Na służbie

Polskie wspomnienia wojenne z Kazachstanu

Oj, służba nie drużba, to wiele obowiązków, o wiele za dużo jak na moje siedemnaście lat... Był to już trzeci rok naszego pobytu w dalekim Północnym Kazachstanie. W tym czasie mieszkałyśmy w Kołchozie Krasnyj Połtawiec w Połtawce.

W maju 1941 r. Niemcy napadli na Związek Radziecki. Wówczas wiele się zmieniło. Dokumenty zostały zmienione, zamiast sowieckich paszportów wydano dorosłym dokument z pięknym polskim orzełkiem. W nasze serca wstąpiła wielka nadzieja, że nie zostaniemy tu na zawsze. Była wojna, więc nie tylko my cierpieliśmy, Rosjanie i Kirgizi też.

Mój brat Czesław z innymi Polakami powędrował do Armii Andersa. Miałyśmy nadzieję, że dotarł do Buzułuku w szeregi armii, bo nie było od niego żadnej wiadomości.

Ruscy za mieszkanie, a raczej za kąt w kuchni, kazali sobie płacić, i to sporo, więc kiedy Kozieriewa chciała za mieszkanie tylko, żebym pracowała u niej przy gospodarce, zgodziłam się. Mąż Kozieriewej był na froncie, a ona z córką Olgą musiały pracować w kołchozie, wyrabiać „trudodni”, do czego były zobowiązane, gdyż należały do kołchozu. Kozieriewa była energiczną kobietą o męskich ruchach. Miała ostre rysy twarzy, spory wydatny nos, zacięte wąskie usta, oraz piękne, rudawe włosy. W młodości musiała być piękną kobietą. Jej córka Olga też była ładną dziewczyną i ładnie śpiewała. Katia była siostrzenicą gospodyni, wziętą przez nią na wychowanie; ojciec małej siedział w więzieniu. Dom Kozieriewej był obszerny. W kuchni stał duży piec chlebowy oraz mały, zwany plitką. Tam też były naprzeciw pieca duże nary drewniane. Właśnie na tych narach spałyśmy obie z mamą, było nam tam dobrze. W zimie pod tymi narami mieścił się magazyn ziemniaków na zimę.

Moim obowiązkiem było w czasie dnia posprzątać całe obejście, wyczyścić saraj, a wieczorem, kiedy przygoniono owce z pastwiska, napoić je, dać siana, napoić krowę i wyczyścić ją. Musiałam to wszystko robić ja, dziewczyna z miasta... Nigdy nie miałam styczności ze zwierzętami domowymi, krowę widziałam tylko z daleka. To nie było jeszcze najgorsze, gorzej było z pasieniem krów... Przez tydzień musiałyśmy z Katią paść dwanaście krów z całej ulicy, taka była umowa. Na pastwisku byłyśmy przez cały dzień, aż do zachodu słońca. Zabierałyśmy ze sobą blaszane garnuszki i usiłowałyśmy wydoić krowę. Katia umiała doić i znała taką krowę, która pozwalała jej na to. Tym sposobem miałyśmy choć kubek mleka ratujący nas przed upałem. Jakoś jeden tydzień dyżuru pasienia krów minął nam nieźle. Raz krowy uciekły nam na pole należące do kołchozu. Dwóch chłopców pomogło nam wygonić je na drogę. Kiedy weszłam do domu, gospodyni od razu wykrzyknęła:

— Co za dziewuchy, jak mogłyście wpuścić krowy w kołchozowe pole. Co powie na to priedsidatiel? Dostanę karę.

— Nikt nie dałby sobie rady z tak rozwścieczonymi krowami, pogryzły je bąki i dlatego były takie wściekłe. W taki upał krowy powinny zostać w saraju, i tak nic nie żarły, tylko stały w wodzie — broniłam się jak umiałam, a Katia w kącie płakała.

Olga pracowała daleko w polu w wagonach. Przychodziła tylko raz na tydzień do domu, żeby się umyć w bani i zjeść coś lepszego. Czasem zabierała mnie na spotkania wieczorne, na śpiewanie. A śpiewali pięknie, na głosy. Kto nie śpiewał, łuzał siemiczki, to znaczy słonecznik; był dobry dla zdrowia, bo zawierał olej, którego brakowało. Wieczorem Kozieriewa oświadczyła, że nazajutrz będziemy zwozić siano. — Kiedy ta „Herod Baba” (tak ją nazywałam w myślach...) zdążyła już nakosić trawy? — pomyślałam. Trawy nakoszone było wiele. Ona sama prowadziła krowę za sznurek. Nazwoziłyśmy tego siana w ciągu dwu dni całą stertę. Była to wyczerpująca praca, w kurzu, a bose nogi bolały. Ale cóż, jak służba — to służba. Trzeciego dnia, gdy przyjechałyśmy z sianem i weszłam do chaty napić się wody, zobaczyłam na stole list. Spojrzałam: list był do Kozieriewej. Wybiegłam i zawołałam: — Gospodyni, do was list urzędowy.

Kozieriewa rzuciła widły i pobiegła do chaty. Ja zajęłam się sianem, byłam zmęczona i chciałam skończyć już tę robotę. Nagle przyleciała zabeczana Katia.

— Wanda, wujek zabity na froncie, ciotka strasznie rozpacza, co robić?

— Biegnij i przyprowadź tu Marusię — szybko! — rozkazałam.

W chacie stanęła jak wryta Jekatieryna. Ryczała i rwała włosy z głowy. Chwyciła mnie za szyję i krzyczała z rozpaczą:

— Wanda, ubili mojewo muża. Giermancy go ubili! Oj, ubili jewo, ubili!

Wbiegła Marusia z moją mamą. Wtedy Jekatieryna przeniosła się na Marusię, a mama podała jej dużą dawkę kropli walerianowych, starały się ją uspokoić. Dziwiłam się, że tak mocna kobieta jak Kozieriewa nie umie opanować rozpaczy. Kiedy przyszła Olga, o dziwo opanowana, powiedziała do matki:

— Mamo, ojciec poległ na polu chwały. Teraz ja muszę iść za niego. Ojczyzna nas wzywa, idę z innymi komsomołkami.

Wtedy Jekatierina od razu się uspokoiła.

— Masz rację, córko, trzeba szykować wypominki za ojca, a tobie pożegnanie.

Rano Olga pobiegła do komsomołu, a gospodyni zawołała mnie. Gdy wyszłam na podwórze, ona trzymała owcę i kazała mi też ją trzymać, gdyż coś ma w pysku. Trzymałam ją mocno nogami i rękami. Nagle poczułam, że owca drży. To były jej ostatnie konwulsje... Oszukała mnie, ona tę owcę zarżnęła. Teraz ja się trzęsłam i było mi niedobrze, a gospodyni powiedziała: — Widzisz, tak się zarzyna owcę, idź do chaty boś bardzo blada, ja sobie sama z tą owcą poradzę. Dźwignęła owcę i poszła do saraju, a ja na miękkich nogach weszłam do izby. Mama jak mnie zobaczyła, zaraz podała mi wody. Uspokoiłam się, ale powiedziałam mamie, że tej owcy nigdy nie zapomnę.

Wypominki były bardzo huczne. Przyjechała rodzina i wielu gości, dużo młodych dziewcząt, koleżanek Olgi. Było dużo jedzenia, różne pierogi z kapustą i mięsem oraz pieczona owca, której ja, rzecz jasna, nie tknęłam. Wszyscy pili wódkę szklankami i według zwyczaju każdy opowiadał coś o zmarłym.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama