Cywilizacja postkomunizmu

Być może nadchodzi czas, kiedy autorytet Kościoła, niczym u progu lat dziewięćdziesiątych, trzeba będzie zaangażować w życie publiczne, by ratować resztki społeczeństwa obywatelskiego...

Być może nadchodzi czas, kiedy autorytet Kościoła, niczym u progu lat dziewięćdziesiątych, trzeba będzie zaangażować w życie publiczne, by ratować resztki społeczeństwa obywatelskiego.

Leszek Miller jest jednak największym spośród ludzi sukcesu w ostatnim polskim piętnastoleciu. Wszystko wskazuje na to, że uda mu się spełnić marzenie polskiej prawicy i doprowadzić do likwidacji partii postkomunistycznej. Ostatnie kroki polityczne premiera, które wzbudziły zachwyt specjalistów od analizowania gry i intryg politycznych, na to w każdym razie wskazują.

Co się stało? Oto premier wydobywszy się ze szpitala po ciężkim wypadku lotniczym, sprawnie zreorganizował rząd, wciągając do współpracy swojego głównego oponenta w partii Józefa Oleksego (jako wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych), wzmocnił zaplecze gospodarcze partii, odwołując ministra skarbu państwa, podejrzewanego o karygodną sztywność w kontaktach z Janem Kulczykiem i schował sprawnie kilka najbardziej kompromitujących SLD osób, z Jerzym Jaskiernią na czele, w dalszych szeregach partyjnych towarzyszy.

Jakby tego było mało, specjalistę od jazdy samochodem pod prąd - niezapomnianego porucznika Borewicza z PRL-owskiego serialu, mianował rzecznikiem partii.

I wreszcie doprowadził do pata wyborczego w Radzie Nadzorczej Telewizji, co ma zagwarantować spokojne trwanie Roberta Kwiatkowskiego i jego ekipy na stanowiskach przynajmniej do wyborów.

Gra zamiast polityki

Leszek Miller raz jeszcze udowodnił, że jest mistrzem zakulisowych gier i przetasowań. Trudno nie uznać, że dla politologów dwie kolejne rozgrywki niepopularnego premiera: ubiegłoroczna z prezydentem i ta styczniowa z oponentami we własnej partii będą wdzięcznym materiałem do studiów nad tym, jak polityk z pozoru pozbawiony jakichkolwiek atutów potrafi wydobyć się z opresji. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że nie wszystko, co dobre dla premiera jest równocześnie dobre dla jego partii, a o interesie publicznym nie wspomnę. W polityce obowiązuje zasada, którą określam mianem zasady równi pochyłej. Od pewnego momentu rząd, nie akceptowany w opinii publicznej, bez względu na to, co by zrobił, jest postrzegany jako nieudaczny i niegodny zaufania. Tak było z niszczonym przez media rządem Jana Olszewskiego, potem z gabinetem Jerzego Buzka, teraz identyczny los spotkał Leszka Millera. W końcowej fazie rządów premiera Buzka pokpiwałem, że nawet gdyby nasze zwycięskie oddziały zajęły Moskwę i skolonizowały Chiny, to obywatele wzruszyliby ramionami i powiedzieli: „no dobra, przez przypadek im się udało, ale generalnie są do niczego i muszą odejść".

Zasada równi pochyłej w stabilnych systemach demokratycznych prowadzi do szybkiej wymiany rządu i jego lidera, zastępowania jednej koalicji przez inną i wreszcie ukrywania skompromitowanych szyldów partyjnych pod innymi nazwami. Wydawało się, że polscy postkomuniści posiedli tę sztukę. Trzykrotna wymiana rządu w latach 1993-1997 czy płynne przekształcanie się PZPR w SdRP, a potem w SLD były formami stawiania skutecznej zasłony dymnej. Teraz jednak wodzowska pozycja Millera w partii i zawrót głowy po wyborczym sukcesie sprawiły, że SLD szybkim krokiem zdąża ku przepaści, identycznej jak ta, w której zniknęła Akcja Wyborcza Solidarność.

Chwasty na ugorze

Kłopot w tym, że na miejscu opróżnionym przez postkomunistów wyrastają polityczne chwasty w rodzaju „Samoobrony". Konsekwencją odwleczenia wyborów parlamentarnych do roku 2005 może być bowiem sukces ruchów populistycznych. Na razie obywatele są mamieni obietnicami, że Polska po wstąpieniu w maju do Unii Europejskiej stanie się z dnia na dzień krajem mlekiem i miodem płynącym. Zmęczeni i zbiedniali obywatele chętnie w to wierzą, bo każdy wypatruje światełka w tunelu, gwarantującego poprawę własnego losu. Będzie jednak dokładnie na odwrót. Przyjmując najbardziej optymistyczną wersję wydarzeń, to w pierwszym roku członkostwa zbyt wiele nie stracimy. Ale tylko tyle. Korzyści z członkostwa w pierwszej fazie odniosą ci, którzy i tak mają się dobrze: młodzi, ambitni, wykształceni, znający języki i mieszkający w Warszawie. Być może w połowie 2005 r. nieco lepiej poczują się jeszcze rolnicy, otrzymując marniutkie dopłaty bezpośrednie. Ale generalnie jest jak za Gomułki: potanieją japońskie samochody, a podrożeją papierosy, potanieje luksusowa whisky, a podrożeje piwo etc. Wszystko się pięknie zbilansuje, tylko nijak nie będzie obchodziło obywatela, który uzna, że został oszukany. I zagłosuje na tych, którzy najgłośniej wrzeszczą na wszystkich: „Złodzieje, złodzieje".

Ideologia grupy rządzącej (czy powiedzmy modnie - grupy trzymającej władzę) jest prosta i brzmi - po nas choćby potop. Tempo zadłużania się państwa jest przerażające i doprowadzi do tego, że w roku 2005 następcy Millera będą musieli obciąć 20 proc. wydatków budżetowych - bo po osiągnięciu przez SLD poziomu długu publicznego przekraczającego 60 proc. PKB konstytucja zabrania brania jakichkolwiek pożyczek przez rząd. Majątek narodowy należy wyprowadzić w ręce kolegów za bezcen, a swoich ludzi okopać na stanowiskach, z których nie będą mogli być usunięci. Rzecz jasna, do tego wszystkiego trzeba naobiecywać ile się da, zastrzegając termin realizacji na czas po klęsce wyborczej. I jako opozycja (daj Boże pozaparlamentarna) rozliczać. „Proszę, wedle naszego programu miało być tak świetnie, a tu nędza, bezrobocie i powszechne niezadowolenie". Jeśli nas wybierzecie znowu będzie świetnie - ogłoszą tak za trzy lata liderzy SLD. Chyba że ich klęska będzie tak gwałtowna, iż partia się rozpadnie.

Obywatel kontra towarzysz

Na to wszakże też jest sposób. Przede wszystkim trzeba obywateli zniechęcić do wyborów. Z przerażeniem czytałem ostatnie dane sondażowe, w których ponad 44 procent obywateli deklaruje, że na pewno nie pójdzie głosować. Zwykle takie deklaracje składało dwa razy mniej ludzi. A i tak nie głosowało ponad 50 procent. Obawiam się, że następny Sejm będzie wybrany przez niewielką mniejszość, w której jednak znajdzie się „twardy elektorat SLD" - byli ubecy, działacze i emeryci wojskowi. Paradoksalnie, im niższa frekwencja, tym większe szansę na uratowanie skóry przez Leszka Millera i jego kolegów. A że w demokratycznym państwie frekwencja wyborcza poniżej połowy uprawnionych jest traktowana jako dzwonek alarmowy - kogo by to obchodziło?

Szczerze mówiąc, nie widziałbym powodu zajmowania uwagi czytelników „Przewodnika" losami Leszka Millera i jego partii, gdyby nie dwa fakty. Pierwszy to cyniczne lekceważenie wagi obietnic w polityce. Oto przed niespełna rokiem premier wespół z prezydentem oznajmili przed kamerami telewizyjnymi, że dla oszczędności i dla dobra obywateli wybory parlamentarne zostaną rozpisane równocześnie z wyborami do Parlamentu Europejskiego, a więc w czerwcu tego roku. I co? Obaj panowie z oburzeniem reagują, gdy ktoś im te obietnice przypomni. A jeszcze później (listopad) premier i prezydent twardo oznajmili, że nie będzie żadnych zmian w rządzie, który wreszcie musi spokojnie pracować. Lekcja, jaką dali w ostatnich tygodniach obywatelom, jest porażająca - jeżeli jakaś informacja jest firmowana wspólnie przez dwóch najważniejszych ludzi w państwie - to musi być łgarstwo!

Sprawa druga jest ważniejsza. Czytając sondaże opinii publicznej dowiadujemy się, że większość Polaków zaczyna wyraźnie postrzegać życie publiczne jako sferę obcą i przeżartą kłamstwem oraz korupcją. Obawiam się, że ta tendencja - całkowicie sprzeczna z nauczaniem społecznym Kościoła - będzie się pogłębiać. Być może nadchodzi czas, kiedy autorytet Kościoła, niczym u progu lat dziewięćdziesiątych, trzeba będzie zaangażować w życie publiczne, by ratować resztki społeczeństwa obywatelskiego, które ostały się we wspólnotach lokalnych, parafiach czy stowarzyszeniach pożytku publicznego. Leopold Tyrmand w swojej cywilizacji komunizmu dowodził, że jest to system, który sprawnie niszczy i buduje wioski potiomkinowskie. Leszek Miller budując cywilizację postkomunizmu, udowodnił, iż przysłowie o jabłku co to niedaleko pada od jabłoni jest prawdziwe. Jak dotąd jest to cały wkład SLD w rozwój polskiej kultury.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama