Refleksja nad społeczną tożsamością Polaków w latach 90-tych - uwagi do artykułu Teresy Boguckiej i własne przemyślenia.
Jacy jesteśmy? Różni.
Ta odpowiedź, która wobec bezmiaru treści zawartej w pytaniu najłatwiej przychodzi do głowy, jest tyleż naturalna i trafna, ile rozpaczliwa i wymijająca.
Dobrze, jesteśmy różni, ale jak różni? I czy wszyscy? Czy niektórzy nie są trochę do siebie podobni?
Po historycznych czasach i pomysłach, wedle których mieliśmy być jednakowi, zrównani, zbratani, uspołecznieni, zjednoczeni, i tak dalej, dziś wolimy, zdaje się, uznać, że jesteśmy całkowicie różni, indywidualni, odrębni, wyłącznie swoi i pojedynczy. Nikogo z nikim nic nie łączy. Tak nam dobrze lub może źle, ale tak powinno być albo musi. Nie wiadomo dokładnie. Byleście tylko nie zawracali nam tym głowy. Nie chcemy słyszeć o żadnych nas. Nie istniejemy w liczbie mnogiej. Każdy/każda różni się od każego/każdej. A wy, kimkolwiek byście byli, odczepcie się od nas.
I jeśli "Znak" mnie pyta, jacy jesteśmy, to może właśnie tacy, może właśnie to jest pierwsza rzecz, którą trzeba o nas dziś powiedzieć.
- Ależ na tym polega wartość i godność jednostki! To przecież jest wolność osoby, z wolności wynika ta pojedynczość wszystkich - zauważy ktoś.
Natychmiast jednak zaprzeczy mu ktoś inny.
- Nie - powie. - To jest destrukcja kultury i upadek człowieka, niszczycielskie dzieło diabła, katastrofa narodu, rodziny i duszy, która zbłądziwszy na te manowce, nie będzie zbawiona.
Jednak tacy jesteśmy, moim zdaniem. To znaczy, nie ma nas.
*
Nie ma, a z drugiej strony dajemy się gołym okiem rozpoznać jako zbiory grup. Mniejsza o to, ilu i jakich. Może dwóch, może stu tysięcy. Nie wiadomo, co właściwie jest grupą, bo grupy się zmieniają, mieszają, dzielą, łączą. Często należymy do wielu grup jednocześnie, pod pewnym względem do takich, pod innym do siakich. Mrowimy się i mienimy wszystkimi kolorami tęczy - my Polska, miliony ludzkich drobin tworzących ten chaotyczny odmęt, pełen drgań, zagęszczeń i rozrzedzeń, niejasnych przynależności, sprzecznych wektorów, prądów silnych i słabych, wirów lokalnych, zjawisk trwałych i sezonowych.
Teresa Bogucka w swoim znakomitym eseju widzi i wymienia podziały istotne według jej kryteriów. Biedni i bogaci. Czyli bezsilni i zaradni. Jednak większość ludzi wymieniłaby może inne pary. Okradani i złodzieje. Ci na górze, ci na dole. Obcy i rodzimi. "Patologiczni" i "normalni". Mniejszość zaś, czy raczej każda spośród wielu mniejszości, wyszczególniłaby różnice najważniejsze dla siebie. Wierzący i ateiści. Prawica i lewica. A jeszcze - ho ho! - rozróżnienie pierwszorzędnej wagi: Żydzi i nie-Żydzi. Jeszcze Europejczycy i narodowcy. Światli i ciemnogród. Słudzy Maryi i targowiczanie. Kibice Widzewa i kibice Legii. Bydgoszczanie i toruniacy. Można cytować w nieskończoność.
Jacy więc jesteśmy?
Mamy niby wiarygodne źródła wiadomości na ten temat, statystyki i badania socjologiczne, sondaże opinii, którym jednak nie ufamy, ponieważ, najogólniej mówiąc, przeczą naszym wrażeniom i przeświadczeniom. Opracowania te, jak sądzimy, są tendencyjne i kłamliwe w szczegółach, przede wszystkim jednak nie oddają pewnej prawdy zasadniczej.
Jesteśmy mianowicie zmęczeni i zniecierpliwieni czymś nieokreślonym, co nas przytłacza i czego jest za dużo na nasze siły, chociaż nie możemy się połapać, co to takiego.
Z zadartymi głowami wypatrujemy skądś jakiejś odpowiedzi na to pytanie, o którym badania milczą. Odpowiedzi? Raczej pociechy. "Znak" ze swą inicjatywą też w tych nadziejach uczestniczy.
*
Ci, którzy próbują opisać, jacy jesteśmy, mówią najczęściej o procesie transformacji politycznej i gospodarczej. Od roku 1989 komunizm zamienia się w demokrację i kapitalizm. Niektórzy zwracają uwagę na wzmożoną aktywność Kościoła. Nasza jakość jest funkcją tych przemian. Zapewne. Ale wątpię, czy samo odniesienie do komunizmu, demokracji, kapitalizmu, do roku 1989 i także do działań Kościoła wystarczy, żeby naszą jakość dobrze opisać.
Przyjmuje się jak gdyby, że przed rokiem 1989 nic się nie zmieniało w naszym życiu albo niewiele. To nieprawda. Świat nowożytny, od kiedy nastał, zmieniał się z ciągle rosnącym przyśpieszeniem, a za naszego życia osiągnął, być może, prędkość krytyczną. Komunizm, wbrew wszystkiemu co głosił o rewolucji i postępie, był w pewnym sensie konserwatywną próbą gwałtu na groźnie zmieniającym się świecie. Ale ta siłowa próba utrzymania świata w ryzach na dogodnym poziomie organizacji - zawiodła. Zresztą komunizm chcąc nie chcąc sam się zmieniał.
Komunizm w Polsce był dodatkowo nieszczelny. Pozwalał na zbyt wiele. Dopuszczał nie tylko do przemytu książek politycznych z Paryża, ale na przykład do importu mód. W latach sześćdziesiątych zmieniły się zwyczaje młodzieży, stroje, muzyka, fryzury, tańce, stosunek do rodziców, szkoły, władzy i płci.
To dość dużo.
Można powiedzieć, że całkiem niezależnie od komunizmu, jego triumfów i późniejszej klęski, dokonywało się w krajach zachodnich, a wzorem Zachodu u nas, nabywanie przez młodzież statusu życiowego dorosłych oraz pozbywanie się tradycyjnych ról młodzieżowych. Nie był to jedyny przejaw postępującego egalitaryzmu i emancypacji w świecie. Coś podobnego zachodziło w stosunkach między płciami i rasami, ale to dotyczyło nas mniej lub inaczej. Natomiast myślę, że zrównanie kilkunastoletnich dzieci z dorosłymi czy nawet wzajemne zastąpienie pod wieloma względami jednych przez drugich było dość powszechną, przynajmniej na półkuli północnej, i szczególnie brzemienną w skutki przemianą antropologiczną. Przemiana ta w Polsce ciągle trwa. W znacznej mierze stanowi o tym, jacy jesteśmy.
Dzieci, które na Zachodzie w latach sześćdziesiątych zostały dorosłymi, będąc psychicznie dziećmi, wypowiedziały posłuszeństwo, jak pamiętamy, "wszystkim po trzydziestce" i naturalnie postanowiły skończyć z wychowaniem. Proszę się nie śmiać. Twierdzę, że wychowania w praktyce już nie ma i nie będzie. Formować młodzież będą kolejne mody i autorytety rówieśnicze.
Proszę nie mylić wychowania z nauką. Kształcenie jest i będzie. W pobieraniu nauk jest i będzie obecna dążność do kariery, ale i duchowa bezinteresowność uczących się. I będą trafiać się geniusze.
Myślę bowiem, że może nie ma "nas", jednak ludzkość bądź co bądź istnieje i pewnie będzie po swojemu istniała, choć nie po "naszemu". "Nasza" nigdy nie wróci. Trzeba przyjąć do wiadomości istnienie nowego, bardzo dziwnego świata z nową, bardzo dziwną ludzkością.
*
Dzieci w roli dorosłych są, jak wiemy, biologicznie zdolne mieć dzieci, choć nie są do tego zdolne psychicznie i materialnie. Wolność seksualna bez tabu i ograniczeń wiekowych nie czyni bynajmniej młodych ludzi szczęśliwymi, ale się rozpowszechniła, myślę, nieodwracalnie.
Dzieci w roli dorosłych są zdolne do wielu innych rzeczy. Do zdobywania, używania, produkowania narkotyków, choć nie są zdolne do pracy. Są również zdolne, tak jak dorośli, do kradzieży i zabijania, chociaż, jak dzieci, nie są zdolne do odpowiedzialności za własne czyny. Między innymi karnej.
I tu dochodzimy do sedna. To sedno najlepiej ukazać na przykładzie.
Wszyscy widujemy przerażonych dorosłych, którzy sprawiają wrażenie słabych i bezbronnych, jak dawniej dzieci, bo zamienili się z nimi rolami. Słyszymy rozpaczliwe żądania tych dorosłych, żeby zbrodnicze dzieci karać więzieniem, a niekiedy też obcinaniem rąk, torturami i śmiercią.
Czy chcę powiedzieć, że jesteśmy okrutnymi barbarzyńcami?
Nie. Chcę powiedzieć, że nie możemy podołać naszym niesamowitym rolom, które musimy grać w świecie współczesnym. Teatr tego świata wcale nie został odziedziczony wyłącznie po komunizmie ani stworzony złośliwie przez liberalnych polityków. Jest, niestety, o wiele trudniejszy i ma bardziej skomplikowane pochodzenie, niż mu w złości przypisujemy.
Polski współczesnej nie wpędził też w jej stresy i szoki, czego niektórzy są pewni, Kościół katolicki swoimi krucjatami przeciw aborcji, środkom antykoncepcyjnym czy związkom pozamałżeńskim. Tak jak zagrożenia publicznego przestępczością młodocianych nie spowodowały emerytki, które domagają się srogich kar za te przestępstwa.
Zacne staruszki i Kościół usiłują powstrzymać realne zło. Można jednak wątpić, czy środkami prawnymi, postulowanymi w obu wypadkach przez emerytki i Kościół, da się osiągnąć pożądany skutek, czyli sprawić, żeby jacyś ludzie stali się inni niż są, przestali robić coś, co robią.
*
Wszyscy zostaliśmy obsadzeni w nieswoich rolach przez Wielkiego Reżysera. Dzieci, bohaterowie tragiczni, zamiast słuchać starszych, deklamować wiersze i ćwiczyć dobre obyczaje, zajęły się seksem, do którego nie dojrzały, narkomanią, która je zabija, lub zabawą w zbrodnie, których konsekwencje przerastają horyzont młodego człowieka.
Starcy, zamiast świecić przykładem, imponować mądrością i autorytetem, trzęsą się ze strachu przed dziećmi i bredzą o obcinaniu rąk.
Kościół, jak twierdzę ja, człowiek bardzo słabej wiary, rozpoznaje, ogólnie biorąc, w sposób trafny niebezpieczeństwa wynikające z przemian współczesnego świata. Chyba jeden Kościół mówi o nich z należną rzeczy przenikliwością i dosadnością. Ale odnoszę wrażenie, że i Kościół występuje w nie swojej, jakby komediowo zamienionej z kimś roli, gdy zamiast ratować ludzkie dusze, pilniej ratuje na przykład plemniki.
*
Sprawy, które poruszam, są poważne, o doniosłości uniwersalnej, nie tylko lokalnej, polskiej. Z braku czasu i dostatecznej wiedzy przebiegam je po łebkach. A niby miałem nadzieję dojść do sedna. Cóż więc jest sednem? Jacy jesteśmy?
Niech sednem będzie drobiazg, często w Polsce zapomniany: nie jesteśmy wyjątkowi. Dzielimy kłopoty nowej, bardzo dziwnej ludzkości, akurat nie u nas największe. Dzielimy kłopoty mniejszej, bogatszej, sytszej, zdrowszej, bardziej uprzywilejowanej i bardziej zdemoralizowanej części ludzkości.
Niech sednem będzie przestroga. Nie liczmy, że rozwiążemy swoje współczesne kłopoty, jeśli uda nam się zastosować niezawodne środki wypróbowane w przeszłości. Średniowieczny ład nigdy nie powróci. Rąk nie obetniemy, oczu nie wyłupimy. Młódź nie będzie grzeczna. Panicze nie zaczną czytać Plutarcha. Cnotliwe dziewczę polskie nie uplecie wianka i nie zaśpiewa Prząśniczki.
Trzeba mieć inny pomysł.
JACEK BOCHEŃSKI
, ur. 1926, pisarz. Wydał m.in.:Pożegnanie z panną Syngilu, albo Słoń a sprawa polska (1960), Boski Juliusz (1961), Nazo poeta (1969), Stan po zapaści (1987).