Suwnicowa D'Arc

Anna Walentynowicz - niezwykła kobieta, o której SB pisało: niepokorna, nieprzekupna, bezkompromisowa

To prawda, że w latach 50. portrety przodownicy pracy Anny Walentynowicz wisiały na honorowym miejscu przed gdańską stocznią?

- Tak, mało tego — o Walentynowicz pisała z uznaniem stalinowska prasa. W „Głosie Stoczniowca” na pierwszej stronie pokazywano jej zdjęcie z informacją, że spawaczka Walentynowicz jest wzorem wszystkich proletariuszy i ludzi dobrej roboty. Znalazła się tam również wzmianka o tym, że Anna Walentynowicz dedykuje swoje 273 procent normy zjazdowi PZPR.

Początki trochę podobne do filmowego Mateusza Birkuta z „Człowieka z żelaza”...

- Ona także zaczynała od autentycznej wiary w hasła komunizmu, który wydawał jej się ustrojem wyzwalającym z biedy i dającym jakąś nadzieję na przyzwoite życie. Stąd wzięła się jej działalność w ZMP - co prawda krótka, bo zaledwie ośmiomiesięczna - a nawet wyjazd do Berlina w 1951 r. na zjazd stalinowskiej młodzieży z całego świata.

Do PZPR nie zapisała się jednak nigdy...

- Bo przez całe życie była osobą głęboko wierzącą. A w partii najbardziej raziły ją hasła walki z Kościołem. Szybko zresztą straciła złudzenia co do prawdziwej istoty ustroju komunistycznego. Z chwilą zaś, kiedy dowiedziała się o powstaniu w Trójmieście zorganizowanego ruchu antykomunistycznego, nie wahała się ani chwili, wstępując doń jako jedna z pierwszych osób.

Po drodze był jednak jeszcze Grudzień 1970 roku...

- Ta data jest oczywiście niezwykle ważna i dla świadomości Anny Walentynowicz, i w ogóle dla samoświadomości wszystkich robotników i mieszkańców Trójmiasta. Bez Grudnia żadną miarą nie da się bowiem zrozumieć Trójmiasta. Była pod „Reichstagiem” — czyli pod siedzibą wojewódzką PZPR — która spłonęła 15 grudnia 1970 r. Brała udział w manifestacjach i strajku w stoczni. W jej życiorysie skupiają się więc wszystkie najważniejsze cezury PRL-u, tak jak ona sama jest przyczynkiem do zbiorowego portretu polskich robotników.

Skąd w Annie Walentynowicz taka niezwykła mieszanka twardości, odwagi i wrażliwości na ludzką krzywdę?

- Mało kto wie, że była sierotą zmuszoną od dzieciństwa do nadludzkiej pracy. Sąsiedzi, którzy po śmierci jej rodziców przyjęli pod swoje skrzydła 10-letnią Anię, uczynili z niej od razu kogoś na kształt darmowej niewolnicy, wykorzystywanej do najcięższych zajęć gospodarskich. Nie była ani syta, ani dobrze odziana, nie mogła spożywać posiłków z „państwem”, nade wszystko zaś brakowało jej choćby odrobiny rodzinnego ciepła. W swoich pamiętnikach w dramatyczny sposób opisała tamte lata, bicie za najmniejsze uchybienie, samotność i święta Bożego Narodzenia, które musiała spędzać w oborze razem ze zwierzętami.

W 1945 r. gospodarze, u których posługiwała, przenieśli się z Wołynia pod Warszawę, a następnie pod Gdańsk. Krótko potem Anna uciekła od nich i zatrudniła się, najpierw w fabryce margaryny, a potem w 1950 r. w Stoczni Gdańskiej. Komunizm był dla niej wówczas taką naturalną możliwością wyzwolenia się z niewoli. Propagandowe hasła wydały jej się autentyczne i ona w nie na początku rzeczywiście uwierzyła.

Tak samo jak w hasła z plakatów: „Młodzież buduje okręty”. Ale realia pracy spawacza w klaustrofobicznym kadłubie okrętowym wyglądały zupełnie inaczej: egipskie ciemności, trujące opary i ciągłe poparzenia...

- W takich warunkach przepracowała 16 lat, po czym zdiagnozowano u niej żelażycę, na którą dość powszechnie zapadali spawacze w Stoczni Gdańskiej (na tę chorobę zmarł zresztą w 1971 r. jej mąż, Kazimierz Walentynowicz). W ślad za tym przyszła choroba nowotworowa i poważna operacja onkologiczna. Po niej złożyła wniosek o przeniesienie na suwnicę. Została operatorem urządzeń dźwigowych, którym pozostała aż do przymusowej emerytury.

Suwnicowa Anna Walentynowicz — taką właśnie poznał ją świat... Bardzo szybko „laurkę” wystawiła jej także SB: „niepokorna, nieprzekupna, bezkompromisowa”- możemy przeczytać w esbeckich teczkach z tamtego okresu...

- Ona była dla nich groźna, ponieważ zbudowała wokół siebie w stoczni legendę przywódczyni i obrończyni praw robotniczych. Tak była. I w tym sensie jej przystąpienie do Wolnych Związków Zawodowych zostało ocenione jako wysoce niebezpieczne. Bo ktoś, kto ma autorytet w zakładzie pracy, w którym pracuje prawie 17 tys. osób, może być rzeczywiście groźny dla władzy ...

To już był ten czas, kiedy nowych pracowników prowadzono pod suwnicę i pokazywano: zobacz to jest Anna Walentynowicz...

- Legenda Walentynowicz stała się tym bardziej niebezpieczna, że wówczas było już oczywiste, że ona nie robi tego dla siebie i nie szuka żadnych laurów ani poklasku — to wynikało po prostu z całej jej dotychczasowej ścieżki życiowej.

Kiedy więc została publicystką i kolporterką prasy podziemnej na terenie stoczni, natychmiast spotkały ją represje — starano się odciąć ją od stoczniowców, przenoszono do innych filialnych zakładów pracy, nieustannie śledzono i szykanowano w ramach operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Suwnicowa”.

Działalność WZZ-owska doprowadziła ją w końcu do karnego usunięcia z pracy, 7 sierpnia 1980 r., zaledwie kilka miesięcy przed osiągnięciem wieku emerytalnego. A potem wszyscy wiemy, co się stało...

Strajk w stoczni w obronie Walentynowicz, a w konsekwencji powstanie „Solidarności”. No i na scenie pojawił się na dobre Lech Wałęsa...

- Wbrew pozorom wcale nie uważam, że relacje Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy są najistotniejsze dla całej jej biografii. Z relacji różnych osób wynika, że Wałęsie przez dłuższy czas zależało na dobrych stosunkach z nią, zabiegał o to, w 1979 r. poprosił ją nawet, aby została matka chrzestną jego córki, Magdaleny. I tak też się stało. Nie było więc w tych wzajemnych relacjach tak źle, jak to by się później mogło wydawać.

Walentynowicz zmieniła stosunek do Wałęsy dopiero w wyniku całej sekwencji zdarzeń między sierpniem 1980 a wiosną 1981 r. Odtąd zaczęła uważać go za osobę szkodzącą „Solidarności”. Nie wiedząc jeszcze wówczas, że Wałęsa miał jakiś formalny związek z SB. To się pojawiło dopiero później...

Charakterystyczny dla tamtego czasu jest choćby spór o napis na pomniku stoczniowców poległych w Grudniu 1970...

- Walentynowicz działała w komitecie budowy pomnika Poległych Stoczniowców, aktywnie zbierała pieniądze na jego budowę. W pewnym momencie część członków komitetu, na czele z Lechem Wałęsą, zaakceptowała propozycję władz, aby był to pomnik pojednania narodowego, na którym zostaną wyryte także nazwiska milicjantów, którzy zginęli w podczas Grudnia ‘70.

Kiedy Walentynowicz się o tym dowiedziała, pojechała do wojewody gdańskiego, u którego odbywało się spotkanie Stanisława Cioska z KC PZPR i sekretarza wojewódzkiego partii Tadeusza Fiszbacha z przedstawicielami komitetu budowy pomnika. Wpadła jak burza do gabinetu wojewody, wołając: wszystko, co żeście tutaj ustalili, jest nieważne. Oni odpowiedzieli: Wałęsa tak chce. A ona na to: a co mnie to obchodzi? Nie będzie żadnego milicjanta na tym pomniku. Koniec.

I rzeczywiście, nie było...

To nie pierwszy przypadek, kiedy jej osobista determinacja okazywała się decydująca.
Tak samo było w Sierpniu pod stocznią, kiedy wraz z Aliną Pieńkowską zatrzymały rozchodzących się już na polecenie Wałęsy stoczniowców...

- Ona miała niezwykły instynkt wyczuwania kłamstwa, krętactwa i prób rozmieniania wielkich spraw na drobne. Owo niesamowite wyczucie rzeczywiście bardzo często stało za skutecznością jej działań. A ceną, jaką zapłaciła za utrzymywanie solidarnościowej busoli na właściwym kierunku, była coraz większa niechęć komunistów i Wałęsy, który zauważał, że ona zaczyna wyrastać ponad niego, bo ma charyzmę i skuteczność w tym, co robi.

Od lipca 1981 r. Walentynowicz była już właściwie osobą prywatną, znajdującą się de facto poza kierowniczymi strukturami związkowymi...

- Pozbawiono ją nawet mandatu na zjazd regionalny, nie mówiąc już o słynnym zjeździe krajowym, w którym brała udział tylko jako „specjalny gość” Wałęsy. A jeszcze wcześniej zapadła formalna decyzja o jej usunięcie z prezydium MKZ „Solidarność”. Ona, Matka „Solidarności”, usuwana ze związku! Oto paradoksy dziejów.

Za chwilę był już jednak stan wojenny, podczas którego Walentynowicz zyskała nowy pseudonim: „Milcząca Anna”. Esbecy nie mogli jej złamać...

- Ta bohaterska kobieta przeżyła w latach 80. niewyobrażalna gehennę. I nie chodzi tu tylko o głośną próbę otrucia jej przez SB. W latach 1981-1984 do walki z nią z całą premedytacją użyto bezpieki i... medycyny. Walentynowicz była dwukrotnie zamykana w zakładach psychiatrycznych, gdzie robiono na niej eksperymenty i próbowano uczynić z niej „psychiczną”.

Wcześniej była internowana w Gołdapi, skąd wyszła na wolność w lipcu 1982 r., a już tydzień później ponownie trafiła za kratki. W marcu 1983 r. wyszła z więzienia po procesie grudziądzkim, a w grudniu została aresztowana po tym, jak usiłowała wmurować tablicę poświęconą ofiarom „Wujka”. W końcu trafiła do cieszącego się złą sławą więzienia w Lublińcu koło Katowic...

I tam przeżyła nawrót choroby nowotworowej...

- To był straszny czas, choroba postępowała tak szybko, że Walentynowicz nie mogła osobiście uczestniczyć w swoim procesie. Na dodatek prokurator — na osobiste polecenie ludzi Kiszczaka - nie zgodził się na zwolnienie jej z więzienia.

W pewnym momencie władza spanikowała jednak, że Walentynowicz umrze w więzieniu i zrobi się z tego afera. I tylko dzięki temu po wielu perturbacjach trafiła w końcu do Instytutu Onkologii w Warszawie.

Zyskała pół roku urlopu od więziennej rzeczywistości...

- W tym okresie lekarzom udało się powstrzymać postęp choroby, a na dodatek właśnie wtedy nastąpił rozkwit jej bliskiej przyjaźni z ks. Jerzym Popiełuszką. On ją bardzo często odwiedzał, przynosił bukiety kwiatów, a nawet gałęzie pełne czereśni.

Kiedy jednak Walentynowicz wyszła ze szpitala, została bez żadnych środków do życia. Ot, usunięta z pracy robotnica w wieku emerytalnym. I dopiero po wielu staraniach i bojach dostała prawo do zaniżonej emerytury.

Niewiele lepiej było jednak także po 1989 roku...

- W 1990 r. Walentynowicz wróciła do pracy w Stoczni Gdańskiej, chcąc uzyskać lepsze zaszeregowanie emerytalne. Przepracowała prawie rok, dostała wyższą emeryturę, ale dalej borykała się z problemami finansowymi i zdrowotnymi. Pozostała jednak nadal dawną bezkompromisową Anną Walentynowicz, odrzucając wszelkie propozycje kombatanckiego „ustawienia się” .

Często powtarzała zdanie ks. Popiełuszki: nie sprzedawajmy ideałów za miskę soczewicy...

- No właśnie, w tym sensie ona nigdy nie była politykiem i nie była „polityczna”, ponieważ traktowała sprawy publiczne w kategoriach czarno-białych. Nie podlegała koniunkturom politycznym i nigdy nie zrezygnowała z mówienia prawdy, nawet tej najbardziej niepopularnej.

Tuż przed katastrofą w Smoleńsku zapytałem Janusza Walentynowicza, kim dla niego jest jego matka jako postać publiczna. Odpowiedział: polską Joanną D'Arc. I coś w tym rzeczywiście jest — prosta robotnica po czterech klasach szkoły powszechnej, mająca niezwykłe wyczucie chwili i będąca w stanie podjąć się dziejowej misji. A potem tracąca wszystko... ale jednocześnie walcząca o całość, o wszystko!

dr Sławomir Cenckiewicz - historyk, publicysta, były pracownik Instytutu Pamięci Narodowej, współautor głośnej książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Specjalizuje się w dziejach polskiej emigracji politycznej oraz opozycji antykomunistycznej w PRL.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama