekrany swoich czarno-białych telewizorów, na których Jacek Fedorowicz najspokojniej w świecie pokazywał, jak z góry na dół skreślać nazwiska komunistycznych kandydatów.
Komunizm to system, który nie potrafi istnieć bez kłamstwa. Dostęp do informacji, który Polacy nagle uzyskali w 1989 roku, dodatkowo usunął więc komunistom grunt spod nóg. Mimo to ważni działacze Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej byli tak pewni swojej siły, że tego nie zauważyli. Choćby towarzysz Zygmunt Czarzasty, szef kampanii wyborczej PZPR. „Martwił się on, aby zwycięstwo PZPR nie było nazbyt przygniatające” — napisał o nim Jerzy Urban, wówczas rzecznik komunistycznego rządu. — „Zastanawiał się, co robić, by do parlamentu przyciągnąć trochę ludzi z »Solidarności«. Przedstawiał ścisłe, krzepiące serca, optymistyczne obliczenia. Wznosił swoje szczere, przezroczyste jakby oczy, ulokowane w gładkiej twarzy, i mówił: Towarzysze, jestem pewien, gwarantuję, mur beton, daję głowę. Zapewniał więc przed klęską pyszny nastrój w gmachu KC. Był niczym owa orkiestra grająca do ostatka na »Titaniku«. Już wszyscy czuli i widzieli, że woda nas zalewa, a on jeszcze wydawał pyszne dźwięki”.
Czarzasty nie był jednak w swoich poglądach osamotniony. Wielu jego partyjnych towarzyszy też bało się, że „Solidarność” poniesie w wolnej części wyborów taką klęskę, że Zachód zacznie podejrzewać fałszerstwo wyborcze. A wtedy nici z kredytów, które komuniści chcieli zaciągnąć na Zachodzie na ratowanie przewracającej się gospodarki...
Zmyłki na listach
Przywódcy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” też jednak się pomylili. — Byłoby świetnie zdobyć ponad połowę miejsc w Senacie i dwie trzecie dostępnych dla nas miejsc w Sejmie — marzyli.
Ordynacja wyborcza była strasznie skomplikowana. Oczywiście po to, żeby Polacy się pogubili i źle zagłosowali. Nasz kolega redakcyjny Andrzej Grajewski w „Gościu” z 21 maja 1989 roku napisał dla czytelników poradnik „Jak głosować?”: „Wyborca (w Katowicach) otrzyma 7 kartek z listą nazwisk, przy których nie będzie żadnej informacji co do ich przynależności organizacyjnej. (...) Z kartki wyborczej nie będzie można się dowiedzieć, kto reprezentuje Komitet Obywatelski »Solidarność«, a kto PZPR. Te nazwiska trzeba po prostu znać. Można wziąć ze sobą do lokalu wyborczego ulotkę z wydrukowanymi nazwiskami kandydatów opozycji albo »Gościa Niedzielnego« z tymi nazwiskami, a następnie ustalić, na jakiej karcie wyborczej figurują. Aby zostali oni wybrani, trzeba skreślić wszystkich innych kandydatów” — napisał.
Wolne wybory dotyczyły tylko jednej wyborczej kartki do Sejmu. Na pozostałych pięciu lub sześciu listach figurowali wyłącznie ludzie władzy. Już na starcie komuniści i ich sojusznicy zagwarantowali więc sobie aż 299 miejsc w Sejmie. Wolna wyborcza gra toczyła się więc tylko o pozostałe 161 miejsc. No i o Senat.
Kiełbaski Stokłosy
Nadeszła wreszcie niedziela 4 czerwca. Ludzie ruszyli do urn. Ktoś zapamiętał starszą panią, która płakała w warszawskim lokalu wyborczym. Zapomniała okularów i zamiast na kandydata „Solidarności” Władysława Findeisena, rektora politechniki, zagłosowała na komunistę Władysława Ferensztajna. Pomysł komunistów, żeby przy nazwiskach kandydatów zabrakło informacji o przynależności do „Solidarności” lub do partii, wydawał się przynosić efekty. Mimo to okazało się, że już w pierwszej turze „Solidarność” zdobyła... 160 ze 161 mandatów, które były do wzięcia w Sejmie. Ostatni mandat też zresztą przypadł „Solidarności”, ale już w drugiej turze 18 czerwca. Zdobył go Andrzej Wybrański z okręgu Inowrocław.
W wyborach do Senatu, które były całkiem wolne, Komitet Obywatelski „Solidarność” zdobył 99 na 100 mandatów. Aby upokorzenie komunistów było pełne, ostatni ze stu foteli w Senacie też nie przypadł im. Zdobył go niezależny, choć związany z komunistami, kandydat Henryk Stokłosa z województwa pilskiego. Satyrycy żartowali z komunistów, że obrady Senatu to „spotkanie Komitetu Obywatelskiego »Solidarność« z niezależnym senatorem Stokłosą”.
Stokłosa, bardzo bogaty przedsiębiorca, jako jedyny w całej Polsce pokonał w tych wyborach kandydata Komitetu Obywatelskiego. Kupił poparcie większości wyborców, częstując ich kiełbaskami na wyborczych festynach. Później wygrywał wybory do Senatu jeszcze czterokrotnie. Przed dwoma laty trafił jednak do aresztu w związku z podejrzeniem popełnienia przestępstw korupcyjnych.
Zdziwieni zwycięzcy
35 czołowych polityków obozu władzy miało w tych wyborach miejsce na liście krajowej. Był wśród nich specjalista od tajnych służb Czesław Kiszczak. Komuniści liczyli, że wyborcy będą listę wrzucać do urn bez skreśleń. Tymczasem oni skreślali komunistów z góry na dół, jak im pokazał w telewizji Fedorowicz. 33 z nich przepadło. Do Sejmu z listy krajowej weszło tylko dwóch polityków: seksuolog i późniejszy marszałek Mikołaj Kozakiewicz z ZSL, ludowego sojusznika komunistów, oraz komunista Adam Zieliński. Wygrali raczej nie dlatego, żeby społeczeństwo kochało ich bardziej niż pozostałych 33 aparatczyków. Nazwisko Zielińskiego znajdowało się po prostu na samym dole listy. Część głosujących, którzy przekreślili listę krajową na krzyż, nie dociągnęło kreski do jego nazwiska... Z kolei nazwisko Kozakiewicza było na zgięciu w środku listy. Podobno komisje miały kłopot z określeniem, czy jest przekreślony, czy tylko „zgięty”.
Wyborcy oczekiwali, że strona solidarnościowa po tym sukcesie pójdzie za ciosem. Zaskoczeni przywódcy Komitetu Obywatelskiego wystraszyli się jednak własnego sukcesu. Bali się, że władza, jak dziki zwierz przyparty do muru, unieważni wybory i znów użyje siły. „Na przekór naszym intencjom wygraliśmy wybory, które według ordynacji były nie do wygrania” — wspominał Jacek Kuroń, który prosił nawet kolegów z Wrocławia, żeby nie organizowali demonstracji z okazji zwycięstwa, by nie prowokować władzy. Komitet Obywatelski szybko zgodził się też, żeby 33 nieobsadzone miejsca po liście krajowej, rozdzielili między siebie komuniści w drugiej turze wyborów. Tak też się stało. Sukcesem było jednak, że te miejsca zajęli mniej znani komunistyczni politycy. Główni działacze PZPR i jej przybudówek ZSL i SD, dzięki katastrofie listy krajowej, znaleźli się poza parlamentem.
Czy w tamtych czasach można było przyciskać komunistów bardziej, ugrać więcej? Dziś wiadomo, że tak. „Ogromna część społeczeństwa, ludzi aktywnych politycznie, nie zdawała sobie sprawy ze stopnia gotowości do ustępstw ze strony Związku Sowieckiego. Komuniści o tym wiedzieli, my o tym nie wiedzieliśmy” — wspomina Marek Jurek w nowej książce „Dysydent w państwie POPiS”.
Komuniści jeszcze próbowali Polakom grozić. — Nie ma co tak się cieszyć — mówił po wyborach w telewizji jeden z aparatczyków. — Zobaczcie, co się dzieje na Placu Tien An Men — powiedział z naciskiem. Chodziło o to, że właśnie w nocy 4 czerwca, kiedy w Polsce wschodziła wolność, na największym placu Pekinu czołgi komunistycznej armii chińskiej rozjechały domagających się wolności studentów.
Na prezydenta nowy parlament wybrał jeszcze generała Jaruzelskiego. Zastanawiające było, że kilku parlamentarzystów ze strony solidarnościowej wstrzymało się przy tym od głosu. Umożliwili w ten sposób wybór komunistycznego generała zaledwie jednym głosem.
Jednak już w sierpniu „Solidarność” przeciągnęła na swoją stronę dotychczasowych satelitów PZPR-u, czyli Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne. Powstał pierwszy niekomunistyczny rząd w sowieckim bloku, z premierem Tadeuszem Mazowieckim. Komuniści zachowali w nim jednak resorty siłowe. Wielu komunistów poszło też „w biznes”, to znaczy uwłaszczyło się za grosze na państwowym majątku. Dzięki wielkim pieniądzom ludzie ci zachowali wpływy także w rodzącej się nowej Polsce. Jednak budzącej się wolności nie umieli już zatrzymać.
W następnych miesiącach, pod wpływem wydarzeń w Polsce, komunizm zawalił się we wszystkich okolicznych państwach.
opr. mg/mg