Publikujemy fragmenty dziennika jednego z polskich żołnierzy biorących udział w bitwie o Monte Cassino, Tadeusza Solarczyka
Tadeusza Solarczyka poznałem 1983 roku w czasie, kiedy już chorował. Zmarł kilka miesięcy później. Mieszkał w Schodni Starej w pobliżu Ozimka w domu, którego już nie ma. Teraz jest tu hałda - pozostałość po Hucie Małapanew.
- Niech pan oszczędza męża podczas rozmowy — poprosiła mnie wówczas,, już na progu domu, starsza, siwa pani, jak się później okazało jego żona Julia. — Jest mu bardzo zimno, to nawroty malarii — wyjaśniła usprawiedliwiając swoją prośbę.
W fotelu siedział siedemdziesięciokilkuletni mężczyzna, opatulony w wełniany pled. Uśmiechnął się i podał mi słabą dłoń.
- Nie wierzę, żeby ktoś w tej Polsce opublikował moje dzienniki. Za dużo w nich krytyki Sowietów — powiedział wówczas.
Po przeczytaniu zeszytów nie miałem wątpliwości, że trafiłem wówczas na niezwykły dokument sprzed 60 lat, na reporterską relację podporucznika Polskiej Armii na Wschodzie, z którą przemierzył cały szlak bojowy.
W sumie dokument składa się z 8 zeszytów kilkudziesięciu stronicowych, w których opisuje nie tylko wydarzenia związane z życiem żołnierskim, lecz również pisze o wielkiej tęsknocie za ukochana żona Julią oraz dwojgiem maloletnich dzieci, które pozostaly na okupowanych wschodnich kresach II Rzeczypospolitej.
W związku z kolejną rocznicą bitwy pod Monte Cassino chciałbym z czytelnkami Opoki zaprezentować te fragmenty jednego z zeszytów, które po raz pierwszy ukażą się w druki, czyli po 74 latach od ich powstania. Jednak fragmenty tych „reporeterskich” relacji poprzedzą wspomnienia o ojcu jego, obecnie siedemdziesięciokilkuletniego syna Mieczysława Solarczyka.
Mieczysław Solarczyk: Ojciec, tak jak wielu jego kolegów uważali, że wojna się nie skończyła, że trzeba dalej walczyć. I w planach było przejść do Francji. Jednak, by to uczynić trzeba zdobyć lewe papiery. Jednak na nieszczęście nastąpiła wsypa. Ojca aresztowali Rosjania. Zostaje skazany na osiem lat Sybiru. Na szczęście udaje mu się dostać do Armii Andersa. Jeszcze po wielku przejściach, zanim zostali włączeni do działań wojennych, musieli miesiącami ćwiczyć oraz dochodzić do formy fizycznej. Kiedy oglądam stare zdjęcia ojca i jego kolegów po wyjściu ze Związku Sowieckiego, to widzę wychudzone postaci młodych ludzi. Ojciec jak mi opowiadał ważył wówczas czterdzieści siedem kilogramów. Inni nie więcej. Z jednych takich ćwiczeń zapamiętalem taka anegnotkę: czeęsto bywało, że na wojnie jakiś oddział miał swojego ulubionego zwierzaka. Były to przeważnie pieski, koty, ale zdarzły się również niedźwiadki.Jedna z drużyn miała zaprzyajźnionego z cyrku sporego lwa o niezwykle łagodnym usposobieniu. Pewnego dnia do namiotu kolegów, po ćwiczebnym locie, wpadł podenerwowwany pilot. - Do cholery, beszcztał zebranych — lepiej pilnujcie tego bydlaka (tego lwa), bo przy lądowaniu mało go nie się rozwaliłem. Jednak za swoje dostał kopa w tyłek — doddał z satysfakcją.
Jeden z odpoczywających w namiocie zwrócił uwagę pilotowi, że od trzech godzin wszyscy grają w karty, a ich pupil spokojnie drzemie w sobie w kącie. Pan porucznik zbladł jak ściana, po chwili dodał: To jakiego ja lwa kopnąłem?...
Dziś przybył do nas gen. Władysław Anders. Jak zwykle w czasie jego pobytu odbyło się nabożeństwo poprzedzone zdaniem raportu. Na placu były cztery baony z naszej dywizji. Generał przemawiał do żołnierzy, a potem miał krótką pogawędkę z oficerami. Myślą przewodnią obu mów było dodanie nam otuchy, a przede wszystkim podkreślenia ważności naszej operacji pod Cassino. Wierze i ja, że trzeba znów polskiego czynu bojowego, by zatkać łgarzy bolszewików i poruszyć umysły i sumienie aliantów, którzy zapomnieli o naszym wkładzie w tę wojnę.
Dziś śniła mi się moja ukochana żona Julia, co wprowadziło mnie w dobry nastrój.
Wierzę, że i teraz prorokuje mi to powodzenie.
Dziś pochowaliśmy naszego kapelana ks. Huczyńskiego. Poległ na posterunku wczoraj popołudniem, udzielając pomocy duchowej. Tak więc nie można wiedzieć komu wpierw śmierć pisana. Żal nam go, był z nami od października 1941. Razem ze mną meldował się przy raporcie wstępując do 18 pp. Nie doszedł do Polski.
Dzisiaj napisałem list - testamant do kolegów oficerów, mimo że mam nadzieję, iż Bóg mi dopomoże...
Nasza zapowiadana tak długo akcja w rejonie Cassino nie przyniosła rezultatów, jakich spodziewaliśmy się. Natarcie naszego korpusu, rozwijające się początkowo pomyślnie, utknęło w pewnym rejonie z niewiadomych mi na razie przyczyn. Nawet opuściliśmy zdobyty teren. Straty duże, najwięcej jednak boli wszystkich wymknięcie się z rąk pożądanego i zdawałby się pewnego zwycięstwa.
Leżę ranny w szpitalu i rozpamiętywam wszystko jeszcze raz od początku.
W nocy z 9 na 10 maja baon wyjechał z Vitienso. Przejechaliśmy kilka km samochodami i wysiedliśmy w Wąwozie „Inferno”. Następnie zrobiliśmy 3 do 4 kilometrów marszu i w pewnym miejscu zatrzymaliśmy się. Weszliśmy na stoki wzgórz otaczających wąwóz z prawej strony i w zaroślach, trochę okopani, przesiedzieliśmy cały 10 maja.
Miejsce to było w zasięgu artylerii niemieckiej, która nawet od czasu do czasu strzelała na Wąwóz „Inferno”, lecz nie baliśmy się tego ognia, gdyż nas bezpośrednio sięgnąć nie mógł. W nocy forsownym marszem doszliśmy ( 10 km, bez odpoczynku), aż do wschodnich stoków pasma Castellone, gdzie była nasza podstawa wyczekiwania. Tempo było bardzo szybkie, żołnierze byli bardzo zmęczeni. To, że ja doszedłem na równi z innymi nie wiem, czy mam zawdzięczać silnej woli czy cudowi? W kwietniu męczyłem się po przejściu kilkuset metrów, a tu nagle wytrzymuję 10 km szybkiego marszu z dużym obciążeniem (ma się rozumieć, że po przyjściu na miejsce byłem cały mokry od potu). Teraz nastąpiło okopanie się i zamaskowanie. Podobnie jak i poprzedniej nocy, mimo zmęczenia, pracowałem wspólnie ze swoim gońcem Umbrasem nad wykopaniem stanowiska.
Nastąpił znów całodzienny odpoczynek. Ze względu na niewygodne stanowiska, bliskość frontu, odprawy i przygotowania do natarcia, wypoczęliśmy mało. Zadanie Korpusu Polskiego było następujące:
3 Dywizja Strzelców Karpackich- ma zdobyć w pierwszej fazie Wzgórze 593 i miejscowość M. Albanetta, potem Wzgórze 569 i wyjść od tyłu do natarcia na Monte Cassino.
5 Kresowa Dywizja Piechoty 13-tym i 15-tym baonem w pierwszym rzucie zdobyć najpierw wzgórze ,,Widmo” , a następnie San Angelo i 575, zaś nasz baon, idąc w drugim rzucie po przejściu „Widma” miał pójść w lewo i zdobyć kompleks Wzgórz zwany ,,Balkonem”. W ten sposób miał być opanowany rejon wzgórz Cassina, a w każdym razie odcięty najsilniejszy bastion obrony niemieckiej - Wzgórze Klasztorne.
O godzinie 21-szej 11 maja byliśmy zupełnie zorganizowani i gotowi do działania. O tej godzinie wyruszyły nasze patrole ścieżkowe, które miały iść na ogonie baonów pierwszego rzutu. O godzinie 23.00 rozgorzał jednocześnie cały widnokrąg, a szczególnie na zachodniej stronie. To nasza artyleria rozpoczęła swój ogień. Strzelało kilkaset dział. Morze ognia gorzało wokoło. Artylerii sekundowały moździerze większego i mniejszego kalibru. Tysiące pocisków leciało w stronę niemiecką. Powietrze napełniał huk, trzask, świst, chichot. Zdawało się nam, że ten ogień musi wszystko zniszczyć. Lecącym pociskom towarzyszyły wesołe powiedzonka naszych żołnierzy i życzenia, by trafiły w sam środek Niemców. Artyleria niemiecka w ciągu 40 minutowej nawały nie została zniszczona. Czy była tak dobrze ukryta? Czy położona poza zasięgiem naszego ognia? Czy może nasz ogień trwał za krótko? Dość, że rozpoczął się też silny ogień z tamtej strony.
Cały nasz baon szedł rzędem, początkowo bokiem drogi prowadzącej wzdłuż jaru. Postępowałem na końcu kompanii. Szedłem z uczuciem pewności, że mi się nic nie stanie, czy też z uczuciem zobojętnienia. Wokoło padały pociski artyleryjskie, paliły się składy amunicji, dudniły czołgi, szła piechota, biegły do przodu ratownicze patrole saperów ( gasić pożary amunicji), wycofywali się ranni- wszystko to na jednej wąskiej drodze- nad jarem. W pewnej chwili, gdy rząd przeciskał się miedzy czołgiem, a ścianą jaru nastąpiłem na coś miękkiego, a właściwie poczułem, że idziemy po ciałach poległych, a może i żywych, ciężko rannych żołnierzy, którzy padli przed kilkoma minutami. Przeszył mnie dreszcz. Nie było jednak czasu na analizowanie uczuć, gdyż musiałem uważać, by nie było i przerw w marszu.
Po pewnym czasie skręciliśmy w prawo na ścieżkę oznaczona białą taśmą. Tu dopiero rozpoczęło się piekło. Na przedzie nastąpiło zahamowanie kolumny, co spowodowało zagęszczenie na ścieżce, tym bardziej, że weszła tu również kolumna mułów idąca do 14-go baonu.
Z rozkazu ppłk Domonia objąłem dowództwo nad dwoma pozostałymi plutonami. Uszedłem jakieś 100 kroków rozglądając się i wołając ppor Chałupę. Stanąłem spoglądając przed siebie, wtedy usłyszałem serię z LKM, świst koło ucha i szarpnięcie w prawym barku. Usiadłem za kamieniem i zacząłem zdejmować chlebak i koszulę. Pocisk wszedł w bark tuż obok szyi i wyszedł nad prawą łopatką. Uparty Niemiec nie dawał za wygraną następna seria bzyknęła w kamień, za którym siedziałem, odłupując kawałki tuż przed moją głową. Wycofałem się na swoje poprzednie miejsce, gdzie sanitariusz kompanijny st. strzelec Loga, przy pomocy mego poczciwego Umbrasa, zrobił mi opatrunek, Posiedziałem jeszcze około godziny na „Widmie”.
O 10-tej zszedłem ze wzgórza, udając się w stronę punktu opatrunkowego. Na ścieżce było więcej zabitych i rannych niż rano, a co gorsze, ranni leżeli od nocy nieewakuowani. Doszedłem do punktu opatrunkowego 14 B.S. Skąd wsadzono mnie do łazika i o godzinie 13.30 byłem już w punkcie opatrunkowym w Wąwozie „Inferno”. Tam opatrzono mnie i dano zastrzyk. Po południu byłem już w 3. Ośrodku Ewakuacyjnym w Venafro, a 13-go w nocy w szpitalu Nr 2 w Campobasso.
Doszła do nas wczoraj, a dziś potwierdziła się oficjalnie i zdecydowanie radosna wiadomość, która przywróciła nam równowagę ducha, która pozwala lżej patrzeć na nasze straty. Oto Korpus zdobył kompleks wzgórz w rejonie Cassina wraz z osławionym Wzgórzem Klasztornym.
Zdobycie Cassina podniosło niezmiernie samopoczucie wszystkich rannych. Podniosło prestiż naszego wojska. Oby Bóg dał, by wpłynęło to również na nasze położenie ogólnopolityczne.
Piszę po raz ostatni, bo mam zamiar wyjechać do Polski. Dziś staję wobec przyszłości ciężkiej i zagadkowej. Wracam do kraju, gdyż życie bez rodziny zaczyna mnie naprawdę męczyć do granic wytrzymałości psychicznej. Może czeka mnie Sybir, albo inne szykany? A może uniknę tarapatów i spokojnie będę żył i pracował?
Mieczysław Solarczyk, syn Tadeusza:- Ojciec wrócił do Polski 6 grudnia 1947 roku. Przed wojną mieszkaliśmy w Zborowie w dawnym województwie tarnopolskim, gdzie ojciec był kierownikiem szkoły powszechnej. Po wojnie powierzono mu kierownictwo Szkoły Podstawowej w Schodni Starej w pobliżu Ozimka. Był znakomitym nauczycielem geografii i historii. Kiedy napisał podręcznik metodyczny do nauki geografii, awansowano go na inspektora oświaty. W latach sześćdziesiątych, aż do emerytury, pracował jako starszy wizytator w opolskim kuratorium. Zmarł w dniu swoich imienin - 28 października 1983 roku. Leży pochowany na cmentarzu w Ozimku. Obok niego - żona Julia, moja mama.
- Panie Mieczysławie, czy często Pan sięgał do tych niezwykłych relacji ojca? Najwięcej do tych dzienników sięgała mama, przede wszystkie były one pisane do niej w formie listów, w których poza opisem konkretnych wydarzeń zawarty był wielki ładunek miłość, tęsknoty do przecież najbliższej mu osoby — żony i matki jego dzieci. Wyrażane uczucia zwielokrotniała nie tylko groza wojny, lecz coraz dłuższy okres rozstania. Kiedy ojciec opuścił rodzinę we Lwowie, miałem dwa lata, kiedy go ponownie ujrzałem liczyłem dwanaście wiosen. Ojciec w pewnym momencie odciął się pamięcią od tamtych lat. Owszem, w czasie kameralnych wizyt rodzinnych powracał temat Monte Cassino, śpiewano „Czerwone maki na Monte Cassino”, ale były tez inne utwory np. „Mam syrenę na rękawie, jak groźnego żubra, jak myślę o Warszawie, to przy swoim Wilnie trwam, śmierć najbliższa z wszystkich znaków szkoda marzeń, szkoda słów, ja mam w herbe stary Kraków, ale nasz najdroższy Lwów.
opr. mg/mg